“Lord of the Dance”, najlepszy - obok Guinnessa i cudu gospodarczego – towar eksportowy Irlandii, wystąpił w Kongresowej. Choć w okrojonym składzie i bez głównej gwiazdy, Michaela Flatleya, podbił serca publiczności
„Lord of the dance” to taneczny show, który od dwunastu lat bije rekordy popularności na całym świecie. W rytm podrasowanej tradycyjnej irlandzkiej muzyki tancerze opowiadają mitologiczną historię starcia Władcy Tańca z mrocznym Don Dorchą. W tle mamy rywalizację o serce głównego bohatera jasnowłosej celtyckiej księżniczki Saoirse z uwodzicielską Morrighan o cygańskiej urodzie. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że Władca Tańca w porywającym pojedynku pokonuje szwarccharakter, a blondynka wygrywa z brunetką, jak w każdej porządnej bajce być powinno.
Cepelia, świecący kicz i pseudoirlandzka tradycja w wersji made in Las Vegas – bez wątpienia. Ale jak się ogląda! Niesamowicie energetyczna muzyka, tancerze, których nie ima się zmęczenie i grawitacja oraz entuzjazm, z jakim wykonują skomplikowane figury – to niesłychanie zaraźliwe. Podczas wielkiego finału, kiedy wszyscy wykonawcy tańczą jednocześnie, cała sala wstała i klaskała w rytm skocznej muzyki.
W oryginalnym składzie główną rolę grał twórca spektaklu, Michael Flatley. Jednak od tego czasu show dorobił się dwóch odrębnych grup tancerzy, a z pierwszych przedstawień pozostała tylko odtwórczyni roli Saoirse, Bernadette Flynn i grająca chochlika Helen Egan. Natomiast obecny Władca Tańca, Damien O'Kane, choć być może nie złamał rekordu swojego poprzednika (imponujących 35 uderzeń stopą na sekundę), to aparycję ma zdecydowanie bardziej bohaterską. Flatley zawsze wyglądał jak bokser z przedmieść Chicago (którym zresztą za młodu był).
Zabawa przednia, muzyka porywająca, a taniec, zwłaszcza gdy na scenę wychodzą wszyscy tancerze - absolutnie niewiarygodny. Show można jeszcze obejrzeć w niedzielę w Warszawie, w poniedziałek we Wrocławiu i we wtorek w Poznaniu. Warto.
Katarzyna Wężyk/ la
Źródło: tvn24.pl, CNN
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl