Zaskakująca końcówka nudnej gali powiedziała nam sporo o Akademii, choć niby to nic nowego: akademikom odwagi starczyło na odstawienie politycznego show, ale zabrakło do nagrodzenia w głównej kategorii filmu nieanglojęzycznego. Wygrało świetne kino z gatunku feel-good-movie, ale w zasięgu ręki było arcydzieło, bo "Roma" to kino totalne. Brak nagród dla polskiego filmu nie zaskoczył - tu zwycięstwa "Romy" spodziewali się wszyscy. Szokiem było pominięcie Glenn Close, choć Olivia Colman zasłużyła na Oscara.
Przez trzy czwarte oscarowej gali, (tradycyjnie nudnej, czego nie zmienił brak przynudzającego gospodarza) było tak przewidywalnie, że Oscar dla "Romy" w kategorii najlepszy film wydawał się formalnością. Podobnie jak oczywistym wydawało się zwycięstwo Glenn Close. Wskazywały na to typy bukmacherów i krytyków oraz worek przedoscarowych nagród zdobytych zarówno przez Close, jak i przez "Romę" Alfonso Cuarona.
Glenn Close była wyraźnie przygotowana na zwycięstwo, nawet jej niezwykła kreacja - złota suknia zrobiona z czterech milionów paciorków, ważąca jak przyznała blisko 20 kg, wręcz krzyczała: "Będzie patrzył na mnie cały świat, muszę błyszczeć". Jeszcze przed rozpoczęciem gali dziennikarze, rozmawiający z nią na czerwonym dywanie, zwracali się do niej jak do pewnej faworytki do Oscara. Gdy nagrodę za najlepszą rolę męską zdobył Rami Malek (jak Glenn zdobywca Złotego Globu), wydawało się, że po nim statuetkę dostanie Close. Kiedy ze sceny padło nazwisko Olivii Colman, kamery pokazały zaszokowaną brytyjską aktorkę, która nie dowierzała, że to jej przypadła statuetka.
"Glenn Close jest moją idolką, to nie tak miało być" - mówiła Colman ze sceny.
Ale bądźmy szczerzy: nie było lepszej kreacji kobiecej od tej, jaką stworzyła Olivia Colman w "Faworycie" jako królowa Anna.
Oscar dla Glenn Close, która w filmie "Żona" nie miała okazji pokazać w pełni swojego kunsztu, traktowany byłby jako zadośćuczynienie za wcześniejsze, wielkie role.
Nie mniejszym zaskoczeniem był najważniejszy Oscar: Alfonso Cuaron uhonorowany jako najlepszy reżyser, za zdjęcia i za najlepszy film nieanglojęzyczny (zdobył Oscary w tych kategoriach, w których nominowana była też "Zimna wojna"), zdawał się być również pewnym kandydatem do głównej statuetki. Miał to być historyczny Oscar, bo jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by film, który wygrał w kategorii obraz nieanglojęzyczny, zdobył też Oscara w najważniejszej kategorii.
Wygrał jednak "Green Book", film bardzo dobry, ale nie wybitny jak "Roma" Cuarona. Akademikom, mimo widocznych zmian, przyjęcia w poczet członków dużej gupy Latynosów i Afroamerykanów, zabrakło odwagi, by w głównej kategorii uczynić zwycięzcą film nieanglojęzyczny. No i wcale nie kręcony z myślą o kinie, tylko dla Netflixa.
Feel-good-movie vs kino totalne
"Green Book" to nie jest wybór, który należy skrytykować, bo to naprawdę świetne, dowcipne, a zarazem naszpikowane nienatrętnym dydaktyzmem, inteligentne kino, do tego ze znakomitymi kreacjami aktorskimi. Mahershala Ali odebrał za rolę ekscentrycznego muzyka zasłużonego Oscara i żal, że nie przypadł on w udziale także Viggo Mortensenowi - znakomitemu w roli szofera czarnoskórego jazzmana.
"Green Book" to opowieść z gatunku feel-good-movie (film, po którym dobrze się czujemy), opowiadająca opartą na faktach historię wspólnej podróży i przyjaźni wybitnego afroamerykańskiego muzyka i cwaniaczka z Bronxu, który wynajmuje się jako jego szofer.
Podróż po amerykańskim południu lat 60. dla obydwóch jest szkołą życia. Obaj przechodzą przemianę - cwany szofer od swojego chlebodawcy dostaje lekcję wiedzy o kulturze wyższej, a jednocześnie uczy się otwartości na inność. Niepraktyczny artysta-introwertyk, nadwrażliwy w epoce rasizmu, dowiaduje się od towarzysza, jak sobie radzić w kryzysowych sytuacjach. Między tym duetem rodzi się przyjaźń, która przetrwa do końca ich życia. Obraz nagrodzono także za scenariusz.
Pewnie wszyscy byliby zadowoleni z tego wyboru, gdyby nie było "Romy". Ale jest i zasłużyła na tytuł najlepszego filmu 2018 roku, bo dzieło Cuarona to kino totalne. Reżyser od lat pracujący w Hollywood, tym razem sięgnął do dzieciństwa i zaserwował widzom pełną nostalgii, czarno-białą opowieść osadzoną w rodzinnym Meksyku. Opowieść o wspólnocie losów i o kobiecej solidarności ponad podziałami, o dwóch światach - klasie uprzywilejowanej i kobiecie z nizin, które nawzajem się przenikają.
"Roma" to wielkie kino. Czułe, pełne empatii, najbliższe dziełu Ingmara Bergmana "Fanny i Aleksander", kino zachwycające każdym kadrem, cudownie płynne narracyjnie i zarazem niezwykle przystępne. Taki film zdarza się raz na kilka lat, podczas gdy dobrze opowiedziane historie jak "Green Book", pokazujące kawał przyzwoitego rzemiosła, trafiają się dość często. Nie zmienia to faktu, że Cuaron z trzema Oscarami i to wszystkimi zdobytymi jednoosobowo, pozostaje wielkim wygranym tej gali.
Chyba przeceniliśmy akademików, zapominając, jak wciąż są w swoich wyborach konserwatywni, mimo pozorów nowoczesności. Nie wiadomo, co zaważyło na decyzji: czy fakt, iż nie jest to obraz anglojęzyczny, czy świadomość jego realizacji dla portalu streamingowego. Ten konserwatyzm było też widać w innych decyzjach: wciąż istnieją dla tego grona gatunki filmowe "zakazane", dlatego znów zabrakło wśród nominowanych tytułów znakomitych horrorów ubiegłorocznych "Suspirii" i "Cichego miejsca".
Oscars too black?
Pozostałe kategorie nie były zaskoczeniami, choć z pewnością żal, że znakomita "Faworyta" Yorgosa Lanthimosa nominowana do 10 statuetek, otrzymała tylko tę jedną, wspomnianą - właśnie dla Colman. Za to z całą pewnością przeceniono miałki i wyczyszczony do cna z obyczajowych kontrowersji znanych z życia Freddiego Mercury'ego "Bohemian Rhapsody", które nie zasłużyło aż na cztery statuetki - w sumie najwięcej sposród wszystkich nagrodzonych.
Tak naprawdę należała się ona wyłącznie Malekowi i choć pozostałe dotyczyły kategoriii technicznych, sam fakt, że najwięcej statuetek zdobył najsłabszy z nominowanych filmów, nie świadczy najlepiej o akademikach.
Trzy statuetki , które powędrowały do "Czarnej pantery" - m.in. za scenografię i kostiumy nie rażą, ale byłoby znaczniej zacniej gdyby trafiły do "Faworyty", która również olśniewa wizualnie. Nagrodzony po latach wyczekiwania za scenariusz adaptowany do filmu "Czarne bractwo. BlacKkKlansman" Spike Lee wygłosił ze sceny bardzo mocne, polityczne przemówienie. Padały w nim takie słowa jak ludobójstwo, niewolnictwo i nawiązywało do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Spike pokazujący konsekwentnie historię Ameryki od strony Afroamerykanów w swoich filmach, przez dekady krytykował Akademię za marginalizowanie ich problemów. Teraz więc nie mógł nie wykorzystać okazji w sobie znanym stylu.
W ogóle tym razem nie sposób było nie zauważyć, że atakowana jeszcze niedawno w akcji #OscarstooWhite Akademia bardzo się wysiliła, by to naprawić. Tak bardzo, że popadła w drugą skrajność, co wyglądało dość zabawnie. Nie tylko po raz pierwszy nagrodzono tak wielu Afroamerykanów, ale również wśród zapowiadających kolejne kategorie pojawiło się ich tylu, że w komentarzach w mediach społecznościowych zaroiło sie od żartów w rodzaju #OscarstooBlack.
Można było odnieść wrażenie, że wybory Akademii zdominował parytet rasy a nie jakość artystyczna nagradzanych filmów.
Polityka, której nie było
Jaka była pomijając same werdykty ta gala? Niestety, znów potwornie nudna, poza małymi wyjątkami. I tym razem nie można tego zwalić na słabości prowadzącego, bo go nie było. Ale ta formuła też się nie sprawdziła.
Na pierwszy rzut oka, (a raczej ucha) była to gala niemalże apolityczna. Wyjątkiem był walący prosto z mostu Spike Lee. W ogóle nie padło nazwisko Trump, ale zdawało się "wisieć" nad sporą częścią przemówień nie wymawiane. Poczynając od chyba najlepszego występu tej gali trzech popularnych komiczek otwierających ją - Amy Poehler, Tiny Fey i Mai Rudolph, które obśmiały cały cyrk, jaki Akademia urządziła wokół prowadzącego i kontrowersyjnych pomysłów zmian, z jakich potem zrezygnowała, aż po wspomniany wywód Lee. Komiczki zapewniły też, że Meksyk za mur nie zapłaci i że kochają imigrantów.
Wątek imigrantów przewijał się w bardzo wielu przemówieniach, wyraźnie wycelowany w wypowiedzi Donalda Trumpa i jego stosunek do tej kwestii. Wspominał też o nich Cuaron. Co ciekawe, po raz pierwszy niemal wszyscy artyści latynoskiego pochodzenia mówili na scenie po hiszpańsku, przynajmniej w części. Było widać, że jest to starannie wyreżyserowane przez organizatorów.
Na szczęście, były też wzruszające momenty wolne od podtekstów politycznych. Najpiękniejsze podziękowanie, widać było, że spontaniczne, wygłosiła Olivia Colman, która dziękowała najbliższym i koleżankom z planu, a także Glenn Close. Wzruszona i zaskoczona jak gdyby czuła się winna, że to ona wygrała statuetkę, a nie jej starsza koleżanka, jak się spodziewano. Widownia wstała i biła brawo.
Brawa na stojąco rozległy się też po fantastycznym występie duetu Lady Gaga - Bradley Cooper, którzy zaśpiewali nagrodzoną zgodnie z przewidywaniami Oscarem piosenkę z filmu "Narodziny gwiazdy" pod tytułem "Shallow", dzisiaj już wielki przebój. Znów uderzała chemia między tą parą.
I wreszcie najważniejsze: mimo poczucia niedosytu z powodu braku Oscarów dla "Zimnej wojny", nie powinniśmy absolutnie odbierać tego w kategoriach przegranej. Paweł Pawlikowski wygrał dla Polski swoim filmem historyczny rekord: trzy nominacje, co niemal nie zdarza się filmom nieanglojęzycznym. Pamiętajmy o tym, pomijając już fakt, że jedną statuetkę, pierwszą za polski film fabularny, zafundował nam cztery lata temu.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl