"Lazzaro Felice" - poetycka burleska Włoszki Alice Rohrwacher, porównywany do "Casablanki" obraz Pawła Pawlikowskiego "Zimna wojna" oraz pastiszowe kino Spike'a Lee "BlackKKlansman", to tytuły typowane przez krytyków na zdobywcę Złotej Palmy 71. edycji festiwalu w Cannes. O filmie Pawlikowskiego w superlatywach piszą wszysycy, zaś Joanna Kulig wymieniana jest jako jedna z faworytek do nagrody aktorskiej. W ramach Tygodnia Krytyki swój film "Fuga" pokazała Agnieszka Smoczyńska, której też zgotowano gorące przyjęcie.
71. edycja najważniejszego europejskiego festiwalu filmowego na Lazurowym Wybrzeżu powoli dobiega końca. Jeszcze przez trzy dni jego goście śledzić będą konkursowe zmagania twórców, a w sobotę 19 maja jury pod przewodnictwem gwiazdy kina Cate Blanchette, przyzna Złotą Palmą najlepszemu filmowi oraz pozostałe nagrody indywidualne. Po raz pierwszy od 1990 roku, tj.od 28 lat mamy w konkursie głównym film polski - "Zimną wojnę" zdobywcy Oscara Pawła Pawlikowskiego, przyjętą fantastycznie i będącą zdaniem krytyków jednym z głównych pretendentów do najważniejszej nagrody.
Obraz Pawlikowskiego pokazany został niemal na początku festiwalu, a dziś gdy goście canneńskiej imprezy znają już prawie wszystkie konkursowe filmy, w opinii krytyków, jego głównymi rywalami są dwa tytuły: włoski film "Lazzaro Felice" - poetycka, pełna magii burleska Alice Rohrwacher, zdobywczyni Grand Prix w Cannes w 2014 r. za "Cuda" oraz Amerykanin Spike Lee z obrazem "BlacKkKlansman", będącym brawurowym połączeniem komedii i kina akcji.
I choć w Cannes często zdarza się, że wybór jurorów rozmija się z przwidywaniami krytyków, w tym roku podkreśla się, że te trzy tytuły wyraźnie górują nad pozostałymi propozycjami głównego konkursu.
Do końca festiwalowych projekcji zostały jednak jeszcze trzy dni.
Festiwal inny niż wszystkie?
Tegoroczna edycja festiwalu od wcześniejszych różnić się miała od początku tym, że sporo mówiono o konieczności wypracowania parytetów, gdy mowa o obecności w konkursie festiwalowym filmów wyreżyserowanych przez kobiety.
Aktorki, reżyserki, scenarzystki, producentki i dystrybutorki, w liczbie 82, stanęły w niedzielę ramię w ramię na canneńskich schodach, by przypomnieć o wyzwaniach, jakim muszą stawić czoła kobiety w przemyśle filmowym. Liczba 82 odpowiada liczbie reżyserek, których filmy startowały w canneńskim konkursie w ciągu 71 festiwalowych edycji. W przypadku reżyserów analogiczna liczba jest dużo wyższa - wynosi bowiem 1688, czyli niemal dwukrotnie więcej.
Ubrane głównie w czerń kobiety wspięły się po schodach w milczeniu, a potem Cate Blanchett (tegoroczna przewodnicząca jury konkursu głównego) oraz 90-letnia Francuzka Agnes Varda, weteranka festiwalu, wygłosiły przemówienia. Pierwsza mówiła po angielsku, a druga po francusku."Kobiety nie są mniejszością na świecie, ale obecny stan naszego przemysłu sugeruje co innego. Jako kobiety wszystkie stawiamy czoła osobistym wyzwaniom, ale stajemy dziś razem na tych schodach, dając symbol naszej determinacji i poświęcenia na rzecz postępu" - mówiła Blanchett.
Polskę reprezentowała reżyserka "Fugi" i głośnych "Córek dancingu" Agnieszka Smoczyńska.
Warto przypomnieć, że tylko jeden raz w całej historii festiwalu w Cannes triumfowała kobieta - w 1991 roku Jane Campion odebrała Złotą Palmę za film "Fortepian". W tym roku po raz pierwszy zdarzyło się, że liczba kobiet w jury konkursu głównego (jest ich pięć), przewyższa liczbę mężczyzn (panów jest czterech). Ale gdy mowa o filmach - na 18 konkursowych obrazów jedynie trzy wyreżyserowały kobiety. Dyrektor festiwalu Thierry Fremaux zapewnia jednak, że będzie robił wszystko, by w kolejnych latach te proporcje były wyrównane. Trudno jednak nie brać pod uwagę faktu, że na świecie pracuje znacznie więcej mężczyzn reżyserów niż kobiet.
Wypada też podkreślić, że "Tydzień Krytyki", w którym bierze udział "Fuga" Agnieszki Smoczyńskiej, to obok konkursu głównego najbardziej prestiżowa sekcja canneńskiego festiwalu. Oparty na scenariuszu Gabrieli Muskały będącej zarazem odtwórczynią głównej roli, film - sądząc po gorącym przyjęciu - również ma realne szanse na nagrodę.
- To historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które bardzo mnie poruszyły - opowiadała w rozmowie z tvn24.pl Smoczyńska przed rozpoczęciem zdjęć do filmu. – To opowieść o kobiecie, która nagle straciła pamięć. Nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się w miejscu, w jakim się ocknęła, ani nawet kim jest. Dopiero po jakimś czasie odkryła, że aby się tego dowiedzieć, musi skonfrontować się z przeszłością - zdradzała reżyserka. Tytuł filmu pochodzi od schorzenia, na jakie cierpi główna bohaterka, które nazywa się fugą dysocjacyjną. To rodzaj amnezji, który kasuje naszą pamięć personalną. Człowiek nie ma wspomnień.
Smoczyńska przyznała też: - Chciałabym w tym filmie spróbować odpowiedzieć na pytanie: czy można, zapominając swoich bliskich, przestać ich kochać? Czy zapominamy również uczucia?
Sądząc po ciepłym przyjęciu, to się twórczyniom filmu udało.
Smoczyńska jest pierwszą polską reżyserką w Cannes od czasu Agnieszki Holland, która w 1980 roku dostała FIPRESCI za swój znakomity debiut "Aktorzy prowincjonalni".
Pawlikowski, Rohrwacher czy Lee?
O fantastycznym przyjęciu "Zimnej wojny" Pawlikowskiego pisaliśmy już tuż po premierze filmu na Lazurowym Wybrzeżu, ale zachwytów nad obrazem polskiego filmowca wciąż przybywa. Do fanów filmu obok krytyków "Variety", "ScreenDaily", "The Guardian" dołączył amerykański tygodnik społeczno-polityczny "Time", który nazywa film - nader wzniośle "wspaniałym romantycznym dramatem, który płonie najczystszą miłością".
O ile Joanna Kulig przez wielu recenzentów bywa porównywana do wielkiej Jeanne Moreau, to krytyk "Time'a" pisze o Tomaszu Kocie: "To błyskotliwy i magnetyczny polski Clive Owen". Swoją pełną zachwytu recenzję kończy zdaniem: "Bohaterowie są obywatelami narodu, gdzie jedynym sposobem na utrzymanie pokoju jest podpalenie tego miejsca".
Warto dodać, że od wszystkich krytyków wspomnianych tytułów obraz Pawlikowskiego otrzymał najwyższe oceny - pięć gwiazdek.
Ale również pięć gwiazdek większość krytyków przyznała poetyckiej, niezwykle wyrafinowanej burlesce "Lazzaro Felice"Włoszki Alice Rohrwacher. O ile jej poprzedni film pokazany w Cannes "Cuda" podzielił widzów, to tym razem słychać wyłącznie głosy zachwytu krytyków. Nie jest to jednak obraz łatwy w odbiorze, a wymagający znajomości kultury filmowej. Bo czegóż nie ma w tym filmie - poczynając od włoskiego neorealizmu, poprzez realizm magiczny, science-fiction, a wreszcie najprawdziwszą hagiografię i biorącą całość w nawias komedię. Brak za to akcji w jej klasycznym rozumieniu.
Rzecz dzieje się w małej wiosce, gdzie życie toczy się jak przed wiekami. Poborca gani zbierających liście tytoniu. Nikt nie umie pisać, ani czytać i nie opuszcza majątku, oddzielonego od świata rzeką z zerwanym mostem. Bohaterowie pochodzą z dwóch różnych klas społecznych - to Lazzaro i Tancredi. Pierwszy wywodzi się z wiejskiej kasty, i pracuje dla wywodzącego się z arystokracji Tancrediego, zbuntowanego przeciwko społecznym normom. Pełna zaskakujących zwrotów akcji opowieść odebrana została jako głos na temat kryzysu kapitalizmu i braku wyobraźni dotyczącej przyszłości społeczeństwa. A wszystko to zostało pokazane niczym "urzekająca baśń o złotych, wiejskich Włoszech, deptanych nowoczesnością" - pisze Peter Bradshaw w "Guardianie".
Reżyserce udało się połączyć wykluczające zdawałoby się elementy w spójną całość.
Krytycy zachwyceni filmem podkreślają, że obraz Włoszki ma oprócz wymienionych jeszcze jeden, nie do przecenienia atut - fakt, iż zrealizowała go kobieta. Nagrodzenie jej byłoby symbolicznym gestem, w obliczu toczącej się na festiwalu dyskusji. Byłaby przecież dopiero drugą w historii kobietą ze Złotą Palmą.
Trzeci faworyt krytyków - obraz Spike'a Lee, Afroamerykanina, reżysera kontrowersyjnego, najchętniej robiącego filmy o konfliktach rasowych - określony został mianem "petardy". Tym razem Lee pokazał nowe podejście do problemu rasizmu. "BlacKkKlansman" to bowiem pastisz i prawdziwa zgrywa, w której świeżo upieczony, czarnoskóry policjant samowolnie rozpoczyna infiltrację legendarnego Ku Klux Klanu. Pomaga mu w tym Żyd. Akcja toczy się w latach 70., ale reżyserowi udaje się odnieść do współczesności.
Tak prezentują się typy krytyków, co oczywiście nie znaczy wcale, że jurorzy mają identyczne zdanie.
Skandalista z wyboru
Siedem lat bez Larsa von Triera w Cannes to dużo, duński reżyser zdołał jednak je nadrobić pokazywanym poza konkursem najnowszym tytułem "The House That Jack Built". Przypomnijmy, że reżyser stał się persona non grata na Lazurowym Wybrzeżu, po tym jak na konferencji prasowej obwieścił, że rozumie Hitlera, a nawet mu współczuje. Został wówczas wyrzucony z Cannes z zakazem powrotu. Najwyraźniej jednak dyrektor festiwalu Thierry Fremaux zatęsknił za skandalem i w tym roku odwołał zakaz. Wieść niesie, że na obecność Larsa von Triera w głównym konkursie, oskarżonego przez Bjork o molestowanie, nie zgodziła się jednak przewodnicząca jury Cate Blanchett.
Z pewnością nie żałowała tej decyzji, jeśli obejrzała film, bo tym razem Duńczyk zafundował widzom najprawdziwszą podróż przez piekło. Widzowie tłumnie opuszczali salę podczas seansu, a recenzje po wczorajszym są w większości druzgoczące. "Przerażający. Ten seans to istne tortury", "Ten film nigdy nie powinien powstać. To dzieło psychopaty", itp. W tym tonie piszą o filmie amerykańscy krytycy, w dodatku akcja filmu dzieje się w Ameryce, która jak wiemy jest dla Duńczyka oazą zła.
"The House That Jack Built", czyli całkiem niewinnie brzmiący tytuł "Dom, który buduje Jack", to opowieść o seryjnym mordercy, który zabija wszystko, co się rusza. Także dzieci i zwierzęta, choć najchętniej kobiety. Te pierwsze potem napełnia trocinami. Na ekranie widz ogląda mord za mordem, a dla bohatera zabijanie okazuje się być sztuką dla sztuki. W tej podróży przez zbrodnie pojawiają się też obrazy XX-wiecznej masowej zagłady. Hitler, Stalin, Mao... Trupy z obozów i z gett. Temat III Rzeszy znów jest zresztą eksploatowany przez von Triera, co można odczytać jako kpiny z festiwalu.
Z recenzji wynika, że spowiedź mordercy z filmu Duńczyka (gra go Matt Dillon) można odnieść do samego reżysera. Oczywiśćie metaforycznie. Lars przecież od dawna czyni z siebie męczennika napiętnowanego za "bezkompromisową" wizję kina. W jego rozumieniu oznacza to brak jakichkolwiek granic i zahamowań. Smutne to, bo przecież w takich arcydziełach jak "Przełamując fale" czy "Dogville" von Trier wydobywał dobro ze wszechobecnego zła, mimo że również przesuwał granice. Teraz czyni dokładnie odwrotnie.
Polscy widzowie w przeciwieństwie do amerykańskich, (film ma w ogóle nie trafić za Ocean), będą mogli już niebawem sami ocenić nowe dzieło twórcy "Nimfomanki". Ciekawą i jedną z nielicznych pozytywnych recenzji filmu proponuje krytyk "The Guardian", który - nazywając von Triera chichoczącym szarlatanem - podejrzewa, że zdaniem twórcy, jego przerażające dzieło jest komedią.
Pierwsza nagroda dla Polki już przyznana
Choć laureatów najważniejszych festiwalowych nagród poznamy dopiero w sobotę, ogłoszono już zwycięzców organizowanego po raz trzeci konkursu Nespresso Talents. Ma on na celu wyłonienie największych talentów filmowych z całego świata i skierowany jest przede wszystkim do studentów szkół filmowych i młodych twórców, którzy chcą opowiedzieć historię kobiety zmieniającej rzeczywistość, dokonującej realnej zmiany w swoim otoczeniu.
Do konkursu zgłoszono w br. blisko 400 filmów z ponad 40 krajów. Film Polki Anny Zoll "Heart Therapy" (Terapia sercem), zdobył drugie miejsce, a jego autorka otrzymała trzy tysiące euro. Pierwsze miejsce i nagrodę w wysokości pięciu tysięcy euro otrzymał Kiran Pokharel (Nepal) za film "Wings". Na drugim miejscu ex aequo z filmem Anny Zoll uplasował się Mans Berthas (Szwecja) z filmem "Isle of Capri".
Tegoroczny tytuł konkursu, brzmiał "The Difference She Makes", (Różnica, którą ona czyni) ,a trzyminutowy film miał być nakręcony w tzw. formacie wertykalnym, popularnie zwanym pionowym (czyli 9:16). Bohaterką filmu Anny Zoll jest kobieta, która wolny czas spędza w szpitalu z noworodkami, niechcianymi lub odebranymi biologicznym rodzicom. Jej terapia sercem to dawanie dzieciom ciepła, czułości, kojenie samotności, a tym samym pomaganie w ich ogólnym rozwoju.
- Poprzez mój film chciałam pokazać, że każdy z nas może ofiarować coś wielkiego, tym najmniejszym, zwłaszcza w ich pierwszych, tak bardzo samotnych dniach życia – mówi scenarzystka i zarazem reżyserka filmu. – Jeśli choćby jedna osoba po obejrzeniu mojego filmu zrobi terapię sercem, będzie to największy sukces tego filmu – dodaje.
Autor: Justyna Kobus/adso / Źródło: "Time", "The Guardian", "Variety", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA