Mówi, że ukształtowało ją kino Tarkowskiego i Bergmana, ale impulsem, który pchnął ją ku reżyserii był film..."Pulp Fiction" Tarantino. W wieku 27 lat została najmłodszą członkinią Europejskiej Akademii Filmowej, a osiem lat później współproducentką "Antychrysta" von Triera. "33 sceny z życia", "W imię..." i "Body/Ciało", to tytuły filmów, za które zgarnęła najwięcej nagród. W sobotę dołączył do nich drugi Srebrny Niedźwiedź za "Twarz".
Małgorzata Szumowska i Michał Englert będą dziś gośćmi Moniki Olejnik w "Kropce nad i". Początek po godz. 20.
Mimo stosunkowo młodego wieku (rocznik 1973) Szumowska już teraz należy do najbardziej utytułowanych polskich reżyserów. Od początku artystycznej kariery zwraca na siebie uwagę. Po pierwsze za sprawą nagród, jakimi obsypywane są jej filmy - poczynając od zrealizowanej jeszcze na studiach etiudy szkolnej "Cisza", wpisanej na listę 14 najlepszych filmów w historii łódzkiej "Filmówki", aż po odebranego w sobotę drugiego już w karierze Srebrnego Niedźwiedzia za film "Twarz". Po drugie - za sprawą tematów, jakie bierze na warsztat - im jest dojrzalsza, tym chętniej wkłada kij w mrowisko.
Podopieczna jednego z największych wizjonerów w historii naszego kina - Wojciecha Jerzego Hasa - chętnie tłumaczy swoje zamiłowanie do metafor i ucieczkę od płytkiego realizmu szkołą mistrza. I choć od momentu fabularnego debiutu w 2001 roku jej kino mocno ewoluowało, od filmów rówieśników odróżniał ją od początku jego osobisty ton.
Wyraźny, prywatny stempel z czasem przywiedzie ją do kina na poły autobiograficznego - poruszających "33 scen z życia", dla wielu najwybitniejszego dzieła reżyserki. Ale to dopiero w 2008 roku. Wcześniej krytycy będą spierać się już o jej debiut fabularny - zrealizowanego jeszcze pod okiem Hasa w roli artystycznego opiekuna "Szczęśliwego człowieka".
Z domu Szuma
Mówi, że wiele zawdzięcza domowi rodzinnemu i atmosferze, w jakiej dorastała. Rodzice nie zabraniali jej wielu "atrakcji" niedostępnych dla większości surowiej chowanych rówieśników. Córka dziennikarki i pisarki Doroty Terakowskiej oraz dziennikarza i reżysera dokumentów Wojciecha Szumowskiego nasiąkała artystycznym klimatem panującym w domu, była świadkiem pasjonujących rozmów o sztuce, a zamiast do przedszkola bywało, że trafiała na próby do...Teatru Kantora, podrzucana przez mamę. Dzięki temu "Wielopole, Wielopole" obejrzała w wieku przedszkolnym.
- Mogłam również oglądać z rodzicami 'dorosłe filmy' jako smarkula. Pamiętam, że w wieku lat 7 bodaj zobaczyłam po raz pierwszy w telewizji "Śmierć w Wenecji" Viscontiego, i choć niewiele pewnie zrozumiałam, byłam wstrząśnięta. Bardzo przeżyłam ten film, płakałam nawet...To z pewnością wielcy klasycy pchnęli mnie w stronę kina - wspomina po latach w wywiadach. Bezpośrednim impulsem, który sprawi, że będzie zdawała na wydział reżyserii stanie się "Pulp Fiction" Tarantino. Do dziś przyznaje, że chciałaby robić takie filmy jak on. Co zupełnie nie przeszkadza jej jako twórców, którzy ją ukształtowali, wymieniać "poety ekranu" Tarkowskiego i mistrza psychologicznego dramatu Bergmana.
Kiedy pracuje nad "Szczęśliwym człowiekiem" ma zaledwie 26 lat, mimo to, już się o niej mówi. "Szuma" - bo taki przydomek przylgnie do niej w branży - ma już wtedy na koncie 18 nagród zdobytych na międzynarodowych festiwalach za wspomnianą etiudę "Ciszę" i udział w sekcji Młode Kino Europejskie na festiwalu w Cannes.
"Szczęśliwy człowiek" ma premierę na festiwalu w greckich Salonikach i od razu wygrywa tam Nagrodę Specjalną. Wybitna krytyk Deborah Young pisze jego świetną recenzję w "Variety", zapraszają ją m.in. na festiwale do Rotterdamu, San Francisco, Jerozolimy, Toronto, Londynu oraz Karlovych Varów.
Za to w Polsce film nieszczególnie się podoba. Z Gdyni Szumowska wyjeżdża bez nagrody, by już wkrótce otrzymać nominacje do Europejskiej Nagrody Filmowej w kategorii: odkrycie roku. Opowieść o skomplikowanych relacjach uczuciowych matki i syna z ubogiej dzielnicy dużego miasta i jego dziewczyny, lawirującej między tym dwojgiem, ze świetną rolą Jadwigi Jankowskiej - Cieślak, zapada w pamięć zagranicznym krytykom. Szumowska zostaje wymieniona przez magazyn "Time" jako "person to watch", (osoba, której karierę należy obserwować). Dzięki nominacji do nagrody zostaje najmłodszym w historii członkiem Europejskiej Akademii Filmowej.
Pisze kolejny scenariusz do projektu, który nosi tytuł "Ono". Za jego sprawą trafia do finału konkursu International Filmmakers Award, organizowanego we współpracy z festiwalem Sundance.
Między życiem a śmiercią
"Ono" to opowieść o młodej dziewczynie Ewie, (w tej roli debiutująca w kinie modelka Małgosia Bela), która zachodzi w niechcianą ciążę. Początkowo chce się jej pozbyć, ale u lekarza dowiaduje się, że płód ma zdolność słyszenia. Zmienia zdanie i zaczyna rozmawiać z nienarodzonym dzieckiem. Chce pokazać ONEMU piękno świata. Jej stosunek do rzeczywistości ulega przewartościowaniu. Śledzimy jej trudne relacje z matką i niezwykle bliskie, wzruszające z ojcem (za tę rolę Marek Walczewski odbiera nagrodę w Gdyni.) W pewnym momencie ta opowieść o nowym życiu zlewa się z opowieścią o śmierci - o odchodzeniu ojca.
Szumowska nie daje się zaprząc w żadną walkę ideologiczną, wbrew próbom mediów. Podkreśla, że nie zrobiła kina społecznego, opowiadającego się za czy przeciw aborcji, lecz obraz o cudzie narodzin. Zbiera umiarkowane recenzje w kraju, i znowu za granicą film podoba się znacznie bardziej. Jest pokazywany na Sundance oraz w Karlovych Varach. Po raz kolejny EFA nominuje ją do nagrody w kategorii: odkrycie roku.
Ale nim "Ono" wejdzie na ekrany, życie reżyserki wyprzedzi film: w ciągu miesiąca po kolei, odchodzą jej oboje rodzice: najpierw umiera po walce z rakiem Dorota Terakowska, zaś miesiąc po niej niespodziewanie odchodzi ojciec - Wojciech Szumowski. Kraków traci dwoje uznanych artystów - Szumowska ukochanych rodziców. Kolejny film fabularny nakręci dopiero 4 lata później. W 2008 roku pokaże na festiwalu w Gdyni porażające "33 sceny z życia", film w dużej mierze autobiograficzny, opowiadający o młodej artystce, która musi skonfrontować się z nagłą śmiercią obojga rodziców. I jest kompletnie bezradna. Próby odreagowania, stłamszenia bólu, kończą się rozpadem jej własnego, dotąd szczęśliwego życia.
Ten film - z pozoru chłodny, opowiedziany bez sentymentalizmu, bez łzawego tonu, jest żałobą reżyserki. Chyba nikt wcześniej w tak dojmujący sposób nie pokazał na ekranie naszej bezradności w obliczu śmierci. Obraz odbierze w Gdyni aż sześć Złotych Lwów w tym za reżyserię, ale i tak zostaje skrzywdzony, bo żaden mu nie dorównuje, a nagroda dla najlepszego filmu wędruje do znacznie słabszego. Niebawem zrekompensują to Szumowskiej cztery Polskie Orły - w tym ten najważniejszy: dla filmu.
"33 sceny z życia" zdobywają także Specjalną Nagrodę Złotego Lamparta międzynarodowego festiwalu w Locarno. Tym razem tylko nieliczni krytycy opierają się obrazowi Szumowskiej, dla większości "33 sceny z życia" to dzieło absolutnie spełnione. Przejmujące.
Wiosną 2009 roku reżyserka znajdzie się wśród 15 młodych europejskich autorek filmowych, których projekty filmowe obejmie patronatem festiwal w Cannes. Tak powstanie zrealizowany we Francji "Sponsoring" z Juliette Binoche, opowiadający o nierzadkim zjawisku prostytucji wśród studentek. Binoche zagrała w nim dziennikarkę, która postanawia napisać o tym artykuł, a najciekawszą kreację stworzyła nagrodzona Polskim Orłem Joanna Kulig. Szumowska po raz kolejny udowodniła, że nie ma dla niej tematów tabu, ale sam film przyjęto dość chłodno. "33 scenami..." bowiem niezwykle wysoko postawiła sobie sama poprzeczkę.
W imię profesjonalizmu
W 2009 roku nazwisko Szumowskiej jako współproducentki filmu pojawia się w czołówce "Antychrysta" Larsa von Triera. Reżyserka odpowiada od tej pory za funkcjonowanie polskiej filii duńskiej Zentropy. Co wcale nie znaczy, że obowiązki producentki nie pozwalają jej stanąć za kamerą.
Cztery lata później powstaje "W imię...", kolejny obraz dotykający tabu, jakim polskie kino nie interesowało się dotąd. Dramat zmagającego się ze swoim homoseksualizmem księdza Adama (znakomity Andrzej Chyra) powstał po lekturze artykułu w prasie, ale mimo polskiego kolorytu, jego akcja mogłaby rozgrywać się wszędzie.
Księdza poznajemy w momencie gdy obejmuje nową parafię i organizuje ośrodek dla trudnej młodzieży. Szybko przekonuje do siebie ludzi charyzmą i otwartością. Przyjaźń z miejscowym outsiderem (w tej roli, niemal pozbawionej słów Mateusz Kościukiewicz) zmusi kapłana do zmierzenia się z własnymi problemami, przed którymi uciekł w stan duchowny. Choć poza wątkiem seksualności księdza Szumowska przekonująco rysuje też inny: wykluczenie - patrzymy, jak milczącego dziwaka atakują agresywni, miejscowi chłopcy - ten film należy w całości do Andrzeja Chyry, który dopisał do długiej listy, kolejną, wielką kreację. W sporej mierze dzięki niemu to nie tylko film o księdzu - homoseksualiście, ale i opowieść o bolesnym niespełnieniu.
Obraz znalazł się w konkursie głównym Berlinale i został wyróżniony nagrodą Teddy Bear - dla najlepszego filmu o tematyce LGBT. Wcześniej w Gdyni reżyserce przyniósł kolejną nagrodę za reżyserię, a Andrzejowi Chyrze - za najlepszą rolę męską. I gdyby nie ostatnia, niepotrzebna zupełnie scena, w sekundę burząca misternie budowaną całość, mielibyśmy do czynienia z naprawdę wielkim kinem.
W przedostatnim filmie Szumowskiej, "Body/Ciało", który całkiem niedawno (w 2015 roku) trafił na ekrany, reżyserka nie popełnia już błędu, który osłabił wymowę poprzedniego obrazu. Precyzyjna konstrukcja tym razem ani drgnie, przewrotność wypiera dosłowność, humor nadaje całości finezji. Dwie główne role - kobieca i męska, duet Ostaszewska i Gajos - to także majstersztyki aktorskie.
Ten film mamy jeszcze świeżo w pamięci, wystarczy więc dodać, że sprawdził się doskonale jako czarna komedia o współczesnej Polsce, przypowieść o ciele jako więzieniu dla duszy i wreszcie jako świecki moralitet o poszukiwaniu nadziei i wiary. Nawet gdyby to miała być wiara w cuda.
Na wszystkie nagrody, jakie długo trzeba byłoby wymieniać - począwszy od najważniejszych w Gdyni (nareszcie dla najlepszego filmu!), po aktorskie na gali Polskich Orłów dla wspomnianego duetu, aż po Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię na Berlinale i Europejską Nagrodę Filmową Publiczności - film sobie w pełni zasłużył. Warto jednak przypomnieć, że zaczęło się właśnie od Berlinale, gdzie podobnie jak przed kilkoma dniami "Twarz", obraz miał światową premierę.
Mug znaczy ryj
Najnowszy film Szumowskiej, uhonorowany w sobotę Srebrnym Niedźwiedziem, opowiada opartą na faktach historię młodego robotnika, który przechodzi przeszczep twarzy po ciężkim wypadku, pracując nad olbrzymią figurą Jezusa (jej pierwowzorem jest ta ze Świebodzina). Kiedy wraca do rodzinnego miasta z zupełnie nową twarzą, mieszkańcy traktują jego "dziwność" z pogardą. Zostawia go narzeczona, przyszła teściowa boi się, że dziecko urodzi się ze zniekształconą twarzą, nie przyjmując do wiadomości, że to niemożliwe, a ksiądz straszy, by przestał słuchać heavy metalu, bo "nikt nie wie, czy to nie był powód tej tragedii".
Głupota i wiara w zabobony (niedoszła rodzina wpada na pomysł odprawiania egzorcyzmów, które mają przywrócić chłopakowi wygląd sprzed wypadku) górują nad polskim krajobrazem. Ale przecież my to wszystko znamy, Szumowska nie nakręciła paszkwilu na polskość, tylko pokazała ją w krzywym zwierciadle. Niemal wszystko - łącznie z padającymi z ambony przestrogami dotyczącymi "diabelskiej muzyki", a wreszcie "dzieci naznaczonych bruzdą" - już słyszeliśmy.
- Uważam, że to jest interesująca metafora: jak traktują faceta po przeszczepie twarzy - mówi "Variety". - Chciałem opowiedzieć historię o człowieku, który utracił swoją tożsamość, a społeczeństwo odrzuca go, ponieważ nie mogą już go rozpoznać, jest "obcy" i nie potrafią być dla niego otwarci - dodaje.
Dla Szumowskiej to także film o kryzysie tożsamości we współczesnym społeczeństwie. Jej zdaniem Polacy mają z nią problem. - Nie do końca wiedzą czy są bardziej proeuropejscy, czy też bardziej przywiązani do tradycji - mówi.
Polski tytuł "Twarz" został przetłumaczony na "Mug" - co znaczy morda, albo nawet ryj. Szumowska mówi, że tym filmem wali właśnie w tego ryja.
- Ten film jest pikantny, tajemniczy, zaskakująco emocjonalny, świetny - pisał po pokazie na Berlinale Peter Bradshaw, uznany krytyk "The Guardian", dając mu 4 gwiazdki na 5 możliwych. Przed trzema laty zauważył natomiast, że "Body/Ciało" przywodzi na myśl skojarzenie z twórczością Kieślowskiego. Wydaje się, że reżyserka ucieszyłaby się bardzo z tego porównania, (a kto by się nie ucieszył?), zważywszy na fakt, że - jak twierdzą świadkowie - odbierając jedną z ważnych nagród miała w szale radości zawołać:"Jestem Kieślowskim w spódnicy!"
Autor: Justyna Kobus//kg / Źródło: "Variety", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA