Podjął się karkołomnego zadania: zgodził się napisać książkę na podstawie filmu, którego nie ma. - Dostałem pierwszych 50 stron scenariusza i przestraszyłem się, czy dam radę przerobić to na ciekawą prozę - Marcin Mastalerz, autor książki "Miasto 44", zdradza tvn24.pl. Potraktował to jak wyzwanie. - Pisanie to był nieustanny slalom między pychą a pokorą - mówi o publikacji stworzonej na podstawie najgłośniejszego polskiego filmu roku.
Czy filmy zawsze muszą powstawać na podstawie książek? A może mogłoby być odwrotnie? Marcin Mastalerz zapewnia, że pisanie książek na podstawie scenariuszy filmowych to nie jest taka zła praktyka.
- Po obejrzeniu filmu często sobie myślę: "Fajne było, ale szkoda, że tak szybko przeleciało". Zazwyczaj chętnie przeczytałbym książkę, by poznać to, czego nie zobaczyłem na ekranie" - opowiada tvn24.pl autor "Miasta 44".
To literacka opowieść o młodych warszawiakach, którzy zostali wtłoczeni w realia stolicy ogarniętej powstaniem. Powstała na podstawie filmu o tym samym tytule. Czy tylko po to, by promować obraz Jana Komasy?
"Miasto 44" to polski "Szeregowiec Ryan"?
Jak mówi Mastalerz, chodzi o coś więcej. Bo książka daje szansę dopełnienia obrazu kinematograficznego wątkami, których nie odnajdziemy w filmie. Dzięki książce możemy głębiej wejść w świat przeżyć bohatera - poznać jego myśli, odczucia i motywacje, które na ekranie są zaledwie zarysowane. - W filmie widzimy, że ludzie coś robią, ale nie wiemy dlaczego i co wtedy myślą, ani kim są. Książka dopowiada cały background - wyjaśnia pisarz.
Jego zdaniem film Komasy to polski "Szeregowiec Ryan": z mnóstwem widowiskowych scen batalistycznych, z efektami specjalnymi godnymi Hollywood. Ale wiele z nich jest zaledwie sygnałem niekoniecznie zrozumiałym dla widza nieznającego realiów okupowanej Warszawy, niemającego wiedzy historycznej.
- Jest bardzo dużo piekielnie dobrych ujęć, w których nie dzieje się nic w warstwie słownej. Podobno dobry obraz jest wart więcej niż tysiąc słów, ale ja postanowiłem podjąć wyzwanie, by oddać słowem siłę obrazu - podaje twórca powód, dla którego przyjął propozycję wydawnictwa PWN. Oficyna znała go jako autora dwóch książek: "Zew oceanu", która jest opowieścią o 312 dniach samotnego rejsu żeglarza Tomasza Cichockiego, a także "M jak miłość. Początki" - powieści na podstawie pierwszego sezonu popularnego serialu.
Dostał 50 pierwszych stron scenariusza "Miasta 44" i przestraszył się, czy będzie w stanie przerobić to na ciekawą prozę literacką. Zwłaszcza, że miał stworzyć dzieło na podstawie filmu, którego jeszcze nie ma, który dopiero się rodzi i nieustannie zmienia. Ale zapalił się do pomysłu, bo "napisanie książki w ogóle to trudna rzecz, a napisanie takiej na podstawie świata, który ktoś inny już wymyślił, jeszcze trudniejsza".
"Książka nie jest doczepką do filmu"
- Moją ambicją było, by być absolutnie wiernym wizji reżysera. Dlatego pisanie wymagało ode mnie wielkiej pokory i wielkiej pychy zarazem. Bo najpierw trzeba pokornie wejść w świat, który już ktoś stworzył, zbadać go, poznać fabułę i bohaterów, a potem trzeba wykazać się pychą, by powypełniać te puste miejsca, których wbrew pozorom w gotowym filmie jest mnóstwo. Na dodatek wizja reżysera ciągle się zmieniała: ileś scen wypadło, ileś się pojawiło nowych, ileś się zmieniło w montażowni - tłumaczy.
Czasem musiał cofać się o 100 stron i dokonać zmiany w tekście, aby czytelnik nie miał wrażenia, że jest inaczej niż w filmie. W wielu miejscach dopytywał reżysera o najdrobniejsze szczegóły, do tego stopnia, że ustalał z nim skład porcelany zastawy stołowej w domu głównego bohatera. - To był nieustanny slalom między pychą a pokorą - zapewnia.
Ile więc jest w książce autorskiego wkładu, a ile kompromisu? - Odwrócę to pytanie. Czy "Potop" to film Jerzego Hoffmana, czy raczej ekranizacja powieści Henryka Sienkiewicza? Tego zmierzyć się nie da - mówi. I dodaje: - Uważam swoją książkę za autorskie dzieło. Nadrzędny jest film, ale książka nie jest doczepką do filmu. Nazwałbym to stworzeniem prozatorskiego ekwiwalentu obrazu Jana Komasy.
Jako dowód podaje szczegóły. Najwięcej czasu zajęła mu dokumentacja tematu: samo zdobycie wiedzy o okupowanej Warszawie. Ok. cztery miesiące od 8 rano do 23 wieczorem przekopywał się przez swoją bibliotekę, która składała się z 90-100 książek o powstaniu. Do tego dochodziła lektura kilku roczników prasy wydawanej w czasie okupacji oraz odsłuchanie setek godzin nagrań byłych powstańców z Archiwum Historii Mówionej i wielu innych źródeł.
- Potem samo pisanie było już czystą przyjemnością, choć odbywało się to dzień w dzień przez trzy miesiące - opowiada.
"Jestem ze swojej książki zadowolony"
Tak powstało 350 stron powieści, która przedstawia grupę żołnierzy z oddziału charyzmatycznego dowódcy Kobry. Na krwawym polu boju, tak jak w filmie, oczyma wyobraźni można zobaczyć: Stefana, Kamę, Biedronkę, Górala, Rogala i Beksę. Czytelnicy mogą być świadkami ich przyjaźni, pierwszych miłości, młodzieńczych popisów, ale także przyspieszonego dojrzewania w obliczu walki o wolność miasta.
Książka podzielona jest na osiem rozdziałów, w których wraz z młodymi warszawiakami czytelnik idzie powstańczym szlakiem. Realia miasta w 1944 roku dodatkowo przybliża ponad 120 fotosów z planu zdjęciowego. Publikacja trafi do księgarń 1 września, a film do kin 18 dni później.
Autor - który był dziennikarzem "Super Expressu" i wicenaczelnym "Newsweeka", ale od dwóch lat zajmuje się wyłącznie pisarstwem - nie wzorował się na żadnej tego typu książce, która powstała w USA i pomagała w promocji filmu, co w Hollywood od lat jest znanym procederem.
- Uważam się za fachowca, więc nie musiałem - zapewnia. - Zasadniczo jestem ze swojej książki zadowolony. Dobrze oddaje ducha filmu - ocenia.
Autor: am//rzw / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Kino Świat