Duchowny kuleje, ale o tym, że po wypadku musiał się leczyć za własne pieniądze, nie mieliśmy pojęcia - mówią wierni z parafii w województwie mazowieckim. Lubiany tu ksiądz Krzysztof właśnie pozwał swojego przełożonego - biskupa łowickiego.
- Są dwa typy ludzi. Tacy, którzy chcą sprawy roztrząsać publicznie. I tacy jak ksiądz Krzysztof. Facet z klasą, który nikomu nie mówił o tym, jak podle go potraktowali - mówi Robert, jeden z parafian.
"Podłość" przełożonych - w tym wypadku przedstawicieli kurii łowickiej - miała polegać na tym, że 47-letni ksiądz nie otrzymał dotąd pieniędzy na pokrycie leczenia i rehabilitacji. Bo chociaż był ubezpieczony, to ZUS środków nie mógł wypłacić. Dlaczego? To wiemy z pozwu, który wpłynął do łowickiego sądu.
Ksiądz informuje w nim, że w sierpniu 2014 roku miał wypadek w czasie pełnienia swoich obowiązków. Był wtedy wikariuszem w Sochaczewie.
"Trafiłem ranny do szpitala. Po wyjściu ze szpitala skontaktowałem się drogą elektroniczną z ZUS-em, pytając, jakie świadczenia mi się należą. Otrzymałem odpowiedź, że powinienem poinformować przełożonych i dostarczyć kartę wypadku" - relacjonuje w pozwie.
Tyle że kuria łowicka - jak twierdzi ksiądz - karty wypadku wydać nie chciała. Najpierw miał otrzymać odpowiedź, że nie pracuje on w diecezji łowickiej ani w kurii. Nie wiadomo, skąd ta argumentacja, bo ksiądz Krzysztof całą swoją posługę pełni właśnie w tej diecezji. Tu też został wyświęcony na kapłana.
Duchowny w pozwie tłumaczy, że nie pomagały jego wyjaśnienia, że przepisy jasno wskazują, że powinien zwrócić się do swojej instytucji diecezjalnej.
W końcu doszło do jego spotkania z biskupem Andrzejem Dziubą.
"Biskup, grożąc mi i szantażując mnie, zakazał informowania kogokolwiek o tym, że byłem ranny. Usłyszałem, że żadnych dokumentów nie będzie, żadnej policji ani ZUS. A ja mam się leczyć z własnych pieniędzy" - czytamy w pozwie.
Nie mamy możliwości skonfrontowania tej wersji ze stanowiskiem kurii. Jej rzecznik poinformował redakcję tvn24.pl, że żadnego komentarza w tej sprawie nie będzie.
Kosztowne leczenie
Duchowny pozywający biskupa informuje, że wziął 40 tysięcy złotych kredytu, by móc się leczyć i sfinansować rehabilitację.
W grudniu 2014 roku, kilka miesięcy po wypadku, złożył w kurii oświadczenie, że nie poinformuje żadnej instytucji o tym, że był ranny.
Jak jednak zaznacza, przez dwa kolejne lata dostarczał przełożonym kolejne dokumenty - z Ministerstwa Pracy, Biura Analiz Sądu Najwyższego i wreszcie z ZUS. Wszędzie znajdować się miały wskazania, że to właśnie instytucja diecezjalna powinna sporządzić kartę wypadku. Bez tego żaden duchowny nie otrzyma świadczeń.
W końcu cierpliwość księdza się skończyła i zgłosił sprawę na policję i do sądu.
Pierwsza rozprawa w tej sprawie była zaplanowana na 20 listopada, ale do łowickiego sądu już wpłynął wniosek o jej przełożenie.
Cisza
Próbowaliśmy skontaktować się z księdzem Krzysztofem. Usłyszeliśmy, że duchowny wyjechał. Rozmawiający z nami ksiądz nie chciał jednak powiedzieć, kiedy może wrócić.
Parafianie informują, że ksiądz Krzysztof pełni posługę od kilku lat.
- Lubiany, otwarty. Nigdy nie mówił o tym, przez co przechodzi - zaznaczają miejscowi.
Standard
Monika Kiełczyńska, rzecznik Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Łodzi, informuje, że duchowni są ubezpieczeni. Ich składka ZUS w 80 procentach jest pokrywana z Funduszu Kościelnego. Pozostałą kwotę płaci ksiądz.
Potwierdza, że dla ZUS bardzo ważnym dokumentem jest karta wypadku.
- To dokument, w którym ustalane są okoliczności i przyczyny wypadku. Jest to niezbędne, żeby uznać, że doszło do wypadku przy pracy - informuje rzeczniczka ZUS.
Zaznacza, że ubezpieczony ksiądz nie może liczyć na wypłatę świadczeń, jeżeli nie dostarczy kompletu dokumentów - w tym karty wypadku.
Autor: bż/gp / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź