Festiwal w Berlinie powoli zmierza ku końcowi, ale czwartkowe premiery znów rozgrzały emocje widzów. Tym razem zamiast burzy oklasków, po pokazie prasowym filmu. Oskara Roehlera "Jew Suss - Rise and Fall" rozległo się zbiorowe buczenie dezaprobaty. Jeszcze żaden film w tegorocznym konkursie nie miał tu tak negatywnego przyjęcia.
"Tandeta", "Zawiedzione oczekiwana", "Tanie dramatyczne chwyty" - takie oceny dało się słyszeć od wychodzącej z pokazu skonsternowanej publiczności.
Zawód okazał się tym bardziej bolesny, że premiera nowego filmu niemieckiego reżysera była w Berlinie szczególnie oczekiwana. Nie tylko ze względu na główny temat obrazu, ale także wcześniejsze dokonania - jego "Cząstki elementarne" zdobyły na Berlinale w 2006 roku Srebrnego Niedźwiedzia za najlepszą rolę męską.
Gobbels, propaganda, historia
Szukaliśmy historycznej precyzji, ale wiele rzeczy w tym materiale można otwarcie interpretować. Chcieliśmy pokazać ludzki dramat i dlatego pewne rzeczy musieliśmy uwypuklić tak, aby jaśniejsze stały się konflikty moralne bohaterów. Oskar Rohler, reżyser
"Jew Suss - Rise and Fall" opowiada prawdziwą historię niemieckiego aktora Ferdinanda Mariana, który w 1940 roku został przez nazistowskie władze zaangażowany do głównej roli w propagandowym filmie "Żyd Suss". Obraz powstał z inicjatywy Goebbelsa i choć oparty na literaturze i historycznych danych z XVIII wieku do dziś pozostaje jednym z najbardziej dobitnych odzwierciedleń antysemickich poglądów III Rzeszy.
Goebbels bardzo zabiegał o to, aby "Żyd Suss" nie był zrealizowany jako narzucająca się i prosta propaganda. Filmu zabroniono nawet opisywać jako antysemicki i uznano, że bez żadnego podpowiadania ma spełniać swoje polityczne zadania. Po części założenie to się udało - na festiwalu w Wenecji, na którym film miał swoją premierę w 1940 roku, zebrał pochlebne recenzje - nawet od samego Michaela Antonioniego. Również aktorzy zaangażowani do filmu do końca chcieli wierzyć, że grają w filmie "artystycznym".
"Chcieliśmy pokazać ludzki dramat"
Obraz Roehlera mógł być wielkim filmem o kinie, jego historycznych zakrętach, prawdzie ekranu, w końcu - naturze aktorstwa. Okazał się jednak płytkim melodramatem, pełnym schematów, narzucających się interpretacji, łzawych scen, które jednak nie wzruszają.
Reżyserowi zarzucić można wiele - jak na przykład wprowadzenie do fabuły postaci żony Mariana, która okazuje się Żydówką, a jej życie kartą przetargową Goebbelsa szantażem zmuszającego aktora do przyjęcia roli. Pomysł absolutnie mijający się z historyczną prawdą został przez dziennikarzy na konferencji uznany za tani dramatyczny chwyt.
- Szukaliśmy historycznej precyzji, ale wiele rzeczy w tym materiale można otwarcie interpretować. Chcieliśmy pokazać ludzki dramat i dlatego pewne rzeczy musieliśmy uwypuklić tak, aby jaśniejsze stały się konflikty moralne bohaterów - bronił się Roehler, ale ataków prasy na pomysły reżysera nie było końca.
Tarantino spalił Hitlera w kinie, my też możemy
Skrytykowano również mocno przerysowaną scenę seksu głównego bohatera z żoną oficera SS, podczas której za plecami pary wybuchają bomby, a kobieta każe krzyczeć swojemu kochankowi uderzające w Żydów dialogi z filmu, w którym właśnie zagrał.
Kiedy robi się filmy, ma się pewnego rodzaju wolność. Czy dać zginąć Hitlerowi i Goebbelsowi w płonącym kinie w Paryżu nie jest przypadkiem przykładem wolnego podejścia do kart historii? Moritz Bleibtreu, aktor
Reżyserskich pomysłów bronił na konferencji prasowej jeden z najbardziej popularnych w Niemczech aktorów Moritz Bleibtreu. - Kiedy robi się filmy, ma się pewnego rodzaju wolność. Czy dać zginąć Hitlerowi i Goebbelsowi w płonącym kinie w Paryżu nie jest przypadkiem przykładem wolnego podejścia do kart historii? - pytał, nawiązując do spektakularnego finału ostatniego filmu Quentina Tarantino, "Bękarty Wojny".
Autorka pamiętnej "Grbavicy" znów w Berlinie
Zdecydowanie lepiej przyjęto pokazywany również w konkursie nowy film Jasmili Zbanic, "Na Putu". I ten obraz musiał poradzić sobie z wielkim oczekiwaniami publiczności - pierwszy film reżyserki "Grbavica" znany również w Polsce, cztery lata temu wyjechał stąd ze Złotym Niedźwiedziem. "Na Putu" to film wprawdzie nie tak dobry, ale wciąż trzymający poziom i przybliżający nam istotne problemy bośniackiego społeczeństwa, próbującego odnaleźć swoją tożsamość po wyniszczającej wojnie.
"Na Putu" po bośniacku oznacza "w drodze" do czegoś. Na takiej drodze - można powiedzieć do wspólnego szczęścia - znajduje się współczesna, kochająca się para młodych ludzi. Luna i Amar, obydwoje z podobnymi wojennymi przeżyciami, prowadzą spokojne życie w Sarajewie, mają wspólne mieszkanie, zainteresowania i właśnie rozpoczynają starania o dziecko.
Na różnych ścieżkach
Wszystko zmienia się jednak, gdy Amar korzysta z zaproszenia starego znajomego do muzułmańskiego obozu za miastem, gdzie wyznawcy islamu żyją w namiotowym miasteczku, ściśle przestrzegając zasad swojej religii. Amar znajduje w obozie nie tylko pracę, ale i ukojenie i niespodziewanie zaczyna przyjmować coraz radykalniejsze poglądy. Wspólna droga pary zaczyna się nagle rozchodzić na dwie różne ścieżki, a Luna będzie musiała zdecydować, czy głęboka miłość to wystarczająca siła dla zbudowania przyszłości z Amarem.
Zaskakujące, że mimo rozbudowanego wątku religijnego, najważniejsza w filmie staje się relacja z drugim człowiekiem i szukanie własnej tożsamości. - Bośnia to kraj multikulturowy, dlatego chciałam zrobić film, o tym jak reagujemy na drugą osobę, na jej zmianę. Jak długo możemy tolerować czyjeś wejście na własną ścieżkę, gdzie jest ta cienka granica, gdy już kończy się nasza wspólna droga? To są pytania, z którym zaczynałam ten film - mówiła w Berlinie reżyserka.
Ten film pokona Polańskiego?
Ale najlepszą prasę jak do tej pory na festiwalu ma rosyjski film "How I ended this summer" w reżyserii Alexeja Popogrebskiego. Ten pierwszy od pięciu lat rosyjski obraz w konkursie w ocenach tutejszych krytyków wyprzedził nawet Polańskiego i jest jednym z kandydatów publiczności na główną nagrodę w Berlinie.
Być może powiedzenie, że głównym bohaterem tego filmu jest krajobraz może być traktowane jako uproszczenie, ale to tylko komplement dla tego obrazu. Rozgrywająca się w arktycznym klimacie stacji badawczej na Czukotce opowieść to historia dwóch pozostających "na służbie" naukowców - starszego i doświadczonego Sergeja oraz młodego, szukającego przygody Pavla.
Czyste, hipnotyczne, arktyczne kino
Choć pozornie w filmie Rosjanina nie dzieje się nic szczególnego, wykreowanie niespotykanego napięcia między dwójką bohaterów pozwala nazwać go nawet psychologicznym thrillerem. Rozgrywająca się w nieograniczonej przestrzeni walka między bohaterami, samotność, szaleństwo i drugi człowiek, choć tak blisko, tak daleko - wszystko to tworzy niepowtarzalny klimat tego filmu.
Bez wyraźnie określonego czasu, bez podziału akcji na noc i dzień, śledzimy z napięciem bohatera przemierzającego powalająco piękną lodową pustkę. Żadnych społecznych odniesień, zero polityki, brak ideologii. Tylko człowiek i jego skomplikowana do granic możliwości natura. Czyste, hipnotyczne, wciągające kino!
Źródło: tvn24.pl