Doktorant Uniwersytetu Jagiellońskiego wyjechał do Nepalu uczyć się języka. W ciągu kilkumiesięcznego pobytu nauczył się wiele o różnicach dzielących nasze kultury. Także o tych mówiących o naszym stosunku do śmierci. Obserwował kremacje i odwiedzał tajne chrześcijańskie cmentarze. - Pierwszy listopada to dobre święto - usłyszał od buddyjskiego kapłana.
Wyjechałem do Nepalu żeby podszlifować język tybetański, którego uczę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez kilka miesięcy mieszkałem i żyłem z tybetańskimi uchodźcami w Katmandu. Temat śmierci przewijał się, jak motyw, przez cały czas mojego pobytu.
Tutaj w Nepalu większość ciał się pali
O śmierci najczęściej rozmawiam z Tenpą, moim nauczycielem tybetańskiego. Z jego oczu aż bije życiowa mądrość, czasami chciałbym ją stamtąd wyjąć, wyszarpać, zabrać choć część dla samego siebie.
Tenpa jest zachwycony polskim pierwszym listopada. To dobre święto – mówi, przebierając palcami w gęstych, czarnych jak smoła włosach – wy, Polacy, nie próbujecie zapomnieć o śmierci, co roku przypominacie sobie, co czeka nas już niedługo, może o wiele szybciej, niż byśmy tego teraz chcieli.
My, Tybetańczycy, chowamy jedynie ciała najważniejszych lamów: niektórych mumifikujemy, niektórzy paleni są do momentu, w którym wszystko, oprócz ich oczu i paznokci, rozsypuje się w drobny popiół. Schowane wewnątrz stup prochy stają się naszą relikwią, przedmiotem religijnego kultu; dawniej tak samo stało się przecież z ciałem samego Buddy.
Tutaj, w Nepalu, pali się większość ciał, ale w Tybecie, na pewno o tym czytałeś, zmarli są ćwiartowani, twoja ciotka czy brat zmieniają się w kilkadziesiąt kawałków mięsa, które zostawiane są potem na żer sępom. To ich ostatnia ofiara, ostatni dar, którym mogą złożyć w tym świecie. Ale o jednym z pochówków mogłeś nie słyszeć, nie piszę się o nich zbyt wiele w zachodnich książkach, są pewnie zbyt mało widowiskowe, zbyt mało w nich egzotyki.
Kiedy umiera małe dziecko, jego ciała nie rzucamy na żer drapieżnym ptakom, nie palimy go też na stosie. Dzieci zwijane są w chusty, niesie się je wysoko w góry. Tam zakopujemy je w twardej, zmarzniętej ziemi. Nikt tych miejsc nie oznacza, nikt ich już nigdy nie odwiedza. Są rzeczy, o których lepiej jak najszybciej zapomnieć, zostawić jak najdalej za sobą.
Nigdy nie podchodzę zbyt blisko
Pashupati jest największą hinduistyczną świątynią w Nepalu. To nie tylko tutejsze Lourdes, cel pielgrzymów przybywających z całego Indyjskiego Półwyspu. To także miejsce, gdzie swoją ostatnią podróż odbywają ci, których przed swoje oblicze przywołał Yama: bóg umarłych, najwyższy, bezlitośnie sprawiedliwy sędzia.
Jestem świadkiem kilku, może kilkunastu pogrzebów. Owinięte w materiał ciała wystawiane są na publiczny widok, ich ostatnie chwile obserwują nie tylko przyzwyczajeni do tego widoku miejscowi, ale i podobni mi przybysze z Zachodu. Otoczone przez bliskich ciało rozłożone jest na schodzących do rzeki, kamiennych schodach. Jej święte i brudne wody obmywają przysłonięte białym materiałem stopy zmarłego.
Nigdy nie podchodzę zbyt blisko; tutaj, jak nigdzie indziej, czuję się jak nieproszony intruz, chciałbym wyrzucić stąd nie tylko siebie, ale i dziesiątki, setki wpatrujących się w uroczystość gapiów. Coś nie pozwala mi jednak odejść; ze śmiercią oswajano mnie w domu od dziecka, teraz przyciąga mnie ona jak magnes, fascynuje bardziej, niż nieme arcydzieła architektury.
Śmierć pachnie kadzidłami
Starający się o moje pieniądze przewodnik, bez żadnego wstępu, „Hello” czy choćby „Good morning”, zaczyna opisywać mi przebieg pogrzebu. Zawinięte w białe i pomarańczowe szaty zwłoki, jeszcze dziś trafią na pogrzebowy stos; tak jak tamte, dodaje, wskazując na unoszący się w zasięgu naszego wzroku dym. Chwilę później, rozpocznie się kolejna ceremonia. Każdy z nas chce, by jego ciało spalono tutaj, w świętym Pashupati, kolejki są długie, pogrzeby odbywają się także w nocy. Tam obok – mówi, wskazując na pokryty białą farbą budynek – jest hospicjum, starcy przybywają tam w chwili, gdy poczują zbliżająca się śmierć, dzięki temu mogą być pewni, że ich prochy spłyną wraz z nurtem nasyconej boskimi mocami rzeki.
Przy stosach nikt już nie stoi; tak jakby w chwili, w której odświętne szaty liźnie pierwszy płomień, zwłoki stawały się częścią innego, zupełnie obcego świata. Stoję na platformie, dwa metry nad nimi, oprócz mnie nie ma tu nikogo. Każdy kto przychodzi, szybko odwraca wzrok. Ja nie potrafię: gdyby nie śmierć, wszystkie otaczające mnie świątynie nigdy by nie powstały, gdyby nie śmierć, nie potrzebowalibyśmy żadnych bogów; to my bylibyśmy nieśmiertelni i wszechmocni.
Tutaj śmierć pachnie mieszanką kadzideł, które wkładane są pomiędzy podtrzymujące stos bele drewna. Ostatnim opiekunem trawionych ogniem ciał jest dwudziestokilkuletni, ubrany w krótkie spodnie i szarą koszulę mężczyzna. Długim, bambusowym kijem poprawia trawioną ogniem konstrukcję. Robi to tak, jakby rozdmuchiwał zwykłe ognisko, tak jakby nie robiło na nim wrażenia to, co pali się pomiędzy belkami.
Nieoznakowany grób chrześcijański w Kathmandu:
Tajemnicze chrześcijańskie groby
Część Pashupati położona jest w lesie; jeśli wejdzie się w jego głąb, odkrywa się kilka nieodwiedzanych przez turystów, malutkich świątyń. Odkrywa się także coś, czego w kraju, gdzie wszystkie zwłoki trawione są przez ogień, miało przecież nie być: groby. Są zarośnięte, kawałki wyszlifowanego kamienia prześwitują spośród gęstych krzewów, czasami zasłonięte są grubą warstwą wilgotnego błota; ścieżki wokół nich są niewydeptane, w mokrej ziemi wyciśniętych jest zaledwie kilka śladów.
A zatem nie wszyscy obracają się tutaj w popiół, są też tacy, których rozkładające się szczątki użyźniają gęsto porośnięta w Pashupati ziemię. Płyty są niewielkie, na początku myślę, że to groby dzieci, że tak jak Tybetańczycy, tak i wyznawcy Wisznu, Brahmy i Sziwy, nie potrafią zmusić się do spalenia ich drobnych, nienaturalnie szybko zastygłych ciał. Potem, na kilku płytach dostrzegam niewielki znak krzyża: a więc to nasi, ci, którzy „u końca świata powstaną ze swoich grobów”, postanowili uchronić krewnych od dużego, okadzonego kadzidłem stosu. Płyty są zaniedbane, niektóre dawno już popękały; najwidoczniej judeochrześcijańska tradycja przeniknęła tu tylko w części, dla nas „grób” to zobowiązanie na lata, tutaj zapomina się o ciele zmarłego na chwilę po tym, gdy grabarz zasypie je ziemią.
Kilka dni później, w internetowym archiwum „The Himalayan Times”, znajduję artykuł na temat mojego cmentarza; z niewiadomych powodów, tutejszym chrześcijanom zależało, by ich ciała spocząć mogły w graniach Pashupatinath. Nie spodobało się to hinduistycznej większości, zaprotestowali, wtedy do akcji wkroczyła partia maoistów, wymuszając pozwolenie na chrześcijańskie pochówki. Kilka lat później zakazano ich znowu. Pełnego porozumienia nie osiągnięto do dzisiaj. Chrześcijanie i maoiści: taki sojusz zdarzyć mógł się tylko w Nepalu.
Wernisaż wystawy nepalskich zdjęć Jakuba Beliny-Brzozowskiego odbędzie się 18 listopada w klubokawiarni Pauza in Garden na ul. Rajskiej 12.
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem związanym z Waszym regionem, pokazać go w niekonwencjonalny sposób - czekamy na Wasze sygnały/materiały. Piszcie na Kontakt24@tvn.pl.
Zdjęcia będzie można obejrzeć w klubokawiarni Pauza in Garden na ul. Rajskiej 12:
Autor: Jakub Belina-Brzozowski, ps / Źródło: TVN24 Kraków
Źródło zdjęcia głównego: Jakub Belina-Brzozowski