Festiwal filmowy w Wenecji na finiszu. Tak zamerykanizowana nie była jeszcze żadna edycja tej imprezy. Więcej niż jedna trzecia konkursowych tytułów to dzieła zza oceanu, a śledząc czerwony dywan można odnieść wrażenie, że Hollywood przeniósł się na Lido.
Najbardziej obleganym twórcą okazał się George Clooney, choć jego "Suburbicon" zyskał umiarkowanie życzliwe recenzje. Najbardziej podzielił horror Darrena Aronofsky'ego "Mother!"; spora część krytyków pisze o "bełkocie", ale są i fani filmu. Na faworyta wyrósł natomiast obraz Martina McDonagha "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" z wielką rolą Frances McDormand.
Zmasowany atak kina amerykańskiego na Lido
Wszystkie wymienione tytuły to produkcje amerykańskie. Ale na tym nie koniec, bo nie sposób pominąć przyjętego znakomicie nowego filmu twórcy "Labiryntu fauna" - zamerykanizowanego Meksykanina Guillermo del Toro i jego "Shape of Water". Jak zwykle u tego reżysera, słynącego z niezwykłej wyobraźni, zachwyca klimat horroru rodem ze starego kina. Krytycy piszą, że to najlepsze z jego dzieł, które już może szykować się na Oscary za zdjęcia, scenografię i wielką rolę dla Sally Hawkins.
Jeśli dołożymy jeszcze do tego zestawu nowy film twórcy "Bezdroży" Alexandra Payne'a - "Downsizing" - pokazany na otwarcie imprezy i gorąco przyjęty, można mówić o zmasowanym ataku kina amerykańskiego na Lido. I to z błogosławieństwem organizatorów, którzy wyraźnie pozazdrościli Cannes hollywoodzkich nazwisk.
Nie sposób nie wspomnieć też o przyjętym entuzjastycznie ponad trzygodzinnym dokumencie (jednym z dwóch w konkursie) "Ex Libris: New York Public Library" sędziwego (87 lat) Fredericka Wisemana - fascynującym portrecie instytucji podtrzymującej pęd człowieka do wiedzy.
Filmem "First Reformed" rozczarował inny Amerykanin Paul Schrader (autor scenariuszy do "Taksówkarza" i "Wściekłego byka"), ale złe wrażenie zrekompensował z nawiązką rewelacyjny Martin McDonagh w "Trzech billboardach za Ebbing, Missouri". Film uchodzi na głównego faworyta do Złotych Lwów. Dzieje się tak w sporej mierze dzięki wielkiej roli Frances McDormand, w zgodnej opinii krytyków pewnej kandydatki do Pucharu Volpiego - nagrody przyznawanej za najlepszą kreację aktorską weneckiej imprezy.
Do tej pory w Wenecji wygrywało skromne kino artystyczne, najchętniej egzotyczne (w ubiegłym roku filipińska "Kobieta, która wyszła", w 2015 r. wenezuelskie "Z daleka", a wcześniej szwedzka perełka "Gołąb usiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu"). W tym roku zanosi się na przełom. Zwłaszcza że na czele jury - przypomnijmy - mamy także Amerykankę, hollywoodzką gwiazdę Anette Bening.
Gniew jako inspiracja
Martina McDonagha kinomani znają już z takich obrazów jak "Siedmiu psychopatów" czy znakomitego "In Bruges" (w Polsce wyświetlanego pod beznadziejnym tytułem "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj"). Nowy film "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" potwierdza klasę twórcy, a nawet - jeśli wierzyć recenzentom - przewyższa to, co zrobił dotąd. "Variety" nazywa dzieło "wojennym tańcem kobiecej sprawiedliwości" i - jak wszystkie branżowe tytuły obecne na Lido - daje mu pięć gwiazdek na pięć możliwych.
Obraz, w największym uproszczeniu, opowiada o zemście, którą funduje sprawcom zbrodni grana przez Frances McDormand matka zgwałconej i zamordowanej córki. Kobieta, nie mogąc doczekać się sprawiedliwości, w obliczu nieporadności policji bierze sprawę w swoje ręce. Mildred wynajmuje trzy przydrożne billboardy i umieszcza na plakatach oskarżycielskie pytania pod adresem stróżów prawa. Wypowiada w ten sposób wojnę całemu miasteczku. McDormand podkreślała, że nigdy dotąd nie grała roli, która zmusiłaby ją do wydobycia z siebie takich pokładów gniewu i wściekłości.
Aktorka, która od czasu oscarowego "Fargo" (nie licząc miniserialu HBO "Olive Kitteridge") nie miała okazji, by przypomnieć, jak utalentowaną jest artystką, tym razem dostała taką szansę. A jak wiemy, prowincjonalne, mroczne miasteczka ze swoimi wstydliwymi tajemnicami to jej specjalność. Po projekcji filmu zachwyceni dziennikarze zgotowali twórcom owacje, co rzadko zdarza się na Lido. Frances odwdzięczyła się w swoim stylu, dając prawdziwe show podczas zwykle dość nudnej ceremonii, jaką jest obowiązkowy spacer po czerwonym dywanie przed premierą. Reporterzy z radością fotografowali aktorkę wyraźnie kpiącą z celebryckich klimatów.
Wcześniej aplauz publiczności wzbudził także wspomniany Guillermo del Toro poruszającą opowieścią okrzykniętą "Piękną i bestią na wodzie" - czyli filmem "Shape of Water". To opowieść o miłości dwojga skrzywdzonych przez naturę bohaterów - głuchoniemej sprzątaczki i wodnego potwora. Tylko del Toro mógł baśniowe love story umieścić w czasach zimnej wojny, wpleść w to wszystko musicalową konwencję i wyjść zwycięsko z tego starcia ("Labirynt fauna" w podobnej konwencji opowiadał o rodzącym się faszyzmie.) Obecni na Lido dystrybutorzy rzucili się na obraz Meksykanina z taką mocą, że elitarne i dotychczas niezbyt dochodowe kino tego artysty w końcu ma szanse trafić na czołówki box office. Z pewnością jest tego warte.
Między zachwytem a szmirą
Najbardziej obleganą gwiazdą weneckiej imprezy był w tym roku George Clooney, co nie dziwi. Gwiazdor ma w Wenecji dom, w którym co roku spędza wakacje, i wydaje się czuć na Lido jak u siebie, o czym lubi mówić.
Jego film "Suburbicon" został przyjęty dobrze, ale bez entuzjazmu, jaki towarzyszył wcześniejszym obrazom artysty. Recenzenci również podzieli się w ocenach, zarzucając dziełu zbytnią dosadność. Jak sam twórca mówił na konferencji, obraz - osadzony na amerykańskiej prowincji lat 50., w czasach, gdy Ameryka zmagała się z falami rasizmu - powstał "z gniewu i wściekłości". Clooney mówił o pomysłach "stawiania murów" przez prezydenta Donalda Trumpa i kpił z jego hasła "Uczyńmy znów Amerykę wielką". Podkreślał, że chciał pokazać jaka naprawdę była jego ojczyzna "w czasach z rozrzewnieniem wspominanych przez wiadome osoby". Mówił, że wówczas "dobrze żyło się wyłącznie białym, heteroseksualnym mężczyznom".
Film został oparty na napisanym ponad 30 lat temu scenariuszu braci Coen. Obok kryminalnej intrygi mamy tu inspirowany autentycznymi wydarzeniami wątek obyczajowy. Do sąsiedztwa zamieszkanego do dotąd tylko przez białe rodziny wprowadza się czarnoskóre małżeństwo z synem. Zszokowani obywatele domagają się od władz Suburbiconu eksmisji przybyszy, a gdy ich żądania nie zostają spełnione, postanawiają sami przegnać "czarnuchów". W głównych rolach oglądamy Matta Damona i Julianne Moore. Według krytyka "Variety" aktor "stworzył kolejną fascynującą postać łajdaka, którego można opisać jako pana Ripleya numer 2" (to nawiązanie do filmu "Utalentowany pan Ripley", w którym Damon zagrał tytułowa rolę).
Chwaląc Damona i fantastycznie oddany klimat lat 50., krytycy jednocześnie zarzucają reżyserowi nadmierne uproszczenia i nazbyt "łopatologiczny" sposób opowiadania historii. Wspominając choćby świetny "Good Night and Good Luck" podkreślają, że od twórcy tej klasy oczekują większego wyrafinowania.
"Poszedł na całość". To nie komplement
O ile Clooney nie ma mimo wszystko powodu do narzekań po prezentacji swojego filmu, o tyle lubiany bardzo przez organizatorów na Lido Darron Aronofsky - już owszem. Żaden z filmów konkursu głównego nie podzielił widzów tak bardzo, jak jego horror "Mother!" z Jennifer Lawrence w głównej roli. Owszem, pojawiły się też recenzje entuzjastyczne - np. w "The Guardian" - ale większość krytyków pisze o "kompletnym odlocie" twórcy "Requiem dla snu". Już prezentowane również w Wenecji "Źródło" wywoływało podobne komentarze, ale wówczas zarzucano mu głównie zbytnie zawiłości fabuły. Tym razem reżyser miał "pójść na całość". I nie jest to komplement.
Nie pomogła nawet prawdziwie gwiazdorska obsada - Jennifer Lawrence i Javier Bardem w rolach małżeństwa, których życie niszczy przybycie dziwnych ludzi. A w tych wcielają się dawno niewidziana Michelle Pfeiffer oraz Ed Harris. "Vanity Fair" w kpiarskim tonie pisze: "Gdyby ambicją reżysera była konieczność zbierania po pokazie szczęki z podłogi ze zdumienia, można by mówić o arcydziele. Bo czego nie ma w tym horrorze - bijące, żywe serca w toalecie, krew w kształcie pochwy wypływająca przez deski podłogowe... Ale czy na pewno o to chodziło?". Takie określenia jak "bełkot" czy "szmira" zdominowały mnóstwo recenzji z tego filmu.
Pytany na konferencji o te skrajne reakcje, Aronofsky odpowiedział: - To kwestia gustu. Zaproponowałem bardzo mocny koktajl. Przejażdżkę rollercoasterem, a nie każdy to lubi.
Wenecki festiwal potrwa do soboty - 9 września. Wtedy też poznamy laureatów.
Autor: Justyna Kobus//rzw / Źródło: "The Guardian", "Variety", tvn24.pl