W czwartek rano stałem w korku w okolicy Dworca Głównego. Warszawę sparaliżowała wizyta Kamali Harris, pierwszej kobiety sprawującej urząd wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Broń Boże, nie wzbierała we mnie złość, miałem przecież świadomość, że stoję w słusznej sprawie. Oto Kamala Harris poświeciła swój czas na wizytę w naszym dalekim, ale jednak sojuszniczym kraju, więc skoro ona mogła, to i ja mogę coś poświecić. Tak rozmyślając zdrzemnąłem się na moment i śniła mi się Kamala Harris w Gabinecie Owalnym. W moim śnie Harris domagała się od Bidena, by ten wysłał ją z ważną misją do jakiegoś egzotycznego miejsca.
Biden robił wrażenie zmęczonego, chwilami nawet zniecierpliwionego. Harris odwrotnie. Wypoczęta, świeża i - według współczesnego słownictwa - asertywna. Zaczęła poufale: "Joe, mam wrażenie, że marnujesz mój potencjał" . Prezydent milczał skwaszony. Harris połapała się, że jej szef nie ma ochoty do żartów, więc przeszła na ton oficjalny:
"Panie prezydencie, wydaje mi się, że w tej historycznej chwili mogłabym zrobić coś dla Stanów Zjednoczonych i przy okazji dla ludzkości". Zmęczony Biden odburknął bez zainteresowania: "Kamala, daj spokój, nie widzisz, że jest wojna". "Właśnie dlatego chcę tam jechać. Jestem tam potrzebna" - odparła wiceprezydentka.
Obudziłem się z drzemki. Stałem sam na środku ulicy. Mijały mnie inne samochody, rozwścieczeni kierowcy, wygrażali pięściami, trąbili i pukali się w czoło. Bardziej światowo wyrobiona młodzież, wystawiała w górę palec wskazujący. Wolnym krokiem szedł w moją stronę policjant. Wyczułem, że ma ochotę mnie pouczyć. Konwój z Kamalą Harris dawno przejechał.
W kilka godzin później, czytając analizę komentatora CNN, zrozumiałem jak głęboko niesłuszny był mój sen. Wycieczka Kamali Harris do Polski, która dla mieszkańców Warszawy oznaczała dwa dni korków, niczym nie usprawiedliwionych, była według komentatora stacji CNN trudną i skomplikowaną misją dyplomatyczną. Kamala Harris, która - pozwolę tu sobie na uwagę politycznie niepoprawną - jest oprócz wszystkich zalet atrakcyjną kobietą, wypełniła te misję wzorowo "unikając wszelkich publicznych nieporozumień". Z CNN dowiedziałem się, że Biden połączył się ze swoją zastępczynią, kiedy jej samolot przelatywał nad Atlantykiem i przypominał, że ma uspokoić sprawę przekazania, dziedziczonych po PRL-u sowieckich MiG-ów, Ukrainie. Amerykanie i Polacy solidarnie obawiali się, że przekazanie MiG-ów zrobi złe wrażenie na Rosjanach. Nie chcieli rozsierdzać Putina, dawać mu powodu do zrzucania na ukraińskie miasta jeszcze więcej bomb, a może nawet na miasta w Polsce, skoro te MiGi były własnością Polaków. W tej sytuacji nasi politycy wpadli na sprytny pomysł wysłania samolotów do amerykańskiej bazy lotniczej Ramstein w Niemczech. Stamtąd mieli sobie je zabrać Ukraińcy, chyba jako mienie bezpańskie albo porzucone, a może wręcz podrzucone. Sekretarz Stanu Antony Blinken powiedział, że jak Polacy chcą samoloty przekazać, to daje "zielone światło". Wielu telewidzom zabrzmiało to jak zrzucanie odpowiedzialności - jak Polacy chcą tak robić, to ich sprawa - i właśnie wyjaśnienie zamieszania spadło na Kamalę Harris. Komentator stacji CNN uważa, że świetnie dała sobie z tym radę, zręcznie omijając trudną kwestię. Duda był bardziej skłonny wyjaśniać naturę polskich decyzji. Powiedział, że Ukraińcy sami o myśliwce prosili i naciskały media.
Pierwszy raz słyszę, że polityk PiS-u ulega presji mediów. Gdyby tak łatwo uginali się pod huraganowymi atakami mediów, to już dawno ministrem sprawiedliwości nie byłby Zbigniew Ziobro, prezesem telewizji Jacek Kurski, a Przemysław Czarnek ministrem oświaty. Tę litanię szkoda ciągnąć dalej… Media mają swoje grzech, ale nie uważam, że samodzielnie manipulują politykami. Raczej odwrotnie. To politycy manipulują mediami. Jedni dziennikarze politykom wysługują się na ochotnika, inni na rozkaz powtarzają każde głupstwo, które podrzuci im ktoś ważny. Prawdziwie niezależni, korzystający z własnego rozumu, jak na przykład Konrad Piasecki, są na wagę złota. Negatywnym zaś przykładem, który z maniakalną natarczywością powtarzam, jest niejaki Babiarz z Redakcji Sportowej TVP.
Sport był zawsze schronieniem dla dziennikarskich podlizuchów, wiem co mówię, bo w dawnych czasach spędziłem w Redakcji Sportowej TVP prawie rok życia i pamiętam, że z tej redakcji rekrutowali się najbardziej gorliwi wykonawcy zaleceń polityki stanu wojennego. Takie samo rozumienie roli zawodu dziennikarskiego bije z TVP dziś.
Kiedyś mówiło się, że polskie dziennikarstwo nie widzi Polski. Widzi tylko trójkąt : URM, Sejm, Belweder. Ten sposób patrzenia na kraj pozostaje bez zmian, zmieniają się tylko adresy. Zamiast Belwederu jest Pałac Namiestnikowski na Krakowskim Przedmieściu, no i doszedł jeden adres: Nowogrodzka. Z trójkąta zrobił się czworokąt. Jedno się nie zmieniło - książek dalej nikt nie czyta, bo gdyby czytał, to natrafiłby na takie pytanie o jedność Europy postawione w "Tańcu mocarstw" przez Brendana Simmsa, historyka profesora uniwersytetu Cambridge: „Czy dzisiejsza jedność /Europy/ wyłoni się w sporze z putinowską Rosją, w sporze o państwa bałtyckie, Białoruś czy Ukrainę?”
Chyba się właśnie wyłania.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24