Miałam szczęście (lub, jak ktoś woli, pecha) parokrotnie uczestniczyć w imprezie marzeń dziennikarza filmowego - w oscarowej gali. I daję słowo, że "największe show planety", widziane od kulis, niekoniecznie błyszczy blichtrem. Dziś myślę, że chyba wolałabym znać je wyłącznie z telewizyjnych relacji - pisze dla tvn24.pl Justyna Kobus.
Zacznijmy od legendarnego już czerwonego dywanu, rozkładanego (przez 10 dni!) przed Dolby Theatre (do roku 2012 Kodak Theatre), w którym od 2001 roku odbywa się ceremonia wręczenia Oscarów.
"Red carpet" to koszt około 8,5 dolara za metr, a zajmuje powierzchnię około 2300 metrów kwadratowych. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy - śledząc przygotowania na dzień przed galą - ujrzałam grupkę ludzi z pociętą na części siermiężną wykładziną, przytwierdzaną do ziemi za pomocą cuchnącego kleju, zgrzewaną w całość przy użyciu tysięcy żelazek. Efekt końcowy z bliska był tandetny, choć na ekranie - dopieszczony oświetleniem - może uchodzić za artystyczne rękodzieło.
Stawiany co roku przed Dolby Theatre przy głównym wejściu tzw. namiot ochrony, przez który przejść musi każdy gość, to jeszcze większy kicz. Szmaciana, kolorystycznie krzykliwa konstrukcja, udająca gigantyczny baldachim, idealnie komponowałaby się z wiejskim weselem. Do największej filmowej imprezy na świecie pasuje jak pięść do nosa. W żadnej z telewizyjnych relacji nie można jej zobaczyć, co dowodzi, że organizatorzy zdają sobie sprawę z jej brzydoty. Kamera wędruje wyłącznie po schodach Dolby Theatre, gdzie największą uwagę przyciągają kreacje pań, następnego dnia opisywane i komentowane przez znawców mody i projektantów.
CIA, FBI i Gwardia Narodowa
Jedno wszak trzeba przyznać - brzydota tego miejsca nie ma wpływu na efekt pracy ochroniarzy i stróżów prawa, prześwietlających na wylot wszystkich bez wyjątku. Osoby egzekwujące skrupulatnie te tortury niecierpliwym serwują opowieść, jak to zdobywca dwóch Oscarów Tom Hanks spóźnił się na galę 1,5 godziny, bo musiał wracać po dokument tożsamości. I jest to prawda, co sam gwiazdor potwierdza.
Od zamachu na World Trade Center w 2001 r. Dolby Theatre w trakcie gali to ponoć najlepiej strzeżone miejsce na świecie, o czym zapewnia każdy kolejny prezydent Amerykańskiej Akademii Filmowej. Nad bezpieczeństwem gości prócz stanowej policji i Gwardii Narodowej czuwają też CIA i FBI. Można nawet odnieść wrażenie - z uwagi na liczebność agentów - że to oni są głównymi gośćmi imprezy.
Sharon Stone z patelnią
W zestawieniu ze szpetotą okołokodakowych włości, wnętrze, na czele z salą, w której pada 24 razy słynne "And the Oscar goes to…" to istny dwór królewski. Trzy rzędy balkonów, ściany pokryte serią malowideł ściennych i gigantyczny, krzykliwy żyrandol z kryształu - tak masywny, że gdyby kiedyś nie wytrzymał napięcia, większość gości odeszłaby do wieczności (a sala mieści 3332 osoby). Ważniejsze od wystroju jest jednak to, co dzieje się w Dolby Theatre.
Nie wszystko dane jest zobaczyć milionom widzów na świecie. Gdy w przerwach między kategoriami słuchamy lokalnych komentatorów, gościom i widzom w Ameryce serwowana jest zatrważająca liczba reklam, nierzadko z gwiazdami Oscarów w rolach głównych. Nie dowierzaliśmy, gdy w czasie gali w 2003 r. (Roman Polański otrzymał wtedy statuetkę za "Pianistę") siedzącego blisko sceny Martina Scorsese zobaczyliśmy również w reklamie karty kredytowej. Po nim, do walorów garnków kuchennych przekonywała nas z ekranu Sharon Stone. Na gali olśniewała wtedy w sukni Very Wang, w trakcie przerwy reklamowej machała do widzów stacji NBC patelnią.
Gwiazda na drinku, a kto na sali?
Śledząc oscarową galę, mamy wrażenie, że gwiazdy są przykute do swoich krzeseł. W rzeczywistości najwięcej czasu spędzają w tzw. green roomie, gdzie kelnerzy podają drinki. O to, by nikt nie zauważył absencji nominowanych, dbają "wypełniacze miejsc" – panie w sukniach balowych, panowie w smokingach. Gdy honorowy gość podniesie się z fotela, "dubler" zajmuje jego miejsce. W green roomie miejsce centralne zajmuje barek z trunkami, niektórzy więc tracą tam poczucie czasu.
W tej kategorii przebił wszystkich Peter O’Toole, który zapomniał, że odbiera honorowego Oscara i wyprowadzany był z green roomu przez ochroniarzy siłą. Na scenie, wyraźnie podpity, serwujący gościom przemówienie bez ładu i składu, był główną atrakcją imprezy.
W pokoju zwierzeń
Marzeniem każdego akredytowanego dziennikarza jest przepustka do interview room (zwanego częściej press roomem), do którego prosto ze sceny trafiają wszyscy laureaci. Dopiero tam puszczają im nerwy - śmieją się, płaczą, a czasami, w końcu rozluźnieni, zdumiewają szalonym gadulstwem. Nietrudno wówczas wyciągnąć od nich osobiste zwierzenia.
Najbardziej zapadła mi w pamięci płacząca z radości Nicole Kidman, nagrodzona za świetną kreację Virginii Woolf w "Godzinach". - Tylko moja mama do końca wierzyła, że tym razem dostanę Oscara. Ja byłam pewna, że zwycięży Julianne Moore – zwierzała się zgromadzonej w press roomie setce reporterów. Kiedy tuż po uroczystości ochrona wręczyła jej telegram gratulacyjny od byłego męża Toma Cruise'a, amerykańskie stacje telewizyjne informowały o tym fakcie co godzinę.
Tego nie zobaczysz w telewizji
Łezka w oku kręci na widok entuzjastycznych przyjęć werdyktów. Można pomyśleć, że przegrani radują się szczęściem rywali bardziej niż oni sami. Operatorzy jednak dobrze wiedzą, kiedy filmować nominowanych, dlatego nikt nie widział autentycznej wściekłości Scorsese, gdy Harrison Ford ogłaszał zwycięstwo Romana Polańskiego w kategorii najlepszy reżyser za film "Pianista". Pokonał on wówczas hollywoodzkiego mistrza i jego obraz "Gangi Nowego Jorku".
Z kolei w 2006 roku organizatorzy musieli zagłuszać muzyką gwizdy oburzenia wśród gości Dolby Theatre, gdy Jack Nicholson ogłaszał - faktycznie niezasłużonego - zwycięzcę w głównej kategorii: "Miasto gniewu", zamiast oczekiwanej "Tajemnicy Brokeback Mountain" Anga Lee.
Bo filmowcy, wbrew temu, co próbują pokazać organizatorzy oscarowej gali, są zwykłymi ludźmi, całkiem innymi niż bohaterowie ich filmów i jak nam wszystkim, im również czasem puszczają nerwy i dają się ponieść emocjom.
Z oscarowej gali wyniosłam dwa ogromne lizaki w kształcie statuetki Oscara i oczywiście słynną już wersję czekoladową tej nagrody. Mam je do dziś. O samej gali myślę jednak, że chyba wolałabym znać ją wyłącznie z telewizyjnych relacji, które dzięki talentowi operatorów zachwycają blichtrem, skrywając widoczny z bliska kicz i w dużym stopniu biznesowy charakter przedsięwzięcia.
Autor: Justyna Kobus//rzw / Źródło: tvn24.pl