Rodzina wikarego opowiedziała dziennikarzom "Uwagi!" TVN, co się działo w plebanii w Katowicach-Szopienicach chwilę przed katastrofą. - Mąż przyszedł i powiedział, że strasznie śmierdzi gazem na klatce schodowej - relacjonowała Joanna Ucińska. - Gdyby mąż nie zakręcił zaworu gazu, toby pewnie nie zostało tam nic - dodała. Dzieci Ucińskich są w szpitalu. Śledztwo w sprawie katastrofy prowadzi prokuratura. A rzecznik Polskiej Spółki Gazownictwa informuje, że tego dnia przed wybuchem nie było żadnego wezwania z plebanii.
Piotr Uciński, wikary parafii ewangelicko-augsburskiej w Katowicach-Szopienicach opowiadał portalowi tvn24.pl, że w piątek (27 stycznia) rano w budynku plebanii przy ulicy Bednorza 20, w której mieszkał z rodzinną, czuł gaz.
Prywatny budynek podłączony był do miejskiej sieci gazowej, gaz używany był do ogrzewania i gotowania. Budynek zawalił się w piątek około godziny 8.30 po wybuchu. Wiodącą hipotezą śledczych jest, że przyczyną katastrofy był wybuch gazu.
Mieszkańcy mówią, że czuli wcześniej gaz
- Mąż przyszedł i powiedział, że strasznie śmierdzi gazem na klatce schodowej - powiedziała dziennikarzom "Uwagi!" TVN Joanna Ucińska, żona wikarego.
- Czuliśmy zapach gazu w klatce schodowej po godzinie 7.30, na pewno przed godziną 8 - mówił nam wcześniej wikary Piotr Uciński.
To było pół godziny przed katastrofą.
Duchowny opisywał nam, że chodził po budynku i powiadamiał o podejrzanym zapachu innych mieszkańców. Dodał też wtedy, że gaz najbardziej wyczuwalny był spod drzwi rodziny, która później najbardziej ucierpiała w katastrofie. - Zapukałem do nich, otworzyli. Ale powiedzieli, że oni nic nie czują - powiedział nam pan Piotr. Podobne słowa przekazała reporterom "Uwagi!" TVN żona wikarego.
- Zakręciliśmy główny zawór gazu, pootwieraliśmy okna - mówił Uciński.
Pani Joanna opowiedziała "Uwadze!" TVN, że dopiero się budzili, wstawali. Pan Piotr mówił nam, że mieli zaprowadzić córki do przedszkola. Opowiadał też, że budynek udało się przewietrzyć i gazu już nie było czuć.
Proboszcz dzwonił do "fachowca", do "instalatora"
Feralnego dnia, w piątek rano przed wybuchem, wikary był w kontakcie telefonicznym z proboszczem parafii Adamem Maliną. Proboszcz również mieszkał w plebanii, ale wtedy nie było go na miejscu. Uciński informował proboszcza o zapachu gazu.
Jak powiedział nam Malina, zadzwonił w tej sprawie do "fachowca", do "instalatora". - Chodziło o to, żeby sprawdził szczelność instalacji gazowej. Miał zaraz być na miejscu. Nie zdążył. Pięć - dziesięć minut później budynku już nie było - mówił nam proboszcz.
Rozmawiał o tym także w niedzielę z dziennikarzami TVN24. Podobnie jak Piotr Uciński, mówił o zakręceniu "głównego zaworu gazu".
Dopytywaliśmy, kim jest ten fachowiec. Proboszcz odpowiedział, że to jedna z osób, które współpracują z parafią, które im pomagają. W środę na antenie TVN24 powiedział: - Powiadomiliśmy osobę, która mogłaby sprawdzić stan instalacji gazowej. Niestety było za późno, ponieważ wybuch nastąpił chwilę później.
Dopytywany, co to była za osoba, proboszcz doprecyzował: - Była to osoba z uprawnieniami gazowymi. Do sieci gazowniczej mieliśmy dzwonić w następnej kolejności. Natomiast efekt byłby dokładnie taki sam.
W rozmowie z "Uwagą!" TVN pani Joanna wspomniała: - Przyszedł (mąż - red.) i powiedział, że zakręcił, był u sąsiadów i możemy się zbierać, bo panowie z gazowni dali znać że będą o 10.
Polska Spółka Gazownictwa: nie było żadnego wezwania do plebanii
Zapytaliśmy Grzegorza Cendrowskiego, rzecznika Polskiej Spółki Gazownictwa, której podlega pogotowie gazowe (numer alarmowy 992), czy przed 8.30 w piątek 27 stycznia otrzymali wezwanie do budynku przy ulicy Bednorza 20 w Katowicach. - Nie było stamtąd żadnego wezwania - powiedział tvn24.pl Cendrowski.
Wyjaśnił, że gaz ziemny w stanie naturalnym jest bezwonny. - Dlatego przed wtłoczeniem do sieci dystrybucyjnej poddaje się go procesowi sztucznego nawonienia - powiedział.
Chodzi o bezpieczeństwo użytkowników, by reagowali, gdy gaz zaczyna się ulatniać. - Co należy wtedy robić? - dopytaliśmy. - Otworzyć okna i drzwi i jak najszybciej opuścić budynek - powiedział. - Nie wolno włączać urządzeń elektrycznych, zapalać światła. Chodzi o to, żeby nie wzbudzić iskry, która może doprowadzić do wybuchu. Gdy jesteśmy już poza budynkiem, bezpieczni, należy jak najszybciej zadzwonić na numer 992 - poradził rzecznik.
Jak dodał, "pogotowie gazowe podjęło działania niezwłocznie po otrzymaniu zawiadomienia o wybuchu". - Nasze służby potwierdziły, że główny zawór gazu, który znajdował się w skrzynce w ścianie wschodniej tego budynku, nie był zakręcony. Został zamknięty przez straż pożarną w obecności pogotowia gazowego. Natomiast zakręcony był kurek przy kotle gazowym w piwnicy budynku - wyjaśnił.
Podkreślił jednak, że zakręcanie kurka głównego gazu to nie jest zadanie mieszkańców, którzy czują zagrożenie. W takim momencie powinniśmy jak najszybciej się ewakuować.
Huk, siła odrzutu, fala gorąca i obie córki w szpitalu
Pani Joanna - jak powiedziała w "Uwadze!" TVN - usłyszała huk, poczuła siłę odrzutu i falę gorąca. I zobaczyła swoje córki, przysypane gruzem. Dziewczynki krzyczały. Obie tego samego dnia trafiły do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach. Pięcioletnia Małgosia z niepełnosprawnością ma złamane nogi, trzyletnia Diana - obrażenia wewnętrzne. Obie mają poranione twarze.
Katastrofa budowlana w Katowicach. W plebanii od lat był konflikt między parafią a jedną z rodzin
W sumie w plebanii mieszkało dziewięć osób. Siedem przeżyło.
Rodzina z mieszkania, z którego wikary miał najbardziej czuć zapach gazu, także ucierpiała w katastrofie. 69-latka i jej 41-letnia córka zginęły na miejscu. Mąż starszej z kobiet w ciężkim stanie trafił do szpitala. W poniedziałek - za zgodą lekarzy - został przesłuchany przez śledczych. Wcześniej, już w piątek przesłuchani zostali pozostali pokrzywdzeni oraz świadkowie zdarzenia na Bednorza 20.
Postępowanie w sprawie katastrofy prowadzi Prokuratura Okręgowa w Katowicach. Jej rzeczniczka Marta Zawada-Dybek przekazała nam we wtorek, że od początku badają wątek sporu między parafią a jedną z rodzin mieszkających w plebanii.
W poniedziałek do niektórych redakcji, także do "Uwagi!" TVN dotarł list, podpisany nazwiskami rodziny, która ucierpiała w katastrofie. Z treści listu wynika, że rodzina miała pretensje do proboszcza o to, że nie płacił pani Halinie składek ZUS przez 17 lat, gdy pracowała na rzecz parafii.
Informację o nieporozumieniach w plebanii potwierdził w rozmowie z PAP w poniedziałek biskup diecezji katowickiej Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego Marian Niemiec. - Ten konflikt trwał od wielu lat, to był konflikt, który oparł się również o sąd. Sąd przyznał rację parafii - powiedział duchowny.
Jak dodał, tłem nieporozumień były kwestie finansowe. Według biskupa, rodzina, która przed laty zajmowała się kościołem, mieszkała w plebanii i była utrzymywana przez parafię - między innymi nie płaciła czynszu. - Od ładnych paru lat te osoby tylko sobie mieszkały i się sądziły z parafią - wskazał Niemiec. I dodał: - Nie jest też tak, że te osoby były bez środków do życia, otrzymywały emeryturę, pani pracowała.
- Moje relacje z tą rodziną, w zależności od etapu były różne: od dobrych do takich, których dobrymi nie można nazwać. W ostatnim czasie nie byli już osobami związanymi jakkolwiek z parafią. W pewnym momencie zrezygnowali z pełnienia funkcji kościelnego. W związku z tym powinni opuścić lokal, który zajmowali. Umowa przewidywała taką sytuację. Ci państwo płacili tylko za energię elektryczną. Inne opłaty z niewiadomych mi przyczyn nie były uiszczane - powiedział dziennikarzom "Uwagi!" TVN ksiądz Adam Malina, proboszcz parafii ewangelicko-augsburskiej w Katowicach.
Źródło: "Uwaga!" TVN, tvn24.pl, TVN24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: TVN24