Nie, nie będzie o Trybunale, o lustracji ani kłótniach w koalicji. Będzie o psach, a ściśle - o jednym psie i to suczce.Marszałek Ludwik Dorn wprawił wszystkich w Sejmie w osłupienie, gdy przybył do parlamentu prowadząc na smyczy Sabę - swoją suczkę sznaucerkę. Żelazny marszałek pokazał ludzkie oblicze, oszczędzając Sabie całodziennego oczekiwania na pana urozmaicanego serenadami skowytu.
Ludzki psi pan. I chociaż, mając w pamięci poziom polskiej polityki, chciałoby się powiedzieć: "właściwe stworzenie na właściwym miejscu", to ja jednak pozwolę sobie trochę pozrzędzić. Sejm to w końcu Sejm. Proszę spróbować wejść do budynku parlamentu w krótkich spodniach. Straż nie wpuści za próg i zwróci uwagę, że w takim stroju to nie wypada. A z psem wypada? A z kotem? (Z kotem to akurat pewnie by wypadało...) Jakiś szacunek wobec instytucji którą się kieruje, należałoby jednak wykazać. Ale cóż - jaki pan, taki kram. Choć w tym przypadku to raczej odwrotnie. Z drugiej strony można marszałka zrozumieć. W przeciwieństwie do większości polityków, pies jest stały w uczuciach, uczciwy, wierny i kocha bezinteresownie. W polityce to bezcenne, bo niespotykane. I jeszcze uwaga na marginesie. Zastanawiam się, dlaczego "Życie Warszawy" (nr 108/2007) napisało: "marszałek spacerował po Sejmie z czarnym dogiem na smyczy". Możliwości są trzy. Albo redaktor nie rozpoznaje ras, albo jest anglojęzyczny ("I saw Dorn with a dog") albo po prostu uznał, że w budynku, gdzie pełno bullterierów, burych suk i każdy na każdego patrzy wilkiem - doga jeszcze nie było. No to już jest, choć jako sznaucer.