Ameryka jest takim miejscem, że jeśli trzeba dostać kopniaka w tyłek, to ona go dostarcza. Nie można długo bredzić i żyć we własnej fantazji. Każdy film jest formą testu. Jest się na tyle wartościowym, na ile wartościowy jest ostatni film, który się zrobiło - mówi w rozmowie z tvn24.pl jedyny żyjący polski zdobywca Oscara za muzykę filmową, twórca Transatlantyk Festival Jan A.P. Kaczmarek.
Jan A.P. Kaczmarek jest trzecim w historii i jedynym żyjącym polskim kompozytorem z Oscarem za muzykę filmową na koncie. Ścieżka do "Marzyciela" z 2004 roku przyniosła mu również nominacje do Złotego Globu i nagrody BAFTA.
Dotychczas skomponował muzykę do ponad 60 produkcji fabularnych i dokumentalnych. Komponuje również "utwory okolicznościowe", które powstały z okazji ważnych wydarzeń. Do tej grupy należą: "Kantata o Wolności", upamiętniająca 25-lecie powstania Solidarności w Gdańsku, "Oratorium 1956" na obchody 50. rocznicy Powstania Poznańskiego Czerwca, "Koncert Jankiela" z okazji 200-lecia wydarzeń opisanych w "Panu Tadeuszu" Adama Mickiewicza, "Universa - Opera Otwarta" na 650-lecie Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie czy w końcu "Emigra - Symfonia bez Końca", którą skomponował na zamówienie Muzeum Emigracji w Gdyni.
Kaczmarek swoją karierę muzyczną zaczynał jako wirtuoz Fidoli Fischera, a później na podstawie tego instrumentu wraz z poznańskimi lutnikami stworzyli niewkacz. W 2011 roku powołał do życia w Poznaniu Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk, którego jest również dyrektorem. Transatlantyk Festival - jak nazywa się obecnie impreza - od 2016 roku odbywa się w Łodzi. W ramach wydarzenia przyznawana jest między innymi nagroda Transatlantyk Glocal Hero, którą wyróżniane są wybitne postaci, kształtujące oblicze współczesnego świata. Wśród jej laureatów są: Bjoern Lomborg, Elżbieta i Krzysztof Pendereccy, Yoko Ono, Gayatri Chakravorty Spivak czy Edward Norton.
Tegoroczna edycja festiwalu odbywa się w Łodzi w dniach 13-20 lipca pod hasłem "Ja, Wolność, Bunt i Ojczyzna".
Z Janem A.P. Kaczmarkiem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Po co Panu Transatlantyk Festival? Kiedyś odpowiedziałem na to pytanie żartobliwie, mówiąc, że z głodu. Z głodu kontaktu z ludźmi. Kompozytor z natury jest osobą, żyjącą w relatywnym osamotnieniu. Nawet jeśli ma przyjaciół, rodzinę, to w dalszym ciągu pracuje zamknięty w studiu, najczęściej bez okien, gdzie godzinami, tygodniami, miesiącami tworzy nową muzykę. Bardzo potrzebowałem kontaktu z ludźmi. Moją ulubioną formą relaksu jest przebywanie w wielkim tłumie, gdzie mogę usiąść i anonimowo wchodzić w interakcje. Z drugiej strony potrzebuję inspiracji w bliskim kontakcie. Pomyślałem, że zamiast jeździć po świecie w poszukiwaniu ciekawych ludzi, zrobię na odwrót - zaproszę ich do siebie. Dzięki temu mogę karmić się ich intelektem, ich twórczą energią. Najważniejsze słowo: inspiracja.
Pojawiły się dodatkowe okoliczności. Zanim zrobiliśmy pierwszą edycję, Poznań potrzebował mnie jako ambasadora miasta w walce o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Powiedziałem, że nie chcę być tylko dekoracją, mogę być ambasadorem, ale muszę coś konkretnego dla miasta zrobić. Pojawiła się idea festiwalu, którą zaczęliśmy z wielkim powodzeniem realizować. Przez parę lat było super, ale przyszedł nowy prezydent, który uznał, że miasto nie potrzebuje wielkiej międzynarodowej imprezy i zabrał 65 tysiącom ludzi ich Festiwal! Z zimną krwią chciał zniszczyć Transatlantyk obcinając mu połowę budżetu. Wtedy pojawiła się pani prezydent Łodzi. Bardzo ambitna i zdecydowana i powiedziała, że jej miasto potrzebuje takiej inicjatywy. Przenieśliśmy się do Łodzi. Jaka będzie ta edycja? Myślę, że bardzo dobra. Jak zwykle (śmiech).
Niedawno obchodził pan 65. urodziny. Ta okrągła liczba stanowi istotną cezurę w Pana życiu? Nie. Kompletnie nie. Cieszę się, że się starzeję, bo czuję się coraz mądrzejszy. Być młodym mężczyzną to jest jednak przekleństwo. Jest zaplątany w olbrzymią ilość emocji, stanów ducha i umysłu - najczęściej jałowych. Jako młody facet zmarnowałem mnóstwo czasu, miotając się. Nauczyłem się dochodzić do sedna sprawy, co jest szalenie istotne. Poprzez poznawanie świata, rzeczy z różnych perspektyw, szansa dojścia do prawdy jest o wiele większa.
Od lat dzieli Pan życie między Los Angeles a Polską. Jak panu udaje się łączyć te dwie zupełnie inne perspektywy? Mam w sobie zdolność robienia kilku rzeczy na raz. Polska fascynuje mnie jako nowa "ziemia obiecana", gdzie pewne procesy dopiero się rodzą. Polacy są bardzo ambitni, chcą stać się częścią świata pierwszej kategorii, co mi się bardzo podoba.
Miał być Pan dyplomatą, a został zdobywcą Oscara za muzykę. Jak to się stało?
Praca w dyplomacji to było raczej marzenie. Dlatego studiowałem prawo. Jako młody chłopak byłem karmiony obrazem dyplomaty, który pochodził między innymi z literatury romantycznej, salonowej, gdzie postać dyplomaty była taką wyjątkową osobą godną szacunku i zachwytu. Gdy zacząłem studia prawnicze, okazało się, że ten sen oparty był wyłącznie o obrazy historyczne, które w Polsce realnego socjalizmu były nie do osiągnięcia. W dodatku prawo okazało się być nie tym, czego się spodziewałem. Po drugim roku byłem głęboko sfrustrowany. Wiedziałem wtedy, że ani dyplomatą, ani prawnikiem nie będę, że muzyka jest moją drogą. A jak to się stało, że wylądował Pan u Jerzego Grotowskiego?
W tym czasie, po dwóch latach prawa, wpadłem w głębokie zwątpienie, graniczące z depresją. W tym stanie obudziłem się któregoś dnia o godzinie 7. rano - co w tym okresie było raczej czymś niezwykłym - w radiu usłyszałem komunikat, żeby ci, co są w depresji i zwątpieniu, przyjechali do Grotowskiego. Od dawna interesowałem się jego myślą i z ciekawością pojechałem na te zajęcia. Potem trafił pan do Teatru Ósmego Dnia.
Po powrocie od Grotowskiego byłem wykolejony, jak zresztą każdy, kto stamtąd wracał. Ale wykolejony w tym znaczeniu, że świat wydawał mi się nic nie wart i szukałem nowego miejsca dla siebie i sensu w życiu. Nie widziałem go. Teatr Ósmego Dnia był w mojej ocenie najbardziej zbliżonym do tego, co zastałem u Grotowskiego.
Pana dziadek m.in. przygrywał do filmów pokazywanych w kinie. Czy ten fakt miał jakiś wpływ na pana artystyczną drogę?
Powiem panu więcej. Otóż mój dziadek był o wiele ciekawszą postacią niż to się może wydawać. Mój dziadek był i fryzjerem, i felczerem (pewnego rodzaju lekarzem – red.), i skrzypkiem - band liderem w miejscowym zespole. Prowadził kwintet smyczkowy, przygrywał później do filmów, grał na wszystkich uroczystościach miejskich, prowadził orkiestrę dętą. Również występował solo w kościelnym chórze, gdy trzeba było zagrać "Ave Maria". Był bardzo wszechstronny, co było bardzo inspirujące. Pamiętam, w latach 50., gdy przychodziłem do jego zakładu fryzjerskiego, że to była bardzo tajemnicza okolica. Na skórzanym pasku przyczepionym do ściany ostrzyło się brzytwę, która była śmiertelnym narzędziem, a chwilę później pracownik dziadka golił nią brody. Dziadek rozmawiał z najbardziej zasłużonymi ludźmi. Był również wynalazcą i producentem maści na egzemę.
W tamtym czasie duży wpływ na mnie miało i to, że przed naszym domem przechodziły wszystkie pogrzeby. Ta nuta trumienno-profetyczna przez długi czas była obecna w mojej twórczości. Nieco później trafił Pan do Stanów Zjednoczonych, gdzie wydał swoją pierwszą płytę. Czy debiut w USA a nie w Polsce, wpłynął na Pana dalsze losy zawodowe? Oczywiście. Ta wyprawa do Stanów rozbudziła mój apetyt na Amerykę. To było niezwykłe, ale zarazem dramatyczne przedsięwzięcie. Pojechaliśmy tam jako nikomu nieznane duo - gitara i fidola, na której grałem. W Polsce to był okres późnego stanu wojennego, wypuszczano już z niej artystów.
W Stanach zostaliśmy przyjęci z całym szacunkiem, jaki okazywano przybyszom zza żelaznej kurtyny. Spotkaliśmy ludzi, którzy odnawiali wielki historyczny teatr chicagowski Vic Theatre. Wymyślili, że mając nas - reprezentantów walczącej Polski - mogą zebrać milion dolarów na remont tego teatru. Obliczyli sobie, że w Chicago było około miliona osób z polskim pochodzeniem, więc jeśli każdy da po dolarze, to zbierze się oczekiwana suma. Przedstawiono nam pięcioletni kontrakt na wyłączność, który zakładał koszmarne dla nas warunki, niemal niewolnicze. Najpierw byliśmy w euforii, że mamy kontrakt, później miny nam powoli zrzedły. Pięć dni trwały negocjacje, aż w końcu powiedzieliśmy, że prawo polskie nie pozwala nam na podpisanie takiej umowy. Było to kompletną bzdurą, ale musieliśmy odmówić. Poszliśmy na lunch wspólnie z naszymi dwoma technikami i menadżerem. Gdy wróciliśmy do teatru, drzwi były zamknięte, a na nich wisiała kartka, na której było napisane, że wobec tego, że zmarnowaliśmy pięć dni życia na jałowe rozmowy, niniejszym aresztujemy wasze wszystkie instrumenty. Warunkiem ich odzyskania było wpłacenie tysiąca dolarów. Dla chłopaków z Polski bez grosza, to była fortuna. Załamani poszliśmy się przespać na strychu, który dostaliśmy od znajomych. To był gigantyczny strych. Rano, gdy obudziliśmy się, zobaczyliśmy, że na drugim końcu tego pomieszczenia, pięć kobiet maluje obrazy. Opowiedzieliśmy im naszą historię. Jedna z nich powiedziała, że nie mamy się martwić, bo jej mąż jest prawnikiem i wszystko załatwi. Okazało się, że ów mąż był jednym z najpotężniejszych prawników w mieście. Zajął się nami pro bono. Wystosował list do naszych "prześladowców". Jak zobaczyli pismo od niego rozpadli się na kawałki, bo nie mogli zrozumieć w jaki sposób było nas stać na jednego z najdroższych adwokatów w Chicago.
Wszystkim reżyserowała niewidzialna ręka, która kieruje ludzkim życiem. Po odzyskaniu naszych rzeczy, staliśmy się przebojem w chicagowskim towarzystwie artystycznym. Co tydzień było przyjęcie na naszą cześć. Pierwsza płyta, którą tam nagraliśmy, była owocem tej euforii. Dostaliśmy kontrakt w jednym z klubów, gdzie co tydzień graliśmy koncerty. Przywołał Pan instrument, na którym wówczas pan grał - fidolę. W jaki sposób na nią Pan natrafił?
W liceum mieliśmy teatr szkolny, w ramach którego kolędowaliśmy. Jeden z kolegów miał po dziadku fidolę. To rodzaj cytry z dodatkową jakby klawiaturą. Bardzo rzadka sprawa. Powiedziałem mu, że wezmę ten instrument i będę te kolędy na nim grał. Później odkryłem, że gdyby usunąć tę klawiaturę, to fidola otwiera się na bardzo ciekawe rzeczy. Dzięki niej powstała Orkiestra Ósmego Dnia i dzięki niej, po Grotowskim, dostałem nowe życie. Ta fidola sprawiła, że wszystko stawało się nowe. Te dźwięki były zupełnie inne, to nie była gitara, to nie były skrzypce. Ogłosiłem się dwa tygodnie później jedynym wirtuozem fidoli Fischera! Drzwi do całej Europy były otwarte. I w Ameryce. W 1989 roku zdecydował się pan osiąść na stałe za Oceanem. Został Pan emigrantem.
Do Stanów pojechałem w ramach stypendium rządu amerykańskiego. W trakcie tego pobytu, zdarzyły się rzeczy, które spowodowały, że zdecydowałem się zostać. Trochę los za mnie zdecydował. Dostałem mały film, do którego miałem napisać muzykę. To był fatalny horror. Pierwszy horror, jaki w życiu widziałem, więc z wielką pasją zaatakowałem go muzycznie. Ten film sprawił, że poczułem, że Ameryka mnie potrzebuje. Okazało się z czasem, że owszem potrzebuje, ale zanim do tego doszło, to po tym filmie nastąpił okres bezrobocia. Jest to tam dość typowe. Jeśli ma się zły film, to żadne inne oferty się potem nie pojawiają. Zużyłem wszystkie środki, nie było mnie stać w zasadzie na powrót do Polski. To trochę przesądziło o emigracji. Ambicja też mi nie pozwalała na powrót. W Polsce mówiono, że chłopak jedzie na pewną śmierć, bo jeśli ktoś siedzi na podłodze i szarpie struny fidoli, to trudno, żeby coś zrobił w Ameryce, nie mówiąc o Hollywood. Ta ambicja sprawiała, że nie było takiej siły, żebym wrócił na tarczy, przegrany. Życie zaczęło się jakoś toczyć.
Dwa lata później pojawiły się pierwsze nagrody.
Tak, to było niesamowite, chociaż wydawało mi się, że czekałem na to strasznie długo. W 1991 roku - najpierw w Chicago, potem w Nowym Jorku - robiłem sztukę "'Tis Pity She's a Whore" rewelacyjnej reżyserki Joanne Akalaitis, która do tej pory współpracowała z Philipem Glassem, swoim mężem. Nie mogłem uwierzyć, że jestem następcą Philipa Glassa w jedynych w Ameryce spektaklach wizualnych na miarę polskiego teatru. Amerykański teatr dramatyczny nie używa bogatej scenografii, wielkich obsad czy muzyki. Padło na mnie. Dostałem za tę muzykę nagrodę Drama Desk w Nowym Jorku, za najlepszą muzykę roku. Byłem i jestem jedynym Polakiem z tym wyróżnieniem. Zdawało mi się, że od tej pory będą mnie nosić na rękach. Okazało się, że nic bardziej błędnego. Sukces w teatrze absolutnie nie przekłada się na sukces w filmie czy finansowy. Teatr jest ubogim krewnym kina czy telewizji amerykańskiej. Daje radość, szczęście tworzenia, ale z trudem wystarczy na bułkę z masłem.
To skąd Pan się wziął w Hollywood?
Wylądowałem w Los Angeles, bo interesowały mnie nowe technologie. Właściwie pojechałem do Ameryki po to, żeby zbudować sobie warsztat pracy z najnowszych urządzeń komputerowych. Przed emigracją robiłem w Polsce duże multimedialne pokazy. Przekonany o swojej misji korzystania z nowych technologii, pojechałem do Ameryki. Na miejscu okazało się, że jest tam tyle tej technologii, że straciła dla mnie na wartości. Zakochałem się w orkiestrze symfonicznej i zacząłem się uczyć jak na nią pisać muzykę. Pomagali mi w tym koledzy. Dostałem propozycję skomponowania muzyki do filmu z pytaniem, czy napiszę na orkiestrę. Odpowiedziałem, że oczywiście. Z pomocą kolegów napisałem. Później tej pomocy było coraz mniej. Ameryka ma tę zaletę, że zmusza do błyskawicznej edukacji. Tam się ludzie uczą wszystkiego błyskawicznie, a na każdy temat jest mnóstwo dostępnej literatury!
Później pojawiały się coraz większe produkcje filmowe, aż do "Marzyciela", za którego otrzymał Pan jako trzeci Polak Oscara za muzykę. Ta wymarzona statuetka zmienia coś w życiu?
Zmienia bardzo dużo w dwie strony. Przede wszystkim jest to rodzaj pewnego wyjątkowego wyróżnienia. Nie ma żadnej innej nagrody - poza Noblem - która z Oscarem może konkurować. To się czuje. Dzieją się rzeczy związane z filmem i muzyką, które pokazują, że ta nagroda otwiera drzwi. Byłem zapraszany do różnych instytucji czy na koncerty w różne zakątki świata. Z drugiej strony sukces definiuje. Tworzy się pewna percepcja kompozytora specjalizującego się w tym a nie innym sposobie ekspresji. Ludzie bali się przez pewien czas do mnie podchodzić, bo myśleli, że robię tylko filmy historyczne o wyrafinowanym kształcie. A taki film robi się raz na dziesięć lat. Sukces sprawia, że całe dotychczasowe życie się redukuje. Trzeba światu przypomnieć, że jest się kompozytorem, który ma różne zainteresowania i robi filmy gatunkowo bardzo różne, żeby wrócić do normalnego życia. Posypały się jakieś konkretne propozycje bezpośrednio po Oscarze? Owszem, tylko niektóre z nich były nieciekawe bądź w zasadzie nie do przyjęcia. Stały za nimi olbrzymie sumy pieniędzy, ale nie miały w sobie ambicji. Przeszedłem przez szok samouwielbienia, który fantastycznie minął. Ameryka jest takim miejscem, że jeśli trzeba dostać kopniaka w tyłek, to ona go dostarcza. Nie można długo bredzić i żyć we własnej fantazji. Każdy film jest formą testu. Jest się na tyle wartościowym, na ile wartościowy jest ostatni film, który się zrobiło. Oczywiście, jest też pamięć i szacunek dla dorobku.
Nie można więc po Oscarze osiąść na laurach?
Nie. Ponadto to nie jest taki kraj. Chyba, że jest się miliarderem, to w każdym kraju można trochę osiąść.
Ciekawe, że tylko dwie kobiety dostały Oscara za swoją muzykę.
Faktycznie Rachel Portman jest jedyną znaną kompozytorką, która otrzymała Oscara za "Emmę". Był w historii i drugi Oscar dla kobiety, Anne Dudley za muzykę do "Goło i wesoło". Jednak w tym drugim przypadku to było jakieś nieporozumienie. Nawet nie chodzi o to, że jest złą kompozytorką, tylko dlatego, że tej muzyki w tym filmie praktycznie nie było. To była komedia napędzana piosenkami, gdzieś pojawiały się strzępy muzyki. Jakimś cudem była nominowana, a potem Oscara zdobyła. Czy to znaczy, że branży kompozytorskiej kobiety są niemalże nieobecne?
Sytuacja kobiet - kompozytorek się zmienia. Smutne jest to, że jest to ciągle dziedzina patriarchalna, ale to wiąże się z wielowiekową tradycją eliminowania kobiet, czy nie dopuszczania ich do komponowania. Po tym, jak stworzyłem Transatlantyk Festival i ogłosiliśmy dwa konkursy kompozytorskie, to w pierwszych dwóch latach 30 lub 40 procent zgłoszeń było utalentowanych kobiet. Niektóre z nich dostawały nagrody. Co prawda, żadna z nich nie wygrała, ale zajmowały drugie, trzecie miejsca. Zapowiadało się bardzo obiecująco, ale jakoś później zniknęły. W tym roku chcę zrobić wszystko, żeby wróciły. Wydaje mi się, że z kobietami jest tak, że wpadają w zasadzkę ról społecznych. Rzucają komponowanie na rzecz zakładania rodzin. Brak wsparcia bliskich, czy społeczności, której są częścią sprawia, że tracą siły. Każdy zawód artystyczny wymaga poświęcenia, uporu i lat dochodzenia do pewnej pozycji. Jeżeli kobieta nie ma wsparcia i są inne rzeczy, które ją angażują, to ona odpuści. U mężczyzn jest inaczej. Zakochana w synku mama będzie go pchała, ugotuje mu, wypierze, zapewniając spokojne warunki do komponowania. To sprawia, że w końcu ten mężczyzna wynajmuje w wieku 45 lat pierwsze mieszkanie, robi karierę (śmiech). Prawdą jest to, że kobiety ciągle nie mają takiego wsparcia jak mężczyźni.
Los Angeles w ostatnich miesiącach żyje przede wszystkim seksaferą Harveya Weinsteina. Czuje się w Hollywood to napięcie, atmosferę, którą ta sprawa wywołała? Wśród oskarżanych o molestowanie znalazł się również szef Akademii Filmowej John Bailey.
To jest koniec świata. Szanowani dotąd biali mężczyźni upadają. Hollywood ciągle jest rządzony przez białych mężczyzn, ale wiele się zmieniło. Kiedy Harvey był oskarżony, tych kobiet było tyle, że nikt nie prowadził szczegółowego śledztwa, czy przesłuchiwania obu stron.
W przypadku Weinsteina o sprawie mówiło się od lat. Nawet w niektórych serialach, które znam, pojawiały się żarty na temat jego skłonności.
Jego przypadek jest dość prosty. Gdy 90 kobiet zgłasza swoje zarzuty, trudno z tym dyskutować. Pojawia się pytanie, na jaką skalę funkcjonował ten proceder i gdzie jest koniec ruchu #MeToo. Ta korekta na pewno będzie trwała. Już dawno zmieniły się na przykład standardy w życiu akademickim. Wszelkie spotkania ze studentami odbywają się przy otwartych drzwiach. W Hollywood zmienią się obyczaje, ponieważ idą za tym wielkie pieniądze. Studia, firmy producenckie wprowadzą nowe zasady, regulaminy. Będą pozbywać się nawet dużych nazwisk, byle tylko chronić swoje biznesy.
Przyglądając się Pana twórczości można bez problemu wyodrębnić grupę utworów okazjonalnych. Lubi pan komponować na zamówienie?
Uwielbiam zamówienia i termin. Wtedy czuję się potrzebny. Termin mnie mobilizuje. Kiedy nie ma terminu, to będę doskonalił utwór w nieskończoność.
Jest Pan zadowolony z tych utworów?
Oczywiście. Ameryka mnie tego nauczyła, że ważne okazje muszą być celebrowane. My Polacy dopiero się tego uczymy. Nie ma wspanialszej celebracji, niż przez napisanie nowego utworu. Dzieła, które służy temu specjalnemu momentowi. W Polsce nadal pokutuje pewne przekonanie, że prawdziwa twórczość, to jest ta absolutna, która wychodzi z duszy, z umysłu artysty, niczym niemotywowana. Taka, wynikająca z bezpośredniego kontaktu z Absolutem. To jest jedna wielka nieprawda, jedna z kilku, które po naszej historii i kulturze podróżują. Prawda jest taka: wszyscy wielcy tworzyli na zamówienie, a jak ich nie mieli, to czasem kończyli pod mostem. Po tym poznawało się dobrego kompozytora. Chyba w czasie komunizmu w Polsce pojawiło się negatywne nastawienie do zamówień ze strony władzy. Kojarzyło się to z kolaboracją, itd.
Tylko w tym roku do kin wejdzie kilka filmów z Pana muzyką. Niedawno na ekranach pojawił się "Paweł, apostoł Chrystusa". Co dalej?
Kończymy "Dolinę Bogów" Lecha Majewskiego. Jest jeszcze jeden film, którego w tej chwili nie ujawnię.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Transatlantyk Festival