"Wygrała słuszna sprawa, ale nie najlepszy z konkursowych filmów" - taką opinię słyszałam w kuluarach gdyńskiej imprezy z ust bardzo wielu osób, zaraz po ogłoszeniu werdyktu jury. Złote Lwy przyznało "Wszystkim naszym strachom" Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta. Filmowi ważnemu i potrzebnemu. Podpisuję się jednak dwiema rękami pod opinią, że w konkursie były produkcje bardziej spełnione. Justyna Kobus komentuje werdykt jury 46. Festiwalu Filmów Fabularnych Gdynia 2021.
Na gali w Teatrze Muzycznym w Gdyni nikt nie udawał, że werdykt jury pod przewodnictwem reżysera Andrzeja Barańskiego nie był zaskoczeniem. Był i to ogromnym. Tegoroczny polski kandydat do Oscara - "Żeby nie było śladów" - czy świetny "Hiacynt" Domalewskiego byli faworytami nie tylko oscarowej komisji selekcyjnej, ale także pokaźnej części festiwalowej publiczności. "Hiacynt" był najdłużej oklaskiwanym filmem tegorocznego festiwalu, choć nie należy do obrazów "lekkich i przyjemnych", jak chociażby przebojowy "Najmro", którego pokonał w cuglach.
Wrażenie robi też ogrom widocznej gołym okiem pracy obu twórców, pieczołowicie odtwarzających "świat przedstawiony" - w obu przypadkach mowa o latach 80. ubiegłego wieku. Jasne, nie rozmach produkcji decyduje o jej walorach artystycznych. Jednak oba tytuły, to filmy spełnione, z gatunku tych, co to potrafią emocjonalnie "przeczołgać" widza.
Co więc zaważyło na decyzji jurorów? Prawdą jest, że "Wszystkie nasze strachy" to film udany, zrealizowany z wrażliwością. Nie ma w sobie jednak tego ciężaru gatunkowego, który posiada zarówno "Hiacynt", jak i "Żeby nie było śladów". Pytanie brzmi: czy tą decyzją jury nie skrzywdziło twórców wymienionych wyżej produkcji?
Nasz oscarowy kandydat musiał zadowolić się drugą co do ważności statuetką - Srebrnymi Lwami i nagrodą za scenografię. Nagrodę w kategorii "Scenariusz" otrzymał Marcin Ciastoń za "Hiacynta". Uhonorowano go też za charakteryzację.
W imię słusznej sprawy
"Wszystkie nasze strachy" są ważnym i poruszającym filmem - to nie podlega dyskusji. Nie mają jednak siły rażenia chociażby "Bożego ciała", również poruszającego temat wiary i duchowości. Swoją drogą film Jana Komasy - zdaniem gdyńskiego jury - też nie zasłużył na nagrodę główna. W 2019 r. statuetkę zgarnął "Obywatel Jones" Agnieszki Holland.
Wróćmy jednak do filmu Rondudy.
Fabułę zainspirowała prawdziwa historia Daniela Rycharskiego, artysty, który od dawna próbuje stworzyć pomost między polskim Kościołem i środowiskiem LGBT. Grany w filmie przez Dawida Ogrodnika bohater, wychował się na wsi i zawsze angażował w życie Kościoła, mimo że jako osoba nieheteronormatywna mierzy się z homofobią. Usilnie pragnie pogodzić swój homoseksualizm (otwarty i manifestowany przez własną sztukę) z katolicyzmem.
Werdykt gdyńskiego jury w sytuacji trwającej w naszym kraju nagonki na osoby LGBT ma rzecz jasną szczególną wymowę. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że jest głosem w słusznej sprawie.
Barański, uzasadniając decyzję, tłumaczył, że przy wysokim i wyrównanym poziomie konkursowych filmów, członkowie jury zdecydowali, że wybiorą taki, który będzie "piękny i aktualny". To akurat mało przekonujący argument. To samo można przecież powiedzieć o obrazach Matuszyńskiego i Domalewskiego, mimo że akcja obu rozgrywa się w przeszłości. Film o sprawie Grzegorza Przemyka tym bardziej przeraża, że mamy w pamięci zakatowanego we wrocławskim komisariacie w 2016 roku Igora Stachowiaka, czy niedawną śmierć w tamtejszej izbie wytrzeźwień młodego Ukraińca. Gejowskie love story Domalewskiego osnute wokół akcji "Hiacynt", czyli prześladowań gejów w PRL-u, równie dobrze mogłoby rozegrać się obecnie.
Dlatego trudno pozbyć się wrażenia, że tym, co mogło przeważyć o decyzji jurorów, była waga tematu. Ale czy szlachetne pobudki są wystarczające? Czy jedynymi nie powinny być artystyczne walory konkursowych filmów?
"Wszystkie nasze strachy" są bez wątpienia obrazem zasługującym na wyróżnienie (najmocniejszą stroną filmu wydaje się być sam scenariusz), ale czy naprawdę to film na miarę Złotych Lwów? Moim zdaniem idealny na Nagrodę Specjalną Jury, (nieprzyznaną w tym roku akurat wcale).
Film uhonorowano także ważną nagrodą za najlepsze zdjęcia, podczas gdy od niesamowitych nocno-zimowych zdjęć Piotra Sobocińskiego w "Hiacyncie" dzieli go przepaść. Aż trudno uwierzyć, że znakomity operator filmowy, juror Bogdan Dziworski nie docenił ich kunsztu. Od projekcji "Hiacynta" Sobocińskiego typowano do nagrody jednogłośnie.
Najlepszy aktor festiwalu bez nagrody
To jednak nie koniec dziwnych decyzji jury. Ze zdumieniem przyjęto brak nagrody dla aktorskiego króla tego festiwalu - Tomasza Ziętka. Nie spotkałam w tym roku w Gdyni osoby, która na pytanie o najlepszego aktora w głównej roli męskiej, nie wymieniłaby właśnie jego. Ta nagroda wydawała się więc oczywista.
Aktor stworzył dwie znakomite i kompletnie różne pierwszoplanowe kreacje. W "Żeby nie było śladów" grał przyjaciela Przemyka i świadka zbrodni, wydobył z postaci ogrom bólu człowieka walczącego o sprawiedliwość, świadomego własnej bezsilności. W "Hiacyncie" jego bohater - wyciszony i mrukliwy - jest z kolei klasyczną postacią rodem z kina noir. Dopóki nie zakocha się w swoim informatorze.
"Musiałby stać się cud, by Ziętek nie otrzymał w tym roku nagrody" - pisaliśmy w relacji festiwalowej. I stał się. Nagroda powędrowała do Jacka Belera, za dobrą rolę w debiucie fabularnym Aleksandry Terpińskiej "Inni ludzie". Mimo wszystko Ziętka żal. Sam film uhonorowano także za najlepszy debiut reżyserski. Zasłużenie.
Wyjątkowo zgodni byli za to jurorzy i widzowie w przypadku nagrody za główną rolę kobiecą. Odebrała ją urodziwa i znakomita jako Kalina Jędrusik Maria Dębska za rolę w produkcji "Bo we mnie jest seks". Sam film, niestety, nie jest zbyt udany.
Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, że polskim kinem od kilku lat rządzą młodzi, w dodatku z każdym rokiem coraz młodsi twórcy, to 46. edycja FPFF w Gdyni rozwiewa na dobre te złudzenia.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: FPFF/Jaroslaw Sosinski