Oczekiwany od dawna "Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego był najmocniejszym akcentem ostatniego dnia konkursowych pokazów w Gdyni. Dołączył też do listy faworytów niezwykle mocnej w bieżącym roku gdyńskiej imprezy - "Ostatniej rodziny" debiutanta Jana P. Matuszyńskiego oraz świetnie przyjętego thrillera psychologicznego Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą". Laureatów 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni poznamy już w sobotę wieczorem.
To jeden z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku, o czym świadczy m.in. frekwencja na jego pierwszych w Polsce, premierowych pokazach w Gdyni. Na projekcję "Wołynia" Wojciecha Smarzowskiego wszystkie bilety i wejściówki zarezerwowane były już dzień wcześniej. Mimo to nie wszyscy chętni mieli szansę film obejrzeć. Dlatego organizatorzy festiwalu zorganizowali dodatkowy pokaz późną nocą.
Rozczarowanych wstrząsającym obrazem reżysera właściwie nie było. Wbrew obawom niektórych, film w żaden sposób nie antagonizuje również niełatwych relacji polsko-ukraińskich. Przeciwnie - jak podkreślał na konferencji po pokazie dla mediów Smarzowski - "chce budować mosty, nie mury". Twórca "Róży" i "Domu złego" po raz kolejny udowodnił, że jest specjalistą od apokaliptycznych opowieści - pokazał prawdziwe piekło, nie epatując jednak przemocą dla efektu. Zrobił film wciskający w fotel, budzący przerażenie ogromem cierpienia, będącego udziałem bohaterów, ale też mądry i wyważony.
Czy jury gdyńskiej imprezy doceni go tak samo, jak widzowie poruszeni po projekcjach, dowiemy się dziś wieczorem.
Wołyń czyli studium nienawiści
Drażliwy temat rzezi wołyńskiej, w czasie której z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęły tysiące Polaków, nie był dotąd w kinie w ogóle poruszany. Właśnie z obawy przed budzeniem upiorów przeszłości.
Film Smarzowskiego robi to jako pierwszy, jest przy tym obrazem niezwykle uczciwym. Otwiera go napis dedykowany Kresowiakom, mówiący o tym, że ginęli dwa razy: najpierw od siekier sąsiadów, a potem za sprawą milczenia na temat ich tragedii. Smarzowski nakręcił go właśnie po to, by je przerwać. Pokazując Polaków jako ofiary makabrycznej rzezi, nie nakręcił jednak filmu o złu przypisanym do jednego tylko narodu. Zbrodniarzami są tu nie tylko Ukraińcy, ale również Rosjanie, Niemcy, a także biorący odwet za zbrodnie Polacy.
Smarzowski w żadnym wypadku nie stawia między zbrodniami Ukraińców a polską odpowiedzią na nie, znaku równości. Tropi jedynie zło we wszystkich jego przejawach. Mówi całą prawdę, nie tylko jej część. I z cała pewnością nie funduje nikomu filmu antyukraińskiego.
Fabuła filmu z akcją osadzoną w małej wiosce na Wołyniu skupia się na losach młodej Polki - Zosi, (w tej roli rewelacyjna studentka szkoły teatralnej Michalina Łabacz), zakochanej w Ukraińcu, którą ojciec wydaje wbrew jej woli za bogatego, dużo starszego sołtysa (Arkadiusz Jakubik) Jest rok 1939, wkrótce wybucha wojna. Dwa lata później oglądamy brutalne mordy na tamtejszych Żydach. Jednocześnie narasta napięcie między Polakami i Ukraińcami, choć oglądamy je od pierwszych scen filmu. W końcu latem 1943 roku seria potwornych mordów dotyka też wioskę naszych bohaterów. Oddziały UPA atakują polskich sąsiadów, mordując ich w bestialski sposób, dokonując rzezi na niespotykaną skalę.
Są w filmie sceny przerażające - rozrywane na pół ciała, wydłubywane oczy, są dzieci owijane snopkami słomy i podpalane, traktowane jako "podpałka" dla zniszczenia kolejnego domu, osady...Smarzowski nie pokazuje ich jednak dla podbicia napięcia. Wie, że tak właśnie wyglądała tamta zbrodnia. Obraz niemal nie pozwala na oddech. Zdarzenia toczą się w tempie błyskawicy, ale nie ma tu scen niepotrzebnych. Smarzowski myśli o kinie obrazami, i to one mówią wszystko. Znakomite zdjęcia Piotra Sobocińskiego Jr potęgują wrażenie grozy, choć sama dramaturgia wydarzeń wystarczy już na obraz piekła na ziemi.
I jeszcze coś, o czym długo rozmawialiśmy w kuluarach festiwalu - ten film w momencie zalewającej Europę fali nacjonalizmu, jest nie tylko hołdem oddanym ofiarom straszliwej zbrodni sprzed ponad 70 lat, ale także ostrzeżeniem. W poruszającej scenie kazania w cerkwi, prawosławny duchowny mówi:"Świat za bardzo przywiązany jest do swoich ojczyzn, narodów, do swojej własności.Stąd rodzi się później niechęć do innych".
Beksińscy faworytami dziennikarzy. Czy też jurorów?
W piątek wieczorem swoją coroczną nagrodę przyznali dziennikarze akredytowani w br. na gdyńskiej imprezie. Sporą przewagą głosów trafiła ona do twórców filmu "Ostatnia rodzina" w reżyserii debiutanta Jana P. Matuszyńskiego.
Matuszyński opowiada o rodzinie Beksińskich, w której dwóch utalentowanych, ale toksycznych (również dla siebie samych) mężczyzn, spaja i łączy jedna, delikatna, kochająca ich obu kobieta - żona i matka. Akcja rozpoczyna się w 1977 r. a opisywaną rzeczywistość reżyser ograniczył niemal do ścian dwóch mieszkań jednego z warszawskich osiedli. Zdzisław Beksiński - jeden z bardziej charakterystycznych malarzy XX wieku - każdy ważny moment ze swojego życia rejestrował za pomocą najnowszych dostępnych wówczas technologii audio i wideo. Jego syn Tomasz był jednym z najbardziej charyzmatycznych dziennikarzy muzycznych oraz tłumaczem filmowym. Miał duży wpływ na rozwój popkultury w Polsce, był także tłumaczem kultowych filmów o Bondzie.
Po pierwszej nieudanej próbie samobójczej Tomka Zdzisław i jego żona Zofia muszą podjąć walkę nie tylko o syna, ale także o przywrócenie kontroli nad swoim życiem. Gdy Zdzisław podpisuje umowę z mieszkającym we Francji marszandem, a Tomek rozpoczyna pracę w radiu, wydaje się, że rodzina najgorsze kłopoty ma już za sobą. Tymczasem najgorsze dopiero przed nimi.
Przypomnijmy, że za swoją kreację Andrzej Seweryn odebrał już nagrodę dla najlepszego aktora na festiwalu filmowym w Locarno. Jego Beksiński - zdaniem przyjaciół artysty- do złudzenia przypomina malarza. Seweryn jest tu wzruszająco bezradny i nieporadny, chwilami budzący - jak jego bohater-zniecierpliwienie i uśmiech politowania. O tej kreacji mówi się, że być może jest najwybitniejszą w polskim kinie ostatniej dekady. Nagroda w Gdyni dla wybitnego artysty wydaje się być pewna. O grającej żonę Beksińskiego Aleksandrze Koniecznej, mało znanej dotąd z dużego ekranu, nie tylko aktorce ale i reżyserce teatralnej, również mówi się jako głównej kandydatce do nagrody za kobiecą rolę pierwszoplanową. W roli Tomka Beksińskiego występuje Dawid Ogrodnik.
Film Matuszyńskiego nie jest jednak filmem o artystach, ale o ludziach ogarniętych obsesją śmierci i dziedziczną depresją. Ponadto - o miłości, trudnej, niekoniecznie uzewnętrznianej, ale spajającej tę rodzinę mimo konfliktów i różnic między jej członkami.
"Jestem mordercą" Pieprzycy czarnym koniem?
Choć festiwal w Gdyni nie serwuje nam aż takich niespodzianek jak Wenecja czy Cannes, gdzie zwycięzcą nierzadko okazuje się obraz niezauważony przez publiczność, tu także zdarzały się zaskakujące werdykty. Co nie znaczy, że nagradzano filmy słabe, a raczej nie będące głównymi faworytami do nagród.
Takim obrazem może się okazać produkcja "Jestem mordercą" w reżyserii Macieja Pieprzycy. Nie ulega wątpliwości, że obraz będący psychologicznym thrillerem, czerpiący ze znanej sprawy Zdzisława Marchwickiego, skazanego w 1975 r. na karę śmierci za zabójstwo 14 kobiet, doczeka się nagrody na tym festiwalu. Jeśli jednak byłaby to nagroda główna - Złote Lwy - byłoby to jednak zaskoczeniem.
Pieprzyca pokazuje tu proces manipulacji i preparowania dowodów, które doprowadziły do skazania na śmierć niewinnego człowieka. A wszystko w imię kariery ambitnego policjanta, prowadzącego śledztwo. Widzimy jak kochający mąż i ojciec, początkowo prawy człowiek, stopniowo pogrąża się w kłamstwie, oszustwach i zdradzie najbliższych. Bo to milicjant tropiący "wampira", nie zbrodniarz, jest głównym bohaterem obrazu. Brawurowo zagrana i opowiedziana historia ma zresztą na tym festiwalu wiernych fanów, których ta niespodzianka z cała pewnością by uszczęśliwiła.
Laureatów konkursu głównego gdyńskiego festiwalu poznamy w sobotę późnym wieczorem.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Forum Film