34-letnia kobieta usłyszała zarzuty psychicznego i fizycznego znęcania się nad własnymi dziećmi oraz porzucenia ich. Dziewięciolatek i 12-latka trafili do domu dziecka, bo mieszkali w zasadzie sami. Szukali matki, nie chodzili do szkoły. Chłopiec zaczął nałogowo palić papierosy.
Dzielnicowego z Zabrza wezwała sąsiadka 34-letniej kobiety. W mieszkaniu w dzielnicy Makoszowy zastał dziewięcioletniego chłopca i jego 12-letnią siostrę. Okazało się, że mieszkają same co najmniej od kilku dni.
Ojciec dzieci zmarł kilka miesięcy wcześniej. Z matką nie udało się skontaktować. Policjanci poprosili o wsparcie Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie.
Była połowa kwietnia, trudny czas dla dzieci odbieranych rodzinie. Z powodu stanu epidemii musiały być izolowane. Rodzeństwo z Makoszów trafiło do domu dziecka i przez dwa tygodnie nie mogło się z nikim spotykać. Dzieci mieszkały w osobnym pokoju, tam jadły, przed wyjściem do ubikacji musiały ubierać maseczki i rękawiczki, na podwórko wychodziły, gdy inne dzieci były w placówce. Na wezwanie zaglądał do nich wychowawca, ale nie mogły się do niego przytulić. - Na szczęście mają siebie - mówiła nam Lilla Misztela, wicedyrektorka Centrum Wsparcia Kryzysowego Dzieci i Młodzieży w Zabrzu.
Teraz policja w Zabrzu informuje, że 34-latka, która porzuciła własne dzieci, została doprowadzona do prokuratury. Tam usłyszała zarzuty fizycznego i psychicznego znęcania się nad swoimi dziećmi oraz porzucenia ich, a przez to narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Grozi jej do ośmiu lat pozbawienia wolności.
We wtorek zabrzański sąd zdecydował o zastosowaniu wobec kobiety dozoru policji.
Dzieci odepchnięte
Przed postawieniem zarzutów z 34-latką i osobami z jej otoczenia rozmawiali reporterzy programu Uwaga TVN.
Kuzynka dzieci 34-latki: - To jak wydzierała się po tych dzieciach, to jest masakra. Praktycznie codziennie słyszałam, jak krzyczy. Nie traktowała tych dzieci jak swoje, ale jak osoby obce. Cały czas się czuły odtrącone. Nie czuły żadnej miłości.
Koleżanka kuzynki dzieci 34-latki: - Ona była szczęśliwa, jak stąd wyjeżdżała i miała spokój. Tak to odbierałyśmy z koleżanką. Dzwoniłyśmy do niej, prosiłyśmy, żeby wróciła. Mówiła: przyjadę wieczorem. A ten wieczór kończył się kilka dni później. Były sytuacje, że dzieci po kilka dni nic nie nie jadły. Nic nie było w lodówce.
Koleżanka: - Powtarzała, że ona tych dzieci nie chciała, że są ojca, mają jego nazwisko. Były sytuacje, że ona (12-latka) w nocy przybiegała do mnie i prosiła o pomoc, jak matka była pijana. W piżamie do mnie biegła.
Kuzynka: - Dzieci mieszkały u mnie przez miesiąc. Matka ani razu nie zapytała co u dzieci, po prostu miała je gdzieś.
Koleżanka: - Mnie się w głowie to nie mieści, że można mieć tak cudowne dzieci, które niczemu nie zawiniły i zostały odepchnięte jako problem.
Jak ustalił reporter Uwagi, dzieci coraz częściej nie chodziły na lekcje, zostawały same w domu, czasem na tydzień lub dłużej. Pozbawiony opieki dziewięciolatek zaczął nałogowo palić papierosy. Dzieci często szukały matki i próbowały do niej dzwonić.
Dyrektor szkoły podstawowej, do której chodziło rodzeństwo: - Problemy zwiększyły się na początku tego roku szkolnego. Nie było kontaktu z matką. Dopiero ten kontakt był pod koniec września.
Pedagog szkolna: - W domu był alkohol i brudno.
"Byłam do rany przyłóż, robiły co chciały"
- Może nie jestem supermatką, ale jestem zwykłą matką, która chciała dla dzieci wszystko, co najlepsze. Z dziećmi mam bardzo dobre relacje. Dlaczego miałabym na nie krzyczeć? - pytała 34-latka, odnosząc się do nagrań, do których dotarła Uwaga i na których słychać, jak wulgarnie odnosi się do dzieci. - Dla dzieci byłam do rany przyłóż, na wszystko im pozwalałam, może przegięłam pałę, jak to się mówi, za dużo pozwoliłam, że robiły, co chciały.
- Mój konkubent umarł, mnie się też życie posypało. Nie wszystko było ładne i piękne - dodała.
Nie zgłaszała się nigdzie po pomoc. - Ja myślałam, że sobie dam sama radę, bo zawsze byłam silna. Sama sobie muszę pomóc. Moja rodzina nie żyje. Nie mogę na nikogo liczyć.
- Parę lat temu były takie momenty, że dało się poznać, że ta matka kocha swoje dzieci, a te dzieci kochają swoją matkę. Zależało jej na nich, z pełna odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że tak było. Ta kobieta gdzieś się potraciła, zagubiła i takich prostych objawów tej miłości nie zauważałem - podsumował dyrektor szkoły.
Źródło: TVN 24 Katowice, UWAGA TVN
Źródło zdjęcia głównego: śląska policja