Dwa dni po premierze w Cannes na polskie ekrany trafił „Wielki Gatsby” Baza Luhrmanna. I jak wszędzie, doczekał się niezbyt pochlebnych recenzji. Twórca „Moulin Rouge” zafundował widzom wizualne szaleństwo w 3D, pełne przepychu, bardziej niż opowieść o tragicznej miłości, przypominające jednak komiks. „Może będą w br. tytuły gorsze” – pisał po premierze „The Rolling Stone” ale to „Gatsby…” jest największym rozczarowaniem. I nie przesadził.
Wszyscy, którzy znają bliżej twórczość australijskiego filmowca, nie powinni być jednak zaskoczeni - Luhrmann zrobił dokładnie taki film, jakiego należało się po nim spodziewać.
Olśniewający wizualnie, gwarantujący fanom efektów specjalnych i pięknych aktorów świetną zabawę, ale odległy od „kina z epoki”, o jakie prosi się powieść Fitzgeralda. Film, jak zwykle w przypadku tego reżysera, podkreślający współczesny charakter adaptacji, niespecjalnie dbający o wierność literackiemu pierwowzorowi (warto przypomnieć, że kręcąc szekspirowski dramat „Romeo i Julia”, Baz usytuował akcję na plaży w Malibu.)
Zupełnie nie sprawdziła się też, wedle zgodnej opinii krytyków w Europie i za oceanem, technika 3D, która zmieniła przejmujący melodramat w szaloną wyprawę do wesołego miasteczka. Nie bez racji, recenzent „The New Yorkera”, miażdżąc wręcz film napisał, że Luhrmann powinien kręcić dla Bollywoodu. W jego filmie bowiem, podobnie jak w produkcjach bollywoodzkich, liczy się przede wszystkim zewnętrzna uroda filmowego świata. Trudno nie odnieść wrażenia, że cała reszta - w pierwowzorze przejmująca historia wielkiej, nieszczęśliwej miłości - to dla reżysera kwestia mniej istotna. To na czym najbardziej Luhrmannowi zależało, udało się więc znakomicie – wychodzimy z kina urzeczeni pięknem filmowego widowiska, za którym jednak kryje się pustka. Bardziej wymagającego widza razić będzie też stylizacyjny misz-masz: kostiumy i wnętrza z epoki sąsiadujące z hiphopową muzyką.
DiCaprio „nieprzenikniony i przejmujący”
Na przekór przyjętym zwyczajom, otwierający festiwal pokaz „Wielkiego Gatsby’ego” w Cannes, nie był wcale światową prapremierą. Film pojawił się na amerykańskim rynku już tydzień wcześniej i w czasie pierwszego weekendu zarobił ponad 50 mln dolarów. Mimo wszystkich słabości na pewno nie okaże się więc finansową klapą. Bo kto w końcu ma nabijać filmowy box office, jeśli nie największe z hollywoodzkich gwiazd? W dodatku kreacja DiCaprio naprawdę warta jest zobaczenia.
„Znęcając się” (czasem przesadnie) nad obrazem Australijczyka, nawet najgorętsi przeciwnicy filmu oddają sprawiedliwość świetnej grze ulubionego aktora Luhrmanna. „Przejmująco prawdziwy”, „nieprzenikniony jak chciał Fitzgerald”, chwalą recenzenci. Chwilami szalony i nieprzewidywalny, jak powieściowy Jay Gatsby, słynny Leo tworzy jedną ze swoich najciekawszych kreacji. Aż żal, że materiał filmowy, jaki dostał do grania, nie pozwolił mu w pełni rozwinąć skrzydeł.
On sam jednak okazał się aktorem na tyle wytrawnym, że nawet dysponując kalekim scenariuszem, zdołał uwiarygodnić swoją postać. Tyle tylko, że jak mówi stare, aktorskie porzekadło: ”lepiej zagrać słabszą rolę w wielkim filmie, niż najwybitniejszą w nieudanym”. To ostatnie, niestety, przytrafiło się właśnie DiCaprio. I nie tylko jemu, bo partnerująca mu Carey Mulligan jako Daisy czy Tobey Maguire jako Nick (narrator opowieści i zarazem jedyny przyjaciel Gatsby’ego) również wypadają przekonująco.
„Wielki Gatsby” razy cztery
Mało kto wie, że najgłośniejsza powieść Francisa Scotta Fitzgeralda trafiła już na ekrany kin trzykrotnie. Ekranizacja Luhrmanna jest więc czwartą z kolei, nie jak zwykło się uważać, drugą. Ta pierwsza niema, z 1926 roku, powstała dosłownie kilka miesięcy po wydaniu powieści. Film wyreżyserował zapomniany już dziś Herbert Brenon, a Gatsby grany przez przyszłego laureata Oscara Warnera Baxtera, był w nim nieprzytomnie bogatym, zwyczajnym gangsterem. Nie przetrwała, niestety, ani jedna kopia filmu. Znane są jedynie jego fragmenty, odnalezione w Bibliotece Kongresu i odrestaurowane.
Drugą wersję z 1949 roku według powszechnej opinii, „położyła” obsada aktorska. Alan Ladd jako Jay Gatsby i Betty Field w roli Daisy, okazali się wyjątkowo nietrafionym duetem. Sama książka wielkiego Scotta, w co dziś trudno uwierzyć, również nie cieszyła się popularnością (za życia autora sprzedała się zaledwie w 25 tysiącach egzemplarzy). Jej wielki renesans nastąpił dopiero w latach 50., a prawdziwą legendą uczynił ją film Jacka Claytona z 1974, z Robertem Redfordem w roli Gatsby’ego (nagrodzony Oscarami za kostiumy i muzykę).
Będący wówczas u szczytu sławy bohater „Żądła”, wybrany najseksowniejszym mężczyzną na świecie, nie tylko wyglądał jak uosobienie kobiecych marzeń, ale symbolizował romantyzm i tęsknotę za uczuciem, zdolnym przenosić góry. Tak przynajmniej pisano w recenzjach z okresu premiery filmu Claytona, choć krytycy czepiali się, wytykając reżyserowi odstępstwa od literackiego pierwowzoru.
Luhrmann liczył się z tym, że będzie porównywany z filmem sprzed czterech dekad, ale stwierdził z właściwą sobie swadą, że nie czuje się w żaden sposób "obciążony". I niestety, widać to w jego filmie, któremu brak klasy i elegancji poprzedniej ekranizacji "Gatsby'ego". Za to DiCaprio, który urodził się dokładnie w roku powstania filmu Claytona, wiedząc, że musi zmierzyć się z legendą Redforda, docenił tego ostatniego.
Sam Redford, jeszcze przed premierą filmu taktownie zapewnił, że nie ma patentu na bycie jedynym, idealnym odtwórcą roli Gatsby'ego, a Leonardo to niezmiernie utalentowany aktor.
Miał rację. Jay Gatsby w jego wydaniu to już nie tylko, jak w przypadku Redforda, niepoprawny romantyk. To również bliższy współczesnemu widzowi, pełen determinacji w dążeniu do celu realista. Przekonujący i wiarygodny, na przekór plastikowemu światu stworzonemu przez Luhrmanna. Dla jego kreacji - wedle zgodnej opinii krytyków i widzów - mimo wszystko warto film Luhrmanna zobaczyć.
Autor: Justyna Kobus/zp / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Warner Bros