Lubił powtarzać: "Nieważne, gdzie stawiasz kamerę, ważne jest - po co"? Począwszy od społecznych dokumentów, poprzez kino moralnego niepokoju, po przepełnione metafizyką "Trzy kolory", w centrum zainteresowania Krzysztofa Kieślowskiego zawsze był człowiek – ważniejszy od otaczającego go świata. 27 czerwca mija 80. rocznica urodzin jednego z najwybitniejszych polskich filmowców XX wieku.
Przypominamy tekst opublikowany w marcu tego roku.
Widzowie jego filmów dzielą się na tych, którzy wolą ascetyczne produkcje z okresu kina moralnego niepokoju (te najbardziej znane to "Przypadek" czy "Amator"), oraz na fanów ostatniego etapu jego twórczości – znanej na całym świecie trylogii "Trzy kolory" i "Dekalogu". Ale są też tacy, którzy ponad fabuły przedkładają przejmujące dokumenty reżysera, poczynając od najbardziej politycznych "Robotników '71", aż po klasyczne kino społeczne "Z punktu widzenia nocnego portiera".
Bez względu, do której grupy fanów reżysera należymy, musimy zgodzić się z jednym: fenomen twórczości Krzysztofa Kieślowskiego polegał na bezwzględnej prawdzie, z jaką traktował każdy temat, i na bardzo osobistym podejściu do niego.
"Jedyną rzeczą, jaką mam naprawdę (…), jest moje własne życie i mój własny punkt widzenia" – zwykł mawiać i do końca pozostał niewzruszony w obliczu artystycznych trendów i mód.
Mistrz od historyjek
Nie znosił opowiadać o sobie. Niemal zupełnie nie udzielał wywiadów i stronił od dziennikarzy. Nawet gdy "Dekalog" i "Trzy kolory" uczyniły go sławnym na całym świecie, przynosząc mu worek najważniejszych nagród w branży, od mediów wciąż uciekał. Właściwie dopiero w 1995 r., na rok przed nagłą śmiercią, w dokumencie swojego współpracownika Krzysztofa Wierzbickiego "I'm so-so" ("Czuję się tak sobie") opowiedział szczerze o sobie. Choć bez przesadnego ekshibicjonizmu.
"Myślę, że opowiadam historyjki, a widzowie czasem w nich znajdujecie więcej, nawet często więcej niż ja chcę" – komentował własną twórczość, a przecież porównuje się ją z dziełami tak wielkich reżyserów jak Robert Bresson czy Roberto Rossellini. Niektórzy nazywali go nawet "polskim Ingmarem Bergmanem". Ale sam Kieślowski porównywania do największych nawet mistrzów nie lubił.
I słusznie, bo stworzył przecież własny, niepowtarzalny styl – robił kino intuicyjne, a widziano w nim wielkiego intelektualistę, miał żyłkę społecznika, a pod koniec życia zaczął kręcić metafizyczne, wielowarstwowe opowieści. Jego kino, podobnie jak on sam, składało się z przeciwieństw, które wcale się nie wykluczały.
Jak on sam, naznaczone było również tajemnicą.
Szklanka do połowy pusta
Mówiono, że był permanentnie smutny i wypełniony poczuciem fatalizmu. On sam przyznawał, że zawsze widzi szklankę do połowy pustą. Na pewno wpływ na to miało niewesołe dzieciństwo i nieustanne przeprowadzki, z powodu kłopotów ze zdrowiem chorującego na gruźlicę ojca. Choć Kieślowski urodził się w Warszawie, choroba wymuszała na rodzinie przenosiny do miejsc, w których były sanatoria i lepszy klimat. Jego koledzy z dzieciństwa to często późniejsi budowlani – stąd uwrażliwienie reżysera na "zwykłego człowieka" i umiejętność portretowania jego problemów.
Początkowo, nie podejrzewając artystycznych inklinacji u syna, ojciec wysłał go nawet do szkoły pożarniczej, z której szybko odszedł do Liceum Techniki Teatralnej w Warszawie. Podczas nauki był garderobianym takich aktorów, jak Tadeusz Łomnicki czy Aleksander Bardini, których po latach obsadzał w swoich filmach. To za ich sprawą odważył się zdawać na reżyserię do Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Dostał się dopiero za trzecim podejściem.
Swoje pierwsze filmy realizował u boku wybitnego dokumentalisty Kazimierza Karabasza – propagatora idei "moralności kamery", której Kieślowski był wierny. Bliska mu była główna jej teza, ograniczająca działania artysty do wnikliwej obserwacji rzeczywistości, bez inscenizowania. W świetnym dokumencie "Robotnicy '71: nic o nas bez nas", zrealizowanym z Tomaszem Zygadłą, posunął się jednak w tej wnikliwości jak na gusta władz za daleko – pokazał prawdziwe nastroje wśród robotników po przejęciu władzy przez Gierka. Film objęto zakazem emisji. Ostatecznie pojawił się w telewizji ocenzurowany.
Do połowy lat 70. Kieślowski kręcił wyłącznie dokumenty i wydawało się, że są mu bliższe niż fabuła. Jednym z najbardziej cenionych jest nagrodzony na Krakowskim Festiwalu Filmowym "Z punktu widzenia nocnego portiera". Historia tytułowego bohatera, który upaja się "władzą", a raczej jej złudzeniem, to oskarżenie systemu, który niszczy człowieka. Portier, ślepo wykonujący polecenia zwierzchników, uznany został za uosobienie totalitaryzmu w wersji miniaturowej. Kieślowski wyszedł jednak przerażony po obejrzeniu filmu na festiwalu. Nie chciał, w myśl karabaszowskiej teorii "moralności kamery", skrzywdzić bohatera, który stał się obiektem kpin widzów. Zdruzgotany, do końca życia nie zgadzał się na emisję dokumentu w telewizji.
I tak zaczęło się powolne odchodzenie Kieślowskiego od dokumentu, z którym potem zerwał na dobre.
"Nieważne, gdzie stawiasz kamerę, ważne – po co?"
W 1975 r. Kieślowski nakręcił swój pierwszy film fabularny "Personel", z Juliuszem Machulskim w głównej roli, zaliczany do nurtu kina moralnego niepokoju. Bohater to pracujący w teatrze krawiec, na którym otoczenie wymusza napisanie donosu na kolegę. Film, uhonorowany główną nagrodą na festiwalu w Mannheim, ascetyczną formą bliższy był dokumentom niż kinu, jakie zaczął robić później.
W 1979 r. odniósł pierwszy wielki sukces za sprawą "Amatora" z Jerzym Stuhrem. Historia filmowca amatora, który kupuje kamerę, by uwiecznić pierwsze dni życia córeczki, a z czasem zaczyna filmować zdarzenia w pracy, ("po linii" dyrekcji), za co zdobywa nagrodę, to już Kieślowski, jakiego dobrze pamiętamy. Po zdobyciu nagrody u bohatera pojawia się refleksja: "Po co i o czym należy kręcić filmy?" Rezygnuje z propagandowych pomysłów dyrektora i wyciąga na światło dzienne wstydliwe, smutne sprawy. Zapłaci za to wysoką cenę.
Nagrodzony Złotymi Lwami w Gdańsku film, nazwany traktatem o roli kina i sztuki w życiu człowieka, łączący fabułę z dokumentalną narracją, najpełniej obrazował słynne powiedzenie Kieślowskiego: "Nieważne, gdzie stawia się kamerę, ważne jest – po co?" Słynne zakończenie ukazujące bohatera kierującego kamerę na siebie to jedna z najbardziej znanych scen filmowych Kieślowskiego.
W 1981 r. Kieślowski nakręcił równie znakomity "Przypadek" z wielką rolą Bogusława Lindy. Tłem dzieła była historia komunizmu w Polsce – począwszy od okresu głębokiego stalinizmu, aż do narodzin Solidarności. Bohater – student medycyny, urodzony w czerwcu 1956 r. w Poznaniu, wraz ze śmiercią ojca traci powołanie do zawodu i wyjeżdża do Warszawy. Reżyser pokazuje nam trzy wersje jego losu: w zależności od tego, czy zdąży na pociąg, czy nie, zostaje aktywistą komunistycznym, działaczem Solidarności lub człowiekiem zupełnie niezaangażowanym w politykę.
Kieślowski, (pamiętamy szklankę do połowy pustą), za każdym razem każe bohaterowi ponieść klęskę. Postać w filmie znajduje się na trzech różnych drogach, ale postępuje za każdym razem w ten sam sposób, niezależnie od okoliczności. Na przykładzie tych odmiennych wersji życiorysu, reżyser analizuje rolę przypadku i determinizmu jako czynników kształtujących ludzki los. Przypadek rządzi życiem – mówi – narzuca prawie wszystko: pozycję społeczną, światopogląd, nawet miłość. Co więc zależy od nas samych? Uczciwość i postępowanie zgodnie z własnym sumieniem. Obraz naszpikowany aluzjami do sytuacji politycznej Polski, broni się nadal jako świetne kino psychologiczne.
Kieślowski ukończył "Przypadek" przed stanem wojennym i film natychmiast trafił na półkę. Premiery doczekał się w 1987 r. Na festiwalu filmowym w Gdyni obsypano go nagrodami.
Taki duet się nie zdarza
Zrealizowany w 1984 r. dramat "Bez końca", to pierwszy wspólny film Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza, który od tej pory stał się autorem scenariuszy do kolejnych jego filmów. Film - niezasłużenie - spotkał się z chłodnym przyjęciem. Opowiadał historię zmarłego adwokata, który wraca do żywych, by z pomocą żony doprowadzić do końca obronę kierującego strajkiem robotnika, w stanie wojennym. W finale robotnik wychodzi na wolność, jednak wyrzeka się swoich ideałów. Metafizyczne wtręty, nieobecne dotąd w ascetycznym kinie Kieślowskiego, zbiły widzów z tropu. Do tego film zaskoczył śmiałymi scenami erotycznymi. Dostał złe recenzje, co reżyser bardzo przeżył.
Jak się okazało, był zapowiedzią ewolucji kina Kieślowskiego, które odtąd miało być pełne symboli i metafizycznych odniesień. Najpierw powstał cykl 10 moralitetów inspirowanych Dekalogiem. Piesiewicz dziś podkreśla, że impulsem była niezwykle "rozbudzona religijność i pełne kościoły". Akcja każdego odcinka, stanowiącego osobną całość, obracała się wokół życia mieszkańców warszawskiego osiedla. Łącznikiem między nimi były muzyka Zbigniewa Preisnera i postać obserwatora (Artur Barciś), który pojawiał się w przełomowych dla bohaterów momentach. Od tego cyklu zaczęła się międzynarodowa kariera reżysera.
Dwie części "Dekalogu" (piąta i szósta) zyskały formę pełnometrażowych filmów kinowych. To oczywiście "Krótki film o zabijaniu" oraz "Krótki film o miłości". Pierwszy został uhonorowany w Cannes Nagrodą Specjalną Jury oraz Europejską Nagrodą Filmową, drugi Nagrodą Jury w San Sebastian, a także na festiwalach w Genewie i Strasburgu.
Kieślowski stał się jednym z najbardziej pożądanych reżyserów na świecie, zaś amerykański "Time" w 1993 r. umieścił "Dekalog" w pierwszej dziesiątce najważniejszych filmów na świecie. Ponadto na 100-lecie kina cykl trafił do pierwszej trójki produkcji na tzw. listę watykańską obok arcydzieł jak "Gandhi" Richarda Attenborougha i "Nietolerancja" Davida Griffitha z 1916 r.
"Krótki film o miłości" ze znakomitymi kreacjami Grażyny Szapołowskiej i Olafa Lubaszenki to historia młodego chłopaka zauroczonego piękną, o wiele starszą kobietą z naprzeciwka, która prowadzi bujne życie erotyczne. Z czasem młodzieńcza fascynacja przeradza się w wielkie uczucie i chłopak wyznaje kobiecie miłość, przyznając, iż podgląda ją przez lunetę. Zostaje wyśmiany i poniżony, co omal nie doprowadza do tragedii. W finale to jednak kobieta bierze lekcję od chłopca i próbuje naprawić swój błąd.
Drugi z obrazów, "Krótki film o zabijaniu", opowiadający prawdziwą historię skazanego na karę śmierci zabójcy taksówkarza, stał się mocnym głosem twórców przeciwko karze śmierci i pośrednio przyczynkiem do jej zniesienia w Polsce. Wielka rola Mirosława Baki, z wieńczącą dzieło sceną wykonywania wyroku, należy do najbardziej wstrząsających w naszym kinie. Film zdobył przyznawaną wtedy po raz pierwszy Europejską Nagrodę Filmową (wówczas Felixa).
To było już zupełnie inne kino niż to realistyczne, do jakiego przyzwyczaił swoich widzów w "Przypadku" czy "Amatorze". W "Trzech kolorach" odarcie ekranowego świata z realiów i zastąpienie ich metaforą czy symbolem, będzie jeszcze dosadniejsze.
"Trzy kolory" i wielka sława
Po "Dekalogu" duet Kieślowski-Piesiewicz zrealizował film "Podwójne życie Weroniki", historię dwóch identycznych dziewcząt, z których jedna żyje we Francji, a druga w Polsce. Nic o sobie nie wiedząc, czują się ze sobą związane. Podwójną rolę zagrała Irene Jacob. Film wzbudził skrajne reakcje – od zachwytu po odrzucenie. Po tym filmie powstała trylogia, która podbiła nie tylko Europę, ale i resztę świata.
"Trzy kolory" to obok "Dekalogu" najbardziej znane dzieło filmowe Krzysztofa Kieślowskiego, również zrealizowane wspólnie z Piesiewiczem i Preisnerem. Tytuły filmów wchodzących w skład cyklu, nawiązują do kolorów francuskiej flagi. Historie w nich opowiedziane opierają się na haśle rewolucji francuskiej : "wolność, równość, braterstwo". Wszystkie obsypano najważniejszymi nagrodami w Europie i na świecie.
Pierwszy film trylogii, "Niebieski", nagrodzony Złotym Lwem w Wenecji i nominowany do Złotego Globu, to najbardziej poetycki z obrazów, wyrafinowany wizualnie. Na głównej roli, do której Kieślowski wybrał Juliette Binoche, bardzo zależało Catherine Deneuve. W liście do reżysera gwiazda proponowała nawet, że zagra ją za darmo. Mimo to Kieślowski odrzucił propozycję. Film opowiada o żonie wybitnego kompozytora, która po utracie męża i córki w wypadku samochodowym postanawia rozpocząć nowe życie. Odcina się od przeszłości, wystawiając na sprzedaż dom i porzucając wszystko, co może jej przypominać o dawnym życiu.
Wiara, że odcięcie się od przeszłości pozwoli o niej zapomnieć, okazuje się jednak złudna. Gdy bohaterka odkrywa istnienie kochanki zmarłego męża, noszącej jego dziecko, odwołuje sprzedaż domu i oddaje go kobiecie. Sama przyjmuje miłość współpracownika męża i pomaga mu dokończyć oratorium, nad którym pracował zmarły. Przesłanie twórców brzmi: Tylko miłość - umiejętność dawania jej innym i brania - jest jedyną rzeczą, która może nas uszczęśliwić. Binoche zdobyła za swoją rolę Cezara.
Środkowy z tytułów, "Biały" – jedyny w dorobku Kieślowskiego obraz komediowy – to historia polskiego fryzjera żyjącego w Paryżu, porzuconego i pozbawionego majątku przez przebiegłą żonę, który żyje żądzą zemsty. I dopina swego. Znakomity Zbigniew Zamachowski za swoją kreację został nominowany do nagrody EFA.
Ostatni z filmów, nominowany do Oscara "Czerwony", to historia modelki Valentine (Irene Jacob), która potrąca autem psa. Odnajduje jego właściciela, którym jest były sędzia (Jean-Louis Trintignant) i odkrywa, że mężczyzna podsłuchuje sąsiadów. Początkowo jest oburzona, ale z czasem pomiędzy młodą kobietą i starcem narodzi się przyjaźń. Kieślowski nawiązał w "Czerwonym" do "Przypadku", wieńcząc opowieść refleksją o roli przypadku i przeznaczenia w naszym życiu.
To bodaj najbardziej metaforyczny, najbardziej naszpikowany symbolami ze wszystkich filmów Kieślowskiego. Nikt chyba jednak nie podejrzewał, że zarazem ostatni.
Po prostu jestem "so-so"
Po wielkim sukcesie trylogii "Trzy kolory", realizowanej w morderczym tempie, w kilku krajach na świecie, borykający się z kłopotami zdrowotnymi Kieślowski, ku zaskoczeniu wszystkich ogłosił koniec kariery. Nie interesowało go kompletnie Hollywood, które upominało się o polskiego reżysera, proponując mu bajońskie kwoty.
Nie uważał się za wybitnego reżysera. Mówił, że jest bardziej rzemieślnikiem niż artystą. W autobiografii "O sobie" napisał: "Nie mam wielkiego talentu filmowego. Miał go na przykład Orson Welles". Śmieszyło go, gdy otoczenie kreowało go na namaszczonego kapłana sztuki.
W przywoływanym już dokumencie Wierzbickiego "I'm so-so", reżyser mówił: - W Ameryce jest coś, co mi bardzo nie odpowiada. To jest gadanie o niczym, z dobrym, zdecydowanie dobrym, a nawet bardzo dobrym samopoczuciem. Spotykam mojego amerykańskiego agenta i pytam go: jak się masz? On zawsze mówi: "extremely well". Już nie może być "OK" czy "well". Musi być "extremely well". Ja tymczasem nie jestem "extremely well". A nawet w ogóle nie jestem "well". Po prostu jestem: "so-so".
Ale Kieślowski nie tylko w Ameryce czuł się obco. Nie pasował do świata pełnego blichtru i wielkich pieniędzy, drażnili go ludzie, którzy sukces i sławę przedkładali ponad wszystko. Francuski producent "Trzech kolorów" przecierał oczy ze zdumienia, gdy Polak skreślał zera na swoich honorariach, tłumacząc, że to nieprzyzwoite, tyle płacić za "zwykły film". Tłumaczył też, że w Polsce filmowcom nie płaci się takich kwot. - Gdziekolwiek za granicą bym nie był, zawsze się czuję obco i zawsze się czuję źle. I zawsze, prawdę mówiąc, chcę jak najszybciej wracać do domu – mówił w filmie Wierzbickiego.
Gdy zachorował i konieczna była operacja wszczepienia by-passów, bez namysłu odrzucił propozycje szpitali z Paryża i Nowego Jorku, które chciały się jej podjąć. Twierdził, że ma zaufanie do swoich lekarzy w Polsce, że tutaj czuje się pewnie..
13 marca 1996 r. poszedł do jednego z warszawskich szpitali w znakomitym nastroju. Niemal od razu trafił na stół operacyjny. Był przekonany, że - jak go zapewniano - czeka go jedynie rutynowy zabieg. Przyjaciele opowiadali, że dawno nie widzieli go tak pełnego optymizmu. Później okazało się, że wbrew zapowiedziom, wraz z Krzysztofem Piesiewiczem zaczął pracę nad kolejną trylogią "Raj. Czyściec. Piekło".
Nigdy jej nie dokończył. Po operacji już się nie obudził. Miał zaledwie 55 lat.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum Tworczości Krzysztofa Kieślowskiego