Klasa robotnicza w kinie odczarowana, ba, doczekała się nawet pewnego rodzaju happy endu. A to dzięki 12-latce, która musząc się sama utrzymać, potrafi przechytrzyć także opiekę społeczną, i reżyserce filmu "Georgie ma się dobrze", która na świat popatrzyła oczami wyjątkowej nastolatki. - Myślę, że nie ma nic złego w byciu dziwnym - opowiada w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną brytyjska filmowczyni Charlotte Regan. Jej film, jeden z najważniejszych tegorocznych debiutów fabularnych, od piątku w polskich kinach.
W kinie było już wszystko? Być może. Na całe szczęście są tacy filmowcy i filmowczynie, którzy potrafią z tego "wszystkiego" stworzyć coś zaskakującego, innego, przyciągającego uwagę, a zarazem bardzo empatycznego i mądrego. Do tego grona należy z pewnością Charlotte Regan, brytyjska reżyserka i scenarzystka, której debiutancki pełnometrażowy film fabularny "Georgie ma się dobrze" zwyciężył w Konkursie Światowego Kina Fabularnego tegorocznej edycji Festiwalu Filmowego Sundance. A i przed tym sukcesem niejednokrotnie zachwycała swoimi krótkimi metrażami, z nominowanym do nagrody BAFTA w 2017 roku "Standby" na czele.
Guy Lodge na łamach "Variety" stwierdził, że "Georgie ma się dobrze" jest "podkręconą mieszkanką (kina - red.) Kena Loacha i Wesa Andersona". Jest w tym coś prawdziwego, chociaż niesłusznie powierzchownego. Prawdziwe jest to, że podobnie jak Loach, Regan portretuje świat angielskiej klasy robotniczej, a także to, że jak Anderson kreuje rzeczywistość wizualnie cukierkową, magiczną, wypełnioną intensywnymi kolorami. Tu podobieństwa się kończą, bo filmowczyni na wiele sposobów zrywa ze światem Loacha czy Andersona. Głównie za sprawą tego, jak wymyślona została postać Georgie (fenomenalna Lola Campbell), która nie jest ani "chłopczycą", ani tym bardziej grzeczną, miłą dziewczynką.
"Georgie ma się dobrze" to pozornie film o dorastaniu. Dlaczego tylko pozornie? 12-letnia Georgie jest bardzo mądrą, sprytną, żeby nie napisać przebiegłą, emocjonalnie inteligentną i jak na swój wiek imponująco dojrzałą dziewczynką. A na pewno bardzo samodzielną. Racjonalizuje swoją żałobę, wie, jak przechytrzyć opiekę społeczną, żeby móc samej - bez żadnego dorosłego - mieszkać w rodzinnym domu. Gdy w pewnym momencie w jej życiu i salonie jej domu pojawia się Jason, podający za jej ojca, Georgie wykazuje się sporą uważnością. To właśnie mężczyzna sprawia wrażenie osoby, która musi dorosnąć, dojrzeć i zmierzyć się z tym wszystkim, z czym wiąże się ojcostwo. W Jasona wcielił się Harris Dickinson, któremu międzynarodowy rozgłos przyniosła rola Carla we "W trójkącie" Rubena Oestlunda. W słowach zachwytu pojawiały się stwierdzenia, że Dickinson jest jednym z najlepiej zapowiadających się aktorów młodego pokolenia. W "Georgie ma się dobrze" pokazał zupełnie inne oblicze, podsycając ciekawość, jak potoczy się jego kariera.
Ponadto Regan udała się rzecz niezwykle rzadka: odczarowała klasę robotniczą, która najczęściej pojawia się w kinie w kontekstach tragicznych, wątkach niezwykle dramatycznych. Oczywiście punktem wyjścia "Georgie ma się dobrze" jest tragiczne wydarzenie, ale fabuła poprowadzona została z ciepłem i radością. I w końcu: klasa robotnicza doczekała się pewnego rodzaju happy endu, chociaż i ten jest po trosze gorzki. Regan, która skorzystała z własnych doświadczeń, obserwacji, postanowiła spojrzeć na świat przez pryzmat 12-latki. Taka optyka pozwoliła jej tę rzeczywistość pokolorować, wpleść elementy magiczne, surrealistyczne.
"Georgie ma się dobrze" w reżyserii Charlotte Regan w kinach od 22 września.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Kim są złomiarze?
Charlotte Regan: Złomiarze - czyli "scrappers" - to określenie odnoszące się do dzieci z klasy robotniczej oraz dzieci z biedniejszych rodzin. Posiadają one niezwykłą odporność, elastyczność, pozwalającą im przetrwać najróżniejsze trudne zdarzenia. Taka właśnie jest Georgie - potrafi zmierzyć się z najtrudniejszymi sytuacjami, w jakich się znalazła. Jest niezwykle wytrwała.
Jeden z krytyków określił film jako połączenie kina Kena Loacha i Wesa Andersona. Jak reagujesz na takie porównania?
(śmiech) Uwielbiam ich obu, więc przyjmuję to porównanie z radością, bo jest to niesamowity komplement. Uwielbiam filmy Andersona, a na kinie Loacha dorastałam i skłaniało mnie do przeróżnych przemyśleń. Loach stworzył niesamowite filmy o klasie robotniczej, rzucając światło na jej świat.
Słodko-gorzka historia, która ma w sobie coś bajkowego, baśniowego, wydaje się być nierealistyczna. Zgodzisz się z tym?
Tak, to prawda, ale taki też był mój zamiar. Wymyśliłam sobie, żeby zrealizować film, do którego scenariusz mogłaby napisać sama Georgie. Przyjęłam perspektywę dziecka, które niedawno zmierzyło się z trudnym doświadczeniem. To Georgie kreuje historie, wyobrażenia wypełnione emocjami, dotyczące tego, co właśnie się zdarzyło. To ona jest na pierwszym planie wydarzeń, które w pełni są wymyślone i opowiadane przez nią.
Tak jest w sytuacji, w której spotyka swojego ojca - Jasona. Nie mam pojęcia, czy tak mogłaby potoczyć się ta relacja naprawdę. Chciałam pokazać sposób, w jaki sposób Georgie rozumuje i tłumaczy sobie poszczególne zdarzenia.
Jak bardzo jest to autobiograficzna historia?
To, co łączy mnie z filmowym światem, to rzeczywistość, w której umiejscowiłam fabułę. W podobnych realiach dorastałam, dobrze je znam. Zupełnie szczerze, nie pamiętam, w jakich okolicznościach zrodził się pomysł na ten film. Od zawsze chciałam zrobić radosną opowieść o klasie robotniczej, stworzyć zabawne postacie, które czerpałyby szczęście ze swojego życia.
Z łatwością przyszło mi wpisanie Georgie i Jasona w taki kontekst. Poznałam wiele osób, które w jakiś sposób przypominały tę dwójkę. Są to postacie, które łączą różne elementy tego, co sama mogłam zaobserwować.
Początkowo miała to być komedia pozbawiona trudnych doświadczeń. Jednak w czasie, kiedy pisałam scenariusz, mierzyłam się z własną żałobą, ponieważ był to okres, kiedy zmarli mój tato i babcia. Jakoś naturalnie przeniosłam poczucie straty i wszystko, co się z tym wiąże, do filmowej fabuły.
Na tym chyba kończą się elementy wspólne dla mnie i dla Georgie. Nie doświadczyłam śmierci mamy w tak młodym wieku jak Georgie. Jednak żałoba po tacie i babci, jaka towarzyszyła mi w trakcie pisania scenariusza, skłoniła mnie do refleksji nad tym, jak dzieci radzą sobie z żałobą. Dzieci w takich okolicznościach nie ukrywają się ze swoimi emocjami tak jak to robimy my - dorośli. Zresztą mam wrażenie, że jako dorośli do żałoby podchodzimy jak do procesu naukowego, próbując odhaczyć kolejne etapy. Poza tym sam wiesz, że w okropny sposób nie radzimy sobie z uczuciami, a dzieci w naturalny sposób czują po prostu to, co czują.
A propos… W jednym z wywiadów wspomniałaś o żałobie jako procesie, który traktujemy w sposób bardzo logiczny. Czy da się żałobę zracjonalizować?
Absolutnie nie. Jest to w pełni niewytłumaczalne doświadczenie. Czasami brakuje nam nawet słów, żeby móc nazwać towarzyszące nam uczucia, nie umiemy ich komunikować. To proces, który cały czas się zmienia. Jednego dnia, gdy teoretycznie powinno się coś odczuwać - jak sam dzień pogrzebu bliskiej osoby - nie czujesz absolutnie nic. I nagle dwa lata później te emocje w ciebie uderzają. Sama tego doświadczałam przy okazji śmierci różnych członków mojej rodziny i za każdym razem moja żałoba przebiegała zupełnie inaczej. Nie byłam i nie jestem w stanie zrozumieć "zasad", jakimi się ten proces rządzi.
Gdy pisałam scenariusz, wspólnie z moim producentem Theo Barrowcloughem zrobiliśmy krótkometrażowy dokument "No Ball Games" na zlecenie "The Guardian" o dzieciach z klasy robotniczej z różnych regionów Wielkiej Brytanii. Mieliśmy okazję przyjrzeć się temu, jak radzą sobie z najróżniejszymi emocjami. Są po prostu otwarci na to, żeby stawić czoła najróżniejszym wyzwaniom, doświadczyć kolejnych rzeczy. W tym wszystkim pozwalają sobie na emocje, nie tłumią ich. Mam wrażenie, że wraz z upływającym czasem jako dorośli ludzie tracimy umiejętność wyrażania swoich uczuć, jesteśmy od nich oderwani. Powinniśmy brać przykład z tych dzieci, znaleźć przestrzeń na przeżywanie własnych emocji.
Sama Georgie nie jest typową 12-latką, jaka dotychczas pojawiała się w kinie. Czy takie było twoje założenie, czy po spotkaniu Loli Campbell - która wcieliła się w Georgie - zmieniłaś wszystko?
Od początku zależało mi, żeby Georgie pomimo swojego wieku zachowywała się jak dorosła osoba. Wynikało to z odwrócenia całej konwencji filmu o dorastaniu. To nie Georgie jest postacią, która dorasta na naszych oczach, a jej ojciec Jason. Punktem wyjścia dla całej postaci było to, żeby Georgie na początku bardziej przypominała starszą panią i wraz z biegiem historii bardziej zaczynała przypominać dziecko. Już na etapie konstruowania jej w scenariuszu miała być nadzwyczaj dojrzała i dorosła jak na swój wiek. Jest to coś bardzo charakterystycznego dla dzieci z klasy robotniczej, które szybciej dorastają, mierzą się z wyzwaniami świata dorosłych, a jednocześnie mają kontakt ze swoją dziecięcą naturą.
Lola natomiast jest niezwykłą istotą, która do ekipy dołączyła z zachwycającą naturalnością i bezinteresownością. Miała ogromny wpływ na scenariusz i dialogi. Myślę, że wiele najlepszych dialogów sama wymyśliła. Ma niezwykły talent do improwizowania. Bez niej ostateczny efekt byłby chyba koszmarny (uśmiech).
W jaki sposób ją znalazłaś? Jak się spotkałyście?
Przez ponad rok prowadziliśmy przesłuchania do głównej roli. Początkowo jeździliśmy po szkołach, spotykaliśmy się z różnymi dziećmi. Gdy wybuchła pandemia COVID-19, poprosiliśmy kolejne osoby o przesyłanie nagrań wideo. I tak trafiliśmy na Lolę, która przysłała nam nagranie, jak po prostu gada o swoim ulubionym sklepie. To cała ona - potrafi godzinami opowiadać bzdury, które wymyśla na poczekaniu. To są historie absolutnie o wszystkim. W pewnym momencie zaczęliśmy spotykać się w jej domu, żeby się z nami oswoiła. Wtedy dawała upust swoim improwizacjom. Snuła historie o pająkach, nadawała im imiona, mówiła, jakimi są postaciami. Pamiętam doskonale, jak raz wyjaśniała nam losy pająka, który mieszka w kuchennym kącie i ma szufladę pełną noży, a w nocy wychodzi ze swojej kryjówki i próbuje atakować mieszkające w domu dzieci. To było mocne, ale sama Lola lubi mroczne historie. Od pierwszego spotkania wiadomo było, że Lola jest wyjątkową osobą.
Filmowa Georgie jest buntownicza, uparta, przewrotna. Zrywa z typowymi dziewczęcymi stereotypami. Myślisz, że takie postaci przebiją się do głównego nurtu?
Tak. Sądzę, że potrzebujemy więcej takich bohaterek filmowych. Jeszcze w czasie, gdy spotykaliśmy się z dziećmi w szkołach, szukając odtwórczyni Georgie, mieliśmy ogromny problem ze znalezieniem dziewczynki, która chciałaby być kojarzona z taką postacią. Mam wrażenie, że już na poziomie systemu edukacji jest coś nie tak.
Co masz na myśli?
Jeśli chłopcy są niegrzeczni i głośni, to mówi się o nich, że są charyzmatyczni. Utwierdza się ich w przekonaniu, że jest to właściwe. Natomiast gdy dziewczynki zachowują się w ten sposób, są uspokajane i postrzegane jako niegrzeczne osoby sprawiające kłopoty. Rewelacyjnie udowadnia to właśnie Lola, która nie jest dzieckiem problematycznym. Wręcz przeciwnie. Jest niezwykłym dzieckiem z wyjątkową osobowością, która w pełni odzwierciedla jej artystyczne zacięcie, chociaż pewnie jeszcze sama nie zdaje sobie sprawy, że jest to jej świat. Mam wrażenie, że w tej kwestii jesteśmy podobne, a zarazem to sprawia, że chce się mieć taką przyjaciółkę jak Lola.
Gdy dorastałam, czułam, że postrzegana jestem trochę jako ktoś dziwny, bo bardzo lubiłam grać w piłkę nożną, robić kawały i kręcił mnie czarny humor. Wydaje mi się, że takich dzieci, jakim byłam ja czy jest Lola, jest bardzo dużo. Cieszę się, że będą mogły zobaczyć na ekranie taką postać jak Georgie i przekonać się, że nie ma nic dziwnego w tym, kim są. Sama patrząc na własne doświadczenia, przestałam myśleć o tym, że byłam dziwna.
Jest taka scena, w której Georgie odsłuchuję wiadomość z poczty głosowej Jasona, jaką zostawiła mu jej mama. Jej mama powiedziała w niej, że Georgie jest "jej kochanym dziwadłem". Myślisz, że Georgie przez widownię odebrana zostanie jako ktoś dziwny?
Mam wrażenie, że słowa mamy Georgie były wyrazem jej ujmującej miłości do córki. Natomiast gdzieś z tyłu głowy mam cytat z "Alicji w krainie czarów" o tym, że najlepszymi ludźmi na świecie są ci dziwni. Myślę, że nie ma nic złego w byciu dziwnym, innym. Bycie "normalnym" jest nudne, więc nawet jeśli komuś Georgie wyda się dziwna, to tak czy tak jest w porządku.
Rola Jasona trafiła do Harrisa Dickinsona, który po roli w filmie "W trójkącie" stał się gwiazdorem światowego formatu. Jak udało ci się zaprosić go do swojego filmu?
Poznaliśmy się kilka lat temu, gdy kręciłam krótki metraż "Oats & Barley", w którym zagrał Harris. To było, zanim zaczęłam pisać scenariusz do "Georgie ma się dobrze". Harris jest zjawiskową osobą. Wymyślając Jasona, wiedziałam, że chcę zaangażować kogoś, kto jest wybitnym aktorem, potrafiącym stworzyć postać po swojemu. Jednocześnie musiała to być osoba, która weźmie na siebie ogromną odpowiedzialność i będzie wsparciem dla Loli i Alina (Uzun, odtwórca roli Aliego, przyjaciela Georgie - przyp. red.), którzy nigdy wcześniej nie grali.
Spotykaliśmy się z różnymi aktorami, ale przy pierwszej rozmowie z Harrisem miałam pewność, że świetnie rozumie swoją postać i wie dokładnie, jak być wsparciem dla młodych, debiutujących osób. Był w tym niesamowity. Pojawiał się na planie, nawet gdy nie miał żadnych scen do kręcenia, ale korzystał z okazji, żeby porozmawiać z Lolą i Alinem o ich postaciach, dawał wskazówki, jak się przygotowywać do poszczególnych scen. To, że jest wybitnym aktorem, wiedziałam wcześniej, ale na planie okazał się (być) jeszcze wyjątkowym, bezinteresownym człowiekiem.
Harris gra ojca, który musi dorosnąć. Skąd ten pomysł?
Znam sporo facetów podobnych do filmowego Jasona (uśmiech). Zostali ojcami w bardzo młodym wieku, zmagali się z odpowiedzialnością, jaka łączy się z ojcostwem. Myślę, że sami czuli się jeszcze dziećmi w tamtym momencie. Ważną częścią tego, jak skonstruowana jest postać Jasona, jest to, że najpierw uciekł przed ojcostwem, ale w końcu próbuje stawić temu czoła. Razem z producentem chcieliśmy uciec od utartego filmowego schematu: na początku poznajemy bohatera w trudnej sytuacji, następuje przemiana i w końcu rozwiązuje swoje zmagania. A przecież problemy życiowe są jak żałoba - pozbawione są logiki. Przecież naszych największych wad nie da się tak po prostu pozbyć. Życzyłabym sobie znaleźć sposób, żeby pozbyć się własnych wad, ale przecież mijają lata i nie zawsze udaje się nam je przepracować. Dlatego postanowiliśmy, że Jasona poznajemy jako złego ojca i takim ojcem pozostaje do końca. Zmieniają się być może powody, dla których nie udaje mu się być dobrym tatą dla Georgie. Ale jest w nim coś, co daje nadzieję, że będzie starać się mocniej.
Założyłam jednak, że w tej historii Jason pozostanie osobą, która nie potrafi stawić czoła ojcostwu. Zostawić w widowni przekonanie, że przed nim jest jeszcze długa i trudna podróż, by stać się prawdziwym tatą dziewczynki. Nie chciałam, żeby ten film stał się jakąś magiczną opowieścią, kończącą się cudowną przemianą jednego z bohaterów.
Polski tytuł twojego filmu to "Georgie ma się dobrze". Pozwól więc, że spytam: czy Georgie ma się dobrze?
Mam wrażenie, że Georgie jest osobą, która zawsze będzie miała się dobrze. Jest na tyle wytrwała i niezależna, że jest i będzie w stanie przetrwać najtrudniejsze sytuacje. To na nią być może spadnie odpowiedzialność, żeby zatroszczyć się o Jasona, nie na odwrót.
Chciałabyś, żeby twoje filmy były głosem klasy robotniczej?
Mam taką nadzieję. Jeśli tylko będę miała okazję kręcić kolejne filmy, zawsze będzie w nich jakiś element, duch klasy robotniczej. Mam również nadzieję, że przedstawiciele tej klasy zobaczą w nim samych siebie. Chciałabym, żeby przypomnieli sobie o radości, jaka jest obecna w ich rzeczywistości i lokalnych społecznościach. W końcu nie wszystkie filmy o klasie robotniczej muszą być ponure i przytłaczające.
Czy kariera filmowczyni była czymś, o czym marzyłaś jako dziecko?
W ogóle nie. Wywodzę się z rodziny, która nigdy nie miała nic wspólnego ze światem sztuki. Nawet nie miałam pojęcia, że można zrobić karierę w filmie. Nikt z mojego otoczenia nie miał pojęcia o tym, jak wygląda świat filmowy. Zaczynałam od kręcenia klipów muzycznych, trzymałam się z ekipą, która zafascynowana była grimem. Wtedy dotarło do mnie, że być może jest to coś, co mogłabym robić w przyszłości.
Jako nastolatka zaczęłaś kręcić klipy dla przyjaciół. W sumie zrealizowałaś ich ponad 200, prawda?
Tak. Miałam mniej więcej 15 lat, gdy kręcenie wideo dla przyjaciół stało się moim głównym źródłem dochodów. Znałam wiele osób, które próbowały swoich sił w grimie. Dlatego przez kolejne pięć czy sześć lat zrobiłam tyle teledysków. Wydaje mi się, że to wtedy dopiero zakochałam się w filmie i całym procesie tworzenia filmu. Wcześniej jako dziecko nie chodziłam do kina, oglądałam niewiele filmów.
Zanim jednak nakręciłaś swój pierwszy film krótkometrażowy, miałaś epizod jako paparazzo.
To było moje weekendowe zajęcie. Miałam chyba 16 lat, gdy zaczęłam robić zdjęcia gwiazdom. Od zawsze mieszkam w Londynie i w pewnym momencie odkryłam, że w weekendy niektóre części miasta pustoszeją i wykorzystywane są jako plan zdjęciowy do filmów. Zaczęłam robić zdjęcia i je sprzedawać. Na przykład udało mi się sprzedać zdjęcia z planu "Skyfall". To nie były jakieś ogromne kwoty, ale dla mnie wówczas były to duże pieniądze. Złapałam bakcyla i coraz bardziej podobało mi się kręcenie wokół planów zdjęciowych. Nawet jeśli ekipy mnie nie znosiły, bo byłam paparazzo. Wtedy też myślałam sobie, że fajnie byłoby kiedyś być częścią takiej produkcji.
I udało się. Czy po tak spektakularnym przyjęciu twojej debiutanckiej pełnometrażowej fabuły czujesz się częścią branży filmowej?
Chyba nie do końca. Codziennie mam obawy, że nie będę miała pracy albo że stanie się coś, co sprawi, że będę musiała zająć się czymś innym. Jednocześnie mam teraz nadzieję, że mój związek z filmem jest trwały.
To dość ciekawe, bo przecież już twoje krótkie metraże zbierały nominacje do prestiżowych nagród, w tym do BAFTA.
Od zawsze miałam w sobie pewnego rodzaju niepokój. Obawiam się, że telefon przestanie dzwonić albo że nie pojawią się kolejne propozycje pracy. Mam wrażenie, że wiele osób ma podobnie. Wielu moich przyjaciół ma takie same obawy, chociaż robią niesamowite rzeczy. Długo rozmawiałam o tym z Molly Manning Walker, autorką zdjęć do mojego filmu, która jest niesamowita. Jej reżyserska debiutancka fabuła pełnometrażowa pojawiła się w tym roku w Cannes. Doszłyśmy do wniosku, że nie da się nic zrobić z tego typu obawami. To chyba leży w ludzkiej naturze, że gdy uda ci się zrobić coś wyjątkowego, to boisz się, że to stracisz.
A główna nagroda w Konkursie Światowego Kina Fabularnego festiwalu Sundance te obawy złagodziła czy zintensyfikowała?
Jedno i drugie po trosze (śmiech). Cały czas mam poczucie, że w zasadzie nie należę do tego świata. Jakbym nie była wystarczająco mądra czy wystarczająco utalentowana. Coś na zasadzie, jakbym nagle trafiła do złej klasy w szkole.
Natomiast takie formy docenienia jak festiwal Sundance dostarczają krótkotrwałe poczucie pewności siebie. Już sama możliwość pokazania tam filmu jest dla mnie niecodziennym przywilejem. Od lat kocham filmy pokazywane na Sundance. Ale już fakt, że otrzymałam nagrodę przyznawaną przez jury składające się z osób, które się bardzo szanuje, jest czymś niewiarygodnym. Nie ma to jednak wpływu na moje obawy. Chciałabym się ich pozbyć, ale nie wiem, czy cokolwiek kiedykolwiek mi na to pozwoli. Chyba już zawsze będę się bała, że stracę możliwość tworzenia filmów i będę musiała pójść do "prawdziwej" pracy. A tego boję się jeszcze bardziej, bo nie mam żadnych innych umiejętności czy jakiegokolwiek talentu. Nie miałabym żadnych szans na przetrwanie, miałabym wtedy przeje***e.
A czy po wygraniu konkursu Sundance pojawiły się jakieś nowe oferty czy możliwość zrobienia czegoś z dużym budżetem?
Nie jestem pewna, czy to, co się pojawiło, ma jakikolwiek związek z tą nagrodą. Natomiast cały czas pracuję nad kolejnymi filmami. Jestem w trakcie pisania scenariuszy do drugiego i trzeciego filmu. Mam ogromne szczęście, ponieważ wspierają mnie wspaniali ludzie, między innymi z BBC. Mogę być spokojniejsza przez kolejny rok, jeżeli nic po drodze nie sp******ę.
Spytam więc tak: czy Charlotte Regan ma się dobrze?
Teraz tak i mam nadzieję, że przez kolejny rok będzie wszystko w porządku. Kto wie, co będzie później. Nie jestem tak silna i wytrwała jak Georgie. Staram się nie sięgać zbyt daleko ze swoimi planami.
Masz jakieś oczekiwania, marzenia dotyczące swojej kariery filmowej?
Marzy mi się nakręcić coś wielkiego jak "Tożsamość Bourne’a" albo "Skyfall". Jestem ogromną fanką takich doświadczeń kinowych, które sprawiają, że czuję się, jakbym była na haju. Uwielbiam wychodzić z kina i czuć się szczęśliwsza niż przed seansem. Dlatego kocham wielkie produkcje i to, jakie emocje wywołują. Wiem, że przede mną długa droga, ale chciałabym pewnego dnia wyreżyserować kolejną część serii o Jamesie Bondzie albo "Tożsamości Bourne'a".
Myślisz, że tego typu produkcje są już w zasięgu reżyserek?
Oczywiście. Myślę, że to ten czas. Spójrz, Greta Gerwig rozbiła bank swoją "Barbie". Pokazała, że kobiety potrafią stworzyć niesamowity, wysokobudżetowy film, który podbije box office. Jest wiele filmowczyń, które stoją za wielkimi produkcjami kinowymi i serialowymi, realizując je z wielkim rozmachem, z udziałem kaskaderów i korzystając z efektów specjalnych. Myślę, że to tylko kwestia czasu, a będzie więcej wysokobudżetowych produkcji realizowanych przez kobiety. Wydaje mi się, że kolejną odsłonę przygód Bonda wyreżyseruje kobieta.
Autorka/Autor: Tomasz-Marcin Wrona
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Chris Harris/Scrapper Films Ltd/Against Gravity