Środowisko pracowników socjalnych organizuje zbiórkę pieniędzy dla bliskich dwóch kobiet, które zginęły w ubiegłym tygodniu w ośrodku pomocy społecznej w Makowie (woj. łódzkie). Obie miały niepełnoletnie dzieci. Zdaniem śledczych za śmierć dwóch 40-letnich urzędniczek odpowiada mężczyzna, który oblał je benzyną w miejscu pracy i podpalił. Za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem grozi mu dożywocie.
Środowisko pracowników socjalnych chce pomóc rodzinom tragicznie zmarłych pracownic pomocy społecznej z Makowa (woj. łódzkie). Obie miały rodziny. Renata osierociła dwie córeczki, które samotnie wychowywała: 3- i 15-letnią, zaś Małgorzata dwóch synów, 11- i 16-letniego.
- To były złote dziewczyny, całkowicie oddane pomaganiu innym. To upiorne, że zginęły z rąk osoby, której chciały pomóc - mówi wzburzony Paweł Maczyński, wiceprzewodniczący Polskiej Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej.
Związki zawodowe i zrzeszenia pracodawców podkreślają jednak, że "samo współczucie to za mało", dlatego rozpoczęli zbiórkę pieniędzy dla ich rodzin.
- Zarówno Renata, jak i Małgorzata były bardzo lubiane, uczynne, pracowite. Nawet nie przypuszczały, że nie dożyją Świąt Bożego Narodzenia. Za życia pomagały innym, po ich śmierci pomóżmy ich bliskim - apeluje Maczyński, który mówi portalowi tvn24.pl, że podczas pogrzebu 40-letniej Renaty nawet nie miał odwagi patrzeć w kierunku 3-letniej, zrozpaczonej córeczki zmarłej.
Pieniądze można wpłacać do końca stycznia.
Maków w szoku
Mieszkańcy, z którymi rozmawiał reporter TVN24, wciąż nie mogą uwierzyć w to, co się wydarzyło.
- Przecież one stąd były, znaliśmy się tu wszyscy. Co tu dużo gadać? Matkę od dzieci pozabierał - komentuje jedna z mieszkanek.
Druga kręci głową i dodaje: - Brak słów, tragedia.
Pomoc finansową dla rodzin urzędniczek obiecał też urząd gminy. Wójt podkreśla, że trwają prace, żeby ośrodek pomocy społecznej znowu mógł działać.
- Wydobywamy to, co się nadaje ze spalonego budynku. GOPS tymczasowo będzie działał w miejscowej przychodni - deklaruje Jerzy Stankiewicz.
Śmierć w płomieniach
Śledczy ustalili, że do biura urzędniczek w zeszłym tygodniu wszedł 62-letni Leszek G. Oblał je i ich miejsce pracy benzyną, którą przyniósł w plastikowych butelkach. Potem podpalił i trzymał drzwi, żeby urzędniczki nie mogły uciekać. Renata zmarła tuż po tragedii, Małgorzata walkę o życie przegrała w szpitalu w miniony czwartek.
Z matką Małgorzaty w ubiegłym tygodniu, kiedy urzędniczka jeszcze żyła, rozmawiała reporterka TTV.
- On (16-latek - red.) powiedział, że gdyby go spotkał (napastnika - red.), to chyba by go zabił. Ja mu tłumaczę, że tak nie można, że on odpowie przed sądem i przed Bogiem - mówiła przed kamerą.
- Nie wiem, jak my się z tego wydźwigniemy, to wszystko jest nie do przeżycia - kręciła głową kobieta.
Zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem
Zdaniem prokuratury za koszmar w Makowie odpowiada 62-letni Leszek G. Mężczyzna w ubiegłym tygodniu usłyszał zarzuty i trafił do aresztu w Łowiczu. Za zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem, bo tak zbrodnię zakwalifikowali śledczy, grozi mu dożywocie.
Podejrzany twierdzi, że nie pamięta tamtego dnia. Podczas przesłuchania potrafił za to dokładnie opowiedzieć, jak wyglądały jego starania o miejsce w domu pomocy społecznej. Ostatecznie urzędnicy nie zgodzili się na jego przeprowadzkę do DPS i to - zdaniem prokuratorów - mogło być motywem 62-latka.
Mężczyzna był wcześniej leczony psychiatrycznie, jego sąsiedzi mówią nam, że "był od dawna nieobliczalny".
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem związanym z Waszym regionem, pokazać go w niekonwencjonalny sposób - czekamy na Wasze sygnały/materiały. Piszcie naKontakt24@tvn.pl.
Autor: bż/lulu / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: straż pożarna w Skierniewicach