Jeszcze we wrześniu ubiegłego roku na 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni Barbara Krafftówna była w znakomitej formie. Marzyła, by skończyła się pandemia i by znów mogła grać na scenie. Dla kinomanów pozostanie przede wszystkim kochającą na śmierć i życie Felicją z filmu Wojciecha Jerzego Hasa "Jak być kochaną".
"Ból, który skrywa, daje przestrzeń jej aktorskiej sztuce" - napisał o aktorstwie Barbary Krafftówny "Wall Street Journall" po premierze "Matki" Witkacego w reżyserii Leonidasa Dudarewa, w teatrze w Los Angeles. Za tę rolę otrzymała nagrodę pisma "Drama-Loque".
Barbara Krafftówna mieszkała wtedy od trzech lat w Ameryce, i "obcy" dostrzegli w jej aktorstwie to, co przyzwyczajonym do jej ról charakterystycznych polskim widzom, umknęło.
A przecież jej największe role nosiły stempel pełnego dramatyzmu prywatnego życia.
Ze szkoły mistrzów
Była ze starej, powojennej szkoły wielkich mistrzów, w której dla aktora na pierwszym miejscu był zawsze teatr. Kochała go ponad wszystko, mimo że wielką popularność zawdzięczała przede wszystkim filmowi.
Za swojego mistrza uważała Iwo Galla, którego konspiracyjne Studio Dramatyczne ukończyła w Krakowie. Tak jak on kochała teatr kameralny, w którym na pierwszym planie była koncepcja autora i aktor jako podstawowe medium widowiska. Grała niemal na wszystkich wielkich scenach w Polsce - począwszy od Teatru imienia Jaracza w Łodzi, poprzez sceny wrocławskie i warszawski Teatr Narodowy. Zarówno w komediach Fredry, sztukach Gombrowicza i Mrożka, Witkacego, jak również w repertuarze szekspirowskim. Zwykle, w przeciwieństwie do filmów, role tytułowe. Od Iwony, księżniczki Burgunda po Lady Makbet.
Podobnie mocno jak teatr, kochała też estradę. No i Kabaret Starszych Panów, którego była w latach 60. i 70. obok Kaliny Jędrusik, największą gwiazdą. Śpiewała pełne humoru przeboje jak "Przeklnę Cię" (w duecie z Bohdanem Łazuką) i "Ubóstwiam drakę", ale także dramatyczne teksty Osieckiej, choćby "Sztuczny miód".
Świata, z którego pochodziła, już dawno nie ma. Z jej przyjaciół z Kabaretu Starszych Panów odeszli wszyscy. Osiecka i Jędrusik niemal trzy dekady temu, ostatnimi laty Wojciech Młynarski i Marian Kociniak.
Od amantki do aktorki komediowej
W filmie debiutowała w 1953 u Jana Rybkowskiego epizodem w "Sprawie do załatwienia". Największą popularność przyniosła jej rola Honoraty, ukochanej Gustlika w kultowym serialu "Czterej pancerni i pies", której omal nie odrzuciła. Po latach przyznała w wywiadach, że przerażał ją fakt, że większość zdjęć kręcono na poligonie wojskowym, w trakcie upału, w kurzu i zaduchu, a ona miała w dodatku "sceny czołgania się". W końcu jednak dała się przekonać, a z rok starszym Franciszkiem Pieczką stworzyła niezwykły, pełen ciepła i humoru duet. Pozostali przyjaciółmi na całe życie.
Choć jako dojrzała aktorka najczęściej obsadzana była w rolach komicznych i charakterystycznych, w młodości była typem amantki. Znakomicie prezentowała się w produkcjach kostiumowych. Była jedną z ulubionych aktorek Wojciecha Jerzego Hasa, co mówi nam wszystko o jej umiejętnościach. To u niego zagrała swoje najlepsze i najważniejsze role. Has mówił o niej "aktorzyca", co w jego ustach było największym komplementem.
Najpierw wcieliła się, na drugim planie, w pełną liryzmu i kobiecości barmankę Zosię w czarno-białym filmie "Złoto" (1961), a trzy lata później w jednym z najciekawszych powojennych polskich filmów była piękną Camillą de Tormez w adaptacji powieści hrabiego Jana Potockiego "Rękopis znaleziony w Saragossie". Tak wyniosłą, dumną i nieprzystępną Krafftównę oglądaliśmy tylko raz na ekranie.
Zaprzeczeniem tej postaci była skromna, niepozorna Jadwiga w "Szyfrach" tego samego reżysera. U Kazimierza Kutza w "Nikt nie woła" zapadała w pamięć jako Niura.
Obok jej kreacji nie dało się przejść obojętnie.
"Jak być kochaną" czyli rola życia
Na takie role aktorki czekają czasem całe życie. Wojciech Jerzy Hass opowiadał, że wybrał do głównej roli Felicji w filmie "Jak być kochaną" Barbarę Krafftównę, bo prezentuje "aktorstwo emocjonalne i bezpośrednie", jemu najbliższe. Po latach Felicję Krafftówny uznano za najciekawszą postać kobiecą w polskim filmie powojennym. Kobietę, która poświęca wszystko dla miłości i ostatecznie ponosi życiową klęskę, zagrała tak, że nie można było wymazać bohaterki z pamięci jeszcze długo po seansie.
Opowieść przenosi nas w czasy okupacji, gdzie w krakowskim mieszkaniu Felicja ukrywa poszukiwanego przez gestapo ukochanego (Zbigniew Cybulski). Dla zapewnienia mu bezpieczeństwa decyduje się na pracę dla Niemców. Jej ofiara jest jednak daremna, mężczyzna okazuje się człowiekiem tchórzliwym i niedojrzałym, ona zaś zostaje oskarżona o zdradę i odrzucona przez własne środowisko.
Has zbudował tę postać tak, że Felicja jest zarazem własnym oskarżycielem i obrońcą, gdy w przejmujący sposób stawia sobie pytanie, jak przed laty powinna postąpić. Film był prezentowany w konkursie głównym w Cannes, zaś na międzynarodowym festiwalu w San Francisco zdobył Golden Gate Award dla najlepszego filmu i dla najlepszej aktorki. Krafftównę uhonorowano także w San Sebastian.
Drugą w swojej karierze filmowej pierwszoplanową rolę aktorka zagrała u Janusza Weycherta, we współczesnym obrazie obyczajowym "Cierpkich głogach" (1966). Wcieliła się w postać nauczycielki mającej skomplikowane relacje z zakochanym w niej uczniem.
A potem znów wróciła do swoich ról charakterystyczno-komediowych, choć jej prywatne życie było zaprzeczeniem zabawy, jaką fundowała widzom na ekranie czy w teatrze.
Dramat w życiu i komedia na ekranie
Mogliśmy oglądać ją między innymi w takich produkcjach jak: "Don Gabriel" Ewy i Czesława Petelskich, "Przygoda z piosenką" Stanisława Barei czy "Ryś" Stanisława Tyma. Zagrała także panią Makowiecką w "Przygodach pana Michała", serialowej adaptacji "Pana Wołodyjowskiego" według prozy Henryka Sienkiewicza.
W 1969 roku wyszła za mąż z wielkiej miłości za kolegę aktora Michała Gazdę. Z tego związku miała syna Piotra. Po 13 latach mąż zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Dostał zawału serca za kierownicą w Warszawie na moście Gdańskim i rozbił się.
Aktorka została sama z synem, dla którego mimo załamania i depresji, musiała być silna. Wróciła do pracy. Krótko po zniesieniu stanu wojennego wyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdzie miała zagrać tytułową postać w "Matce" Witkiewicza.
Ten wyjazd, planowany na kilka miesięcy, przedłużył się o dekadę i zaowocował reżyserią "Kramu z piosenkami" Leona Schillera, współpracą ze studentami Szkoły Teatralnej, Filmowej i Telewizyjnej w Los Angeles. Potem także serią ról w sztukach Gombrowicza.
Za oceanem artystka poznała swoją drugą miłość - dyrektora Międzynarodowego Instytutu ds. Emigrantów w San Francisco Arnolda Seidnera. Znów była bardzo szczęśliwa. Niestety, bardzo krótko. Pół roku po ślubie Seidner zmarł nagle na zawał serca. Była zdruzgotana. Przez kilka lat mieszkała w USA, ale w końcu lat 90. postanowiła wrócić do Polski.
Szybko pojawiły się propozycje ról. Była wspaniała w napisanej specjalnie dla niej sztuce Remigiusza Grzeli "Oczy Brigitte Bardot". Monodramy były jej specjalnością. W tym wcielała się w mającą 108 lat staruszkę, która wciąż marzy jak mała dziewczynka.
Syn aktorki założył rodzinę i wyjechał z żoną i dzieckiem na stałe do Kanady. W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" aktorka wspominała: "Gdy zostałam podwójną wdową, wydawało mi się, że zły los wystarczająco mnie już zranił i w końcu da mi spokój. Niestety. Okazało się, że najgorsza tragedia była jeszcze przede mną".
W 2009 ukochany syn gwiazdy zmarł. Rozpacz artystki koiły leki i myśl, że pozostał jej jeszcze wnuk. I publiczność, która chce ją oglądać. W książce Remigiusza Grzeli "Krafftówna w krainie czarów" artystka zwierzała się: "Pigułki pomagają. Najpierw przychodzi otępienie, a potem trzeba spróbować jakoś z niego wyjść. W końcu pozostaje blizna, dotkliwa, wyraźna, własna".
Podniosła się po raz kolejny. Głodna ludzi i świata, pełna energii, która zaprzeczała jej metryce. Jeździła na spotkania z publicznością, uwielbiała rozmowy z młodymi ludźmi. Nauczyła się biegle korzystać z internetu, by rozmawiać z mieszkającym w Kanadzie wnukiem, Michałem.
Pandemia sprawiła, że ostatnimi czasy tylko ten rodzaj kontaktu był możliwy. Dbała bardzo o zdrowie, ograniczyła do minimum kontakty towarzyskie. "Nie zamierzam się wystawiać i sprawdzać, czy jestem silna w obliczu koronawirusa" - mówiła.
Szykowała się na obchody 70-lecia pracy artystycznej, w listopadzie tego roku. Nie zdążyła. Odeszła w nocy, 23 stycznia, w Domu Artysty Weterana w Skolimowie, otoczona przyjaciółmi aktorami.
Źródło: tvn24.pl