9 października jak co roku gdzieś zadzwoni ten jedyny w swoim rodzaju telefon. Jeśli w Europie, będzie to środek dnia. W Stanach Zjednoczonych - świt. Na Dalekim Wschodzie - wieczór. Ktoś odbierze i usłyszy w słuchawce: dzwonię z Akademii Szwedzkiej. Może, jak Mario Vargas Llosa, pomyśli: nie wiem, czy w to wierzyć, czy to nie jest jakiś wygłup? Albo krzyknie, niczym Doris Lessing, "O Chryste!" i upuści na ulicy torbę z zakupami? Połknie relanium, jak Wisława Szymborska? Czy będzie zwlekał z odpowiedzią ponad dwa tygodnie, tłumacząc potem, że "zaszczyt odebrał mu mowę"? To przypadek Boba Dylana.
Zaskoczenie, radość, niechęć
Jak emocjonalnie reagują laureaci, dobrze wie Adam Smith, dyrektor naukowy w Nobel Prize Outreach, który od 19 lat przeprowadza te pierwsze rozmowy. W ubiegłym roku Smith zdradził portalowi stacji BBC, że typową reakcją jest wielkie zaskoczenie. - Niezależnie od tego, jak bardzo ludzie im wmawiali, że to może kiedyś nastąpić, gdy w końcu naprawdę się dzieje, jest dla nich niewiarygodnym zaskoczeniem. Są autentycznie zdumieni. Przypuszczam, że w prawie każdym przypadku zapiera im dech w piersiach - opowiadał.
Ale nie zawsze jest to czysta radość. Czasem towarzyszą jej wątpliwości, niepokój, nawet niechęć. Amerykański geniusz powieści William Faulkner uważał nagrody literackie - a Nobla w szczególności - za
niedorzeczne próby zwrócenia uwagi na odpowiednich pisarzy.
Choć powątpiewał, czy rzeczywiście byli to ci odpowiedni.
Na wieść o wyróżnieniu jego twórczości w 1950 roku zareagował bez entuzjazmu. Nie mówiąc o tym nawet żonie, odprowadził córkę do szkoły, wstąpił po listy na pocztę, poszedł na spacer, a potem wyjechał na obóz myśliwski. Jego biograf Jay Parini pisze, że Faulknera przerażał rozgłos, bo wiódł spokojne życie na farmie, jako artysta otoczył się murem i nie chciał, żeby ktoś zakłócał mu spokój.