- To prawda, że kochałam moją pracę bardziej niż męża. Nie czułam się powołana do rodzenia dzieci. Nie żałuję, byłam i jestem ze swojego życia zadowolona - mawiała Nina Andrycz, dama polskiego kina i teatru, która zmarła w piątek w wieku 101 lat. Ceniono ją za wybitne role, ale chętniej plotkowano o jej barwnym życiu prywatnym. Wiele osób miało jej za złe, że wyszła za mąż za komunistycznego premiera, Józefa Cyrankiewicza. - Kochałam kogoś innego - wyznała po latach.
W latach 40. przysyłał jej kwiaty, a na bileciku były tylko dwie litery "J.C." Nie kojarzyła, kto to. Mówiła do swojego przyjaciela, znanego dziennikarza Zbyszka Micnera: "Znów przyszły róże herbaciane od J.C.! Kto to, do licha, jest?".
Z wrodzoną przekorą nie chciała się z nim spotkać, odparła wspólnemu przyjacielowi: - Nie tak od razu, niech poczeka.
Dopiero w lecie odwiedzili Cyrankiewicza - we dwójkę. - Jak nam pierwszego wieczoru otworzył drzwi, zamurowało mnie ze zdumienia. Uroda była hollywoodzka. Był nieprzeciętnie ładny, podobny do Yula Brynnera. A potem patrzę – książki wszędzie. Na parapetach, pod oknami, na etażerce, pod etażerką, na stole, pod stołem. Wszędzie, tak jak u mnie - wspominała w rozmowie z "Vivą!" pierwsze spotkanie z Józefem Cyrankiewiczem.
Wyszła za niego za mąż, przyjęła jego nazwisko - w dokumentach pisała Andrycz-Cyrankiewiczowa, ale nie na afiszach. - Moje aktorskie nazwisko nie miało nic wspólnego z panem J.C. W sztuce mi nie pomógł w niczym, a że wzbudzał straszliwą zawiść w tym piekle wśród rozmaitych rywalek – raczej zaszkodził. Ożenił się ze mną, kiedy już byłam gwiazdą - mówiła "Vivie!".
Futro od Stalina, etola od Mao Tse-tunga
Wiele osób miało jej za złe ślub ze znienawidzonym komunistycznym premierem. Krążyły legendy o ich zamiłowaniu do luksusu. - Jaki tam znowu luksus! Auta lubił szybkie, owszem, ale jadł bardzo skromnie, lubił zwykłą polską kuchnię, bigos, śledzia, żadnych cudów, żadnych szampanów. To Gomułka był siermiężny, szary, więc może mąż na jego tle się wyróżniał. Kiedy umarł, nie pozostało po nim żadne konto w Szwajcarii, ani firma hodowlana. To były bezczelne bajdy, bo ludzie zawsze lubią obgadywać osoby na świeczniku - broniła męża w jednym z wywiadów.
Mówiono, że w małżeństwie z Cyrankiewiczem to ona rządziła. - Póki mnie słuchał, może i rządziłam. Robiłam to, co uważałam w danej chwili za stosowne - ucinała. Ale to prawda, że była bardzo niezależna. Potrafiła się nawet urwać z uroczystej kolacji u Stalina, na którą Cyrankiewicz został zaproszony z żoną. Bo będąc w Moskwie, w trakcie śniadania usłyszała, jak radio Warszawa nadawało, że "przedstawienie »Cyda« nie odbędzie się z powodu nieobecności Niny Andrycz". Miała paszport dyplomatyczny, więc nic nikomu nie powiedziawszy, wsiadła do samolotu i spektakl się odbył.
Tymczasem cała delegacja od obiadu do wieczora drżała, myśleli, że zaraz pojadą na Sybir, ale Stalin nie uznał tego za afront: - Widać, że ta kobieta bardzo kocha swoją pracę. Cyrankiewicz wykrzyknął: - Uwielbia! Po czym gospodarz zaproponował, by przystąpić do picia wódki.
Ona już wcześniej dostała od Stalina prezent: długie futro z norek. Nigdy go nie nosiła. Kolejne futro ofiarował jej Nikita Chruszczow. Na przyjęciu u niego wypadło jej napić się z nim trochę wódki. Wylewała ją dyskretnie w stojący obok oleander, bo przyjęcie odbywało się na werandzie. Potem Cyrankiewicz usłyszał: - Jak miło się pije z pańską żoną.
Z mężem odbyła wiele podróży, poznała zagranicznych przywódców. Wielokrotnie się zdarzyło, że wbrew protokołowi dyplomatycznemu władcy witali się najpierw z nią, a dopiero potem z jej mężem. Mao Tse-tung w 1956 roku miał do niej taką słabość, że podarował jej słynną białą etolę, w której potem czasami grywała. Ale gdy tylko mogła, starała się unikać oficjalnych spotkań, bo jak twierdziła, od podawania ręki zbyt wielu osobom puchła jej dłoń.
"Ja mam na pierwszym miejscu pracę"
Teatr był najważniejszy. Spędziła w nim 70 lat. Jej role Marii Stuart w dramacie Słowackiego, królowej Małgorzaty czy Lady Makbet w dramatach Szekspira przeszły do historii. "Kobieta-symbol, pierwsza dama polskiego teatru, artystka, która od kilkudziesięciu lat ucieleśniała aktorstwo najwyższej próby" - tak najczęściej o niej mówiono.
- To prawda, że kochałam moją pracę bardziej niż męża. Nie czułam się powołana do rodzenia dzieci, nie miałam instynktu macierzyńskiego. Nie żałuję, byłam i jestem ze swojego życia zadowolona - wyjaśniała wielokrotnie z uśmiechem.
W każdym wywiadzie powtarzała, że była feministką od początku życia. - I każdemu mężczyźnie, który raczył się we mnie zakochać mówiłam: "Słuchaj, ja mam na pierwszym miejscu pracę. Jeżeli chcesz być moim towarzyszem, partnerem, proszę cię bardzo, ale pamiętaj, ja teatru nie rzucę". Musieli się na to zgodzić, a jeśli się nie zgodzili, to nic z tego nie wychodziło - wspominała.
Te poglądy wpłynęły też na jej małżeństwo: - J.C. oczekiwał żony oddanej, która po zajściu w ciążę urodzi chociaż jedno dziecko, on bardzo tego pragnął, ale ja już wtedy kochałam swoją pracę bardziej niż małżeństwo. Jak chciał mi zrobić jakiś zarzut, mówił: "Przecież ty nie mieszkasz w naszym domu! Ty mieszkasz w Teatrze Polskim". Nie usiłowałam z nim dyskutować, był nazbyt bliski prawdy.
"Zdejmowałam w kółko pończoszki, podwiązki, jakieś akcesoria"
Nina Andrycz urodziła się 11 listopada 1912 roku w Brześciu nad Bugiem. Studiowała prawo na Uniwersytecie Wileńskim i historię na Uniwersytecie Warszawskim, jednak ich nie ukończyła. Była absolwentką warszawskiego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Zadebiutowała w 1934 roku na scenie wileńskiego Teatru na Pohulance. Pięć lat później wystąpiła w filmie "Uwaga szpieg" w reżyserii Eugeniusza Bodo, jednak z powodu wybuchu wojny, obraz nie został dokończony. Podczas drugiej wojny światowej była kelnerką.
Po wojnie powróciła na scenę Teatru Polskiego w Warszawie. Zagrała wiele wielkich i trudnych ról, Balladynę, Marię Stuart, Lukrecję Borgię, Solange w "Lecie w Nohant", Kleopatrę, Szimenę w "Cydzie", Lady Makbet, Lady Milford w "Intrydze i miłości", Klarę Zachanassian w "Wizycie starszej pani", tytułową rolę w "Profesji pani Warren", a w teatrze telewizji m.in. Damę Kameliową i Panią Bovary oraz wiele innych.
W "Pożądaniu w cieniu wiązów" O'Neilla w 1961 roku w Teatrze Polskim wzbudziła kontrowersje, bo zaprezentowała dość szokujący jak na owe czasy striptiz sceniczny. - Rozbierałam się przez 15 minut, więc studenci wykupywali cały balkon. Zdejmowałam w kółko pończoszki, podwiązki, jakieś akcesoria, ale w rezultacie zostawałam w koszuli od szyi po kostki, bo przecież byłam żoną premiera i wiedziałam, co robię - zapewniała po latach.
Najwięcej zagrała królewskich ról. Nikt w tym jej nie pobił, a nawet nie próbował. - Zaczęłam moją pracę od roli królewskiej, a na moją 19-letnią głowę włożono pierwszy diadem. Rzecz się działa w "Królu Learze" Szekspira. Miałam szczęście i zaszczyt partnerować Józefowi Węgrzynowi, grałam jego córkę. To była moja pierwsza korona... - wspominała.
Za swoją najlepszą rolę również uważała królową - Elżbietę I Wielką, twórczynię Imperium Brytyjskiego, którą zagrała w przedstawieniu "Królowa i Szekspir", gdy miała 85 lat. - Objechałam z nią całą Polskę. Byłam z nią od Świnoujścia po Krynicę, wożąc zespół, dekoracje i kostiumy. Wszędzie mieliśmy nadkomplety. A jeszcze po drodze zahaczyłam o Londyn, bo tam też nas zaproszono - mówiła.
"Kiedy podrapałam się w pośladki..."
Mówiono, że prywatnie też się zachowywała jak królowa: że ma władczy charakter, że jest despotyczna. Ona protestowała: - Przypadło mi w udziale grać kobiety niezwykłe, wyjątkowe egzemplarze natury ludzkiej: Kleopatrę, Katarzynę Wielką, Elżbietę I. Musiałam więc umieć majestatycznie się poruszać, mieć bardzo silny i wytrzymały głos, umiejętność przekonania widza, iż ma do czynienia z kimś niezwykłym. Cóż dziwnego, że efekt był istotnie kunsztowny w rysunku?
Ale potrafiła być też Dulską: - Kiedy podrapałam się w pośladki, widownia wybuchnęła śmiechem, bo się tego po mnie nie spodziewała. A okazało się, że w tym wypadku potrafiłam być rubaszna, egoistyczna i brutalna, i chwilami może nawet odpychająca: Hitler w spódnicy. Dulską grałam około trzech lat. Nie położyłam w Teatrze Polskim żadnej roli. Miałam albo wielkie powodzenie, albo powodzenie.
Pojawiła się też w popularnym serialu "Na dobre i na złe", wystąpiła w filmie Krzysztofa Zanussiego "Serce na dłoni" oraz w obrazie "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta, gdzie zagrała samą siebie. Ostatni raz na scenę wyszła dwa lata temu, gdy w musicalu opowiadającym losy Poli Negri zagrała aktorkę Sarah Bernhardt.
"Już nigdy w życiu nikogo tak nie pokochałam"
W wieku 88 lat zadebiutowała jako poetka. - Tomikiem wierszy "To teatr" zaczęła się moja druga kariera, czyli pisanie, kariera, do której bardzo się przywiązałam. Od tego czasu, ile razy było mi źle z jakichś powodów, ratowałam się pisaniem - mówiła podczas spotkania z czytelnikami w ub.r.
Pisanie (wydała trzy zbiory poezji i kilka książek) po rozstaniu z teatrem, sprawiło - jak sama to określiła - że nie umarła. "Jak mam teraz żyć, nie tonąc we wspomnieniach, w tęsknotach za oklaskami czy w smutkach losowo pogłębiającej się samotności?" - pisała w książce "Patrzę i wspominam".
To w niej przyznała, że kochała tylko jednego mężczyznę - aktora i reżysera teatralnego, swojego profesora ze szkoły Aleksandra Węgierkę, zamordowanego podczas wojny.
- Już nigdy w życiu nikogo tak nie pokochałam. Wielu mężczyzn poświęciło dla mnie wiele spraw, mój mąż mnie bardzo kochał, ale ja nawet cienia takiego uczucia już po raz drugi nie przeżyłam. Porozumienie pełne, całkowite. Ja o czymś pomyślałam, a on zgadywał, co myślę. Rzadkość, to wiem. Po latach mój mąż mówił zawsze: "W naszym domu kwitnie nekrofilia!" Portret Aleksandra wisiał u nas wtedy i wciąż wisi w moim salonie - mówiła w wywiadzie dwa lata temu.
Autor: Agnieszka Kowalska/jk / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Muzeum Sopotu, PAP