
Wojciech Bojanowski
Śmierć w komisariacie
- Jeśli nadal nie będziesz wykonywał poleceń, jeszcze raz ci z tego zap…ę, rozumiesz? - to jeden z ostatnich komunikatów, jakie przed śmiercią usłyszał 25-letni Igor Stachowiak. Przy zgaszonym świetle, półnagi, w kajdankach na dłoniach, wił się na podłodze. W ciało miał wbite stalowe elektrody. - Ale dlaczego jestem w kiblu? - zapytał piętnaście minut przed tym, jak przestał oddychać.
Akt 1
Rynek
Fluorescencyjny ekran policyjnego radia marki Harris rozświetla policyjną dyżurkę Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu. Jest niedziela 15 maja 2016 roku, godzina 5.46 rano. Za cztery godziny i 25 minut Igor Stachowiak umrze w komisariacie Wrocław-Stare Miasto przy ulicy Trzemeskiej 12.
Trafi tu najprawdopodobniej w wyniku nieporozumienia. Jest podobny do 22-letniego Mariusza Frontczaka, poszukiwanego za handel narkotykami. Frontczak rozwścieczył policjantów, bo dwa dni wcześniej, w piątek trzynastego, próbowali go zatrzymać, ale im uciekł. Nie wystarczyło, że przyszli po niego we dwójkę i zakuli w kajdanki. Wyrwał im się i ukrywa do dzisiaj.
Jest niedzielny poranek 15 maja, zaledwie 40 minut temu wzeszło Słońce. Policyjna radiostacja zakłóca senną atmosferę.
- Szzzz szzz… Z tym ciulem "Uciekinier" nie mamy nic na razie? - pyta jeden z policjantów przez radio.
- Nie… zero - słyszy odpowiedź z centrali.
- A Maciuś, tam jeszcze kryminalni coś jeszcze działają z samego rana, czy nie?
- No, będą działać pewnie cały dzień, bo jest wyznaczona do tego ekipa.
- No, no… No dobra… OK.
Do poszukiwania Frontczaka wyznaczona została ekipa z powodu wspomnianej już brawurowej ucieczki. Nieznany wcześniej w szerszych kręgach pośledni przestępca w dwa dni zrobił we wrocławskich komisariatach karierę. W mieście ogłoszono alarm. W dyżurkach wisi jego duże czarno-białe zdjęcie portretowe.
- Nie wiem, być może tak było, że każdy z patroli posiadał również wydrukowane zdjęcie tego poszukiwanego mężczyzny - będzie później wspominał dyżurny komisariatu Wrocław-Stare Miasto.
- Szzz szzz… Wiesz, pewnie ch…j zmienił już telefon na inny, znając życie.
- No, na pewno.
- Pewnie się kapnął…
- Dobra, OK. Na razie.
Kiedy Mariusz Frontczak się ukrywa, Igor Stachowiak razem z siedmioma kumplami imprezuje w klubie Cherry w centrum Wrocławia.
Głodny kot i Mendelejew
Właśnie minęła czwarta nad ranem. Impreza dogasa. Igor siedzi przy barze, potem idzie na parkiet, ale zawraca, bo jakoś nie może się zdecydować. Ma trochę w czubie, choć nie wypił za wiele. Sekcja zwłok, która zacznie się mniej więcej dobę później, wykaże w ciele 25-latka pół tablicy Mendelejewa. W moczu będzie miał ślady amfetaminy, metamfetaminy, śladowe ilości MDMA, czyli składnika ecstasy oraz pochodne metamfetaminy o podobnym działaniu.
Według opinii biegłych tej imponującej mieszanki nie ma jednak we krwi, co oznacza, że Igor zażył te substancje nawet kilka dni lub tygodni wcześniej i w nocy z soboty na niedzielę nie był pod ich wpływem.
W jego krwi laboranci wykryją natomiast syntetyczne katynony, czyli składnik dopalaczy i tramadol - lek na receptę, którym użytkownicy narkotyków pomagają sobie przetrwać trudniejsze chwile.
W torebce, którą miał ze sobą w chwili śmierci, Stachowiak trzyma drewniany różaniec, pałkę teleskopową, dwa telefony komórkowe, ładowarkę i klucze. Znaleziono w niej także 30 złotych 62 grosze i kupiony dzień wcześniej kupon totolotka.
Miesiąc po śmierci 25-latka specjaliści z zakresu medycyny sądowej w swoim sprawozdaniu z sekcji zwłok napiszą, że do jego nagłej śmierci doszło najprawdopodobniej w wyniku wspólnego działania trzech czynników:
- przyjęcia wysokich, toksycznych dawek amfetaminy, tramadolu oraz substancji z grupy syntetycznych katynonów,
- kilkukrotnego rażenia prądem z paralizatora,
- oraz z powodu wywierania – prawdopodobnie wielokrotnego - silnego ucisku na szyję przez osobę lub osoby drugie podczas obezwładniania.
Na razie jedyny nacisk na Igora próbuje wywrzeć jego najbliższy kumpel, nazwijmy go M. Chciał już iść do domu, bo impreza imprezą, ale "kot na chacie niezaopiekowany".
M. powie później, że Igor wypił tej nocy przy barze kilka drinków. Kiedy o godzinie 7.35 policjanci zbadają Stachowiaka alkomatem, wyjdzie im podobno zero-zero. Podobno, bo wydruk z alkomatu zaginie. Nie ma go w aktach śledztwa, które rozpocznie się po śmierci 25-latka.
Pomarańczowy sweter
Ciągle niedzielny poranek. Stachowiak snuje się po klubie, zaczepia menedżera. Krótko po godzinie piątej kamera rejestruje, jak siada na schodach prowadzących do wyjścia z Cherry.
Ochroniarze przez chwilę z nim dyskutują, a potem wyprowadzają w stronę drzwi. Stachowiak, w charakterystycznym pomarańczowym swetrze, wybiega na ulicę. M. idzie za nim, po pewnym czasie się rozdzielają. M. przypomina sobie, że ma nakarmić w domu kota.
Igor siada na murku przy aptece, wstaje, znów siada. Podchodzi do niego napakowany, wytatuowany po łokcie dryblas i coś mu tłumaczy. Potem grzebie w jego saszetce i odchodzi.
Stachowiak zaczyna krążyć po wrocławskim Rynku. Wzbudza zainteresowanie operatora miejskiego monitoringu. Przez następną godzinę mężczyznę w pomarańczowym swetrze będzie obserwować kilkanaście kamer.
Operator wyraźnie wodzi za nim wzrokiem i obrotowymi kamerami. Tylko czasem zwraca uwagę na co ładniejsze dziewczyny. A Igor krąży. Ze dwa razy odezwie się do przechodniów, którzy go zignorują. Ostatecznie wyląduje przy ławce w południowo-wschodnim narożniku Rynku. Będzie tam stał i rozglądał się przez 21 minut.
Śledzący go operator monitoringu właśnie w to miejsce wyśle radiowóz o numerze bocznym B085.
"Tak im spieprzył"
Mija szósta. Dyżurka Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu żyje sprawą uciekiniera. Poranna zmiana przejmuje dyżur.
- Halo, dzień dobry.
- Cześć.
- Romek?
- Tak… Możesz powiedzieć mi, czy coś za wczoraj skradziono, coś obrabowano, napadnięto? Jakieś ciekawostki dnia poprzedniego? (...)
- A masz tą informację o tym, co tam zbiegł ten poszukiwany z Bałuckiego?
- Kiedy?
- No wczoraj.
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Frontczak Mariusz… Rocznik dziewięć cztery urodzenia, mieszka na Bałuckiego (...) Poszukiwany do AeŚZetKa (Areszt Śledczy Zakład Karny – red.)
- Skąd on sp…ł?
- Właśnie z Bałuckiego chyba.
- Ktoś go legitymował, czy co? Podczas legitymowania, tak?
- Tak, tak.. Policjanci … i tak im to spieprzył.
- Ale rozumiem, że nie od nas?
- Nie, nie… To przedwczoraj było…
Szczęście w nieszczęściu
Przedwczoraj, czyli w piątek trzynastego. Dwóch policjantów wybrało się sprawdzić, czy w mieszkaniu przy Bałuckiego nie ukrywa się Mariusz Frontczak, skazany prawomocnym wyrokiem z artykułu 62 ust. 1 ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii - czyli za posiadanie narkotyków.
Dzielnicowi mieli szczęście, bo tego dnia akurat tam był. Ale w tym szczęściu też nieszczęście, bo po tym, jak założyli mu kajdanki, mężczyzna im uciekł.
Jeden z funkcjonariuszy, ten niższy, biegł za nim, ale nie dogonił. Wysoki i gruby w zasadzie nawet się nie ruszył - relacjonuje nam tę ucieczkę babcia Mariusza, która widziała wszystko na własne oczy.
Kiedy wchodzi się do kamienicy, z której Frontczak zwiał policjantom, o jego wyczynie można usłyszeć nawet od dozorczyni, z której drobną pomocą najłatwiej dostać się do budynku.
- Policja go zatrzymała, ale on im zdołał uciec - kobieta opowiada przyciszonym głosem. - Nałożyli mu kajdanki, ale on się rozkuł i słyszałam, że te kajdanki potem zwrócił.
W mieszkaniu na pierwszym piętrze Mariusz Frontczak mieszkał razem z babcią, wujkiem i swoją życiową partnerką, która tak zapamiętała piątek trzynastego: - Bo wujek siedział na dole z kolegą i piwo pił, a szło dwóch dzielnicowych, a wujek nie miał dokumentów przy sobie. No i wujek z tymi dzielnicowymi przyszedł do siebie do pokoju. I jeden dzielnicowy przyszedł tutaj i stanął. My nawet nie wiedzieliśmy, czy Mariusz jest w domu, bo nie chodzimy i nie zaglądamy do niego do pokoju. I Mariusz wychodził z jednego do drugiego pokoju i dzielnicowy go zobaczył. No i dokumenty, no i wyszło i zaraz w kajdanki, no… Powiedzieli nam, że na Trzemeskiej, to w każdym pokoju jest rozwieszone zdjęcie Mariusza.
Babcia z kolei pamięta, że wszystko było na spokojnie. Nie ubliżali nikomu. Ani policja Mariuszowi, ani nic.
- Rozmawiali sobie i coś nagle taki temat, że kajdanki mu założyli na ręce. No i ja mówię: dlaczego panowie tak robią? - No bo mamy takie prawo. Ja rozmawiam z policjantami, wnuczek też rozmawia... No i nagle on uciekł. Jeszcze ja krzyczę: Mariusz, Mariusz, wróć się!
Mariusz się nie wrócił. Czmychnął na schody i tyle go widzieli. Dzielnicowy pobiegł za nim w dół, ale Frontczak był dla niego za szybki. Na komendę policjant wrócił już bez kajdanek.
- No i po jakimś czasie, proszę pana, po dwóch dniach ktoś puka do drzwi (…) Nim się podniosłam z wersalki i poszłam, to już tego kogoś nie było. Leżała tylko czarna szmata na wycieraczce pod drzwiami. Ja mówię, co to za szmata, podniosłam tą szmatę tak w rękach, a tu kajdanki wylazły no… No więc ja, nie namyślając się długo, zadzwoniłam na komendę na Trzemeską. I mówię, że taka sprawa zaszła, że w kajdankach uciekł i ktoś podrzucił kajdanki…
"Proszę was! Nie robię nic ku….a! Ałaaaa"
O 6.06 w niedzielny poranek Igor Stachowiak dalej ma na sobie dżinsy, śnieżnobiałe buty i pomarańczowy sweter. Dopiero około 9.30 rozetną go dwaj ratownicy medyczni, którzy będą reanimować skutego w kajdanki 25-latka w komisariacie na Trzemeskiej.
Policjanci A i B, którzy właśnie wysiadają z radiowozu o numerze bocznym B085, jeszcze mu ich nie założą. Na nagraniach z monitoringu widać, że A przejrzy zawartość saszetki Igora, a B w tym czasie będzie zapisywać coś w służbowym notesie. Przez cztery i pół minuty będą z nim spokojnie rozmawiać. Całą sytuację z odległości kilkudziesięciu metrów będzie obserwować Kamila, która jak co rano idzie do pracy w kawiarnio-kanapkarni Breadway.
- Najpierw stał sobie z rękami w kieszeni, jakby na kogoś czekał. Nie wyglądał jakoś podejrzanie. Czysty, zadbany chłopak. Potem usłyszałam prawdziwe przerażenie w jego głosie, nigdy nie słyszałam osoby, która by tak głośno krzyczała - wspomina.
Kilka minut później Kamila wyciągnie z kieszeni telefon i zacznie rejestrować rozwój wypadków na wrocławskim Rynku. Poza jej nagraniem powstaną jeszcze dwa inne filmy. Spośród wszystkich autorów nagrań tylko Kamila nie zostanie tego ranka zatrzymana przez policję. Jako jedyna nagrywa wszystko z daleka.
Na jej filmiku widać, jak na Rynek wjeżdża drugi radiowóz. Na boku numer: B208. Wysiadają z niego dwaj policjanci: C i D. Przyjechali, by zatrzymać mężczyznę w pomarańczowym swetrze. Kilkanaście sekund po wyjściu z radiowozu starszy posterunkowy C wyciąga kajdanki.
Chłopak siada na ławce, zaczyna się szarpanina. O godzinie 6.12 sierżant sztabowy A wyciąga paralizator Taser X2, który nosi w kaburze przypiętej do skórzanego paska do spodni. Gdy pozostali policjanci zrzucają Stachowiaka z ławki na ziemię, A przykłada urządzenie do pleców Igora i dwukrotnie naciska spust. Niewiele to daje.
Inny autor komórkowego nagrania z rynku, "Reporter 2", pamięta, że nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Zdziwi się jeszcze bardziej kilka minut później, gdy sam zostanie zatrzymany tylko za to, że filmuje zajście.
- Proszę was! Nie robię nic ku…a! Ałaaaa! - krzyczy tymczasem nieznany mu chłopak w pomarańczowym swetrze.
"Reporterem 2" nazwą go później policjanci, bo sfilmował, jak nie wychodzi im ze Stachowiakiem. A idzie im rzeczywiście kiepsko. Dwóch funkcjonariuszy na nim klęka, dwóch kolejnych próbuje bezskutecznie założyć kajdanki.
- Za co? Ku…a! Proszę! Ja nic nie zrobiłem! Ale proszę was! Za co wy mi robicie takie coś? Ludzie! Ludzie! Ałaaaa! - krzyczy Igor.
- Ja to nagrywam! Spoko! - woła w jego kierunku "Reporter 2", przegryzając kebaba - Ej! Wy mu musicie komendę wydać, Avengersy! – zwraca się do policjantów, gdy próbują przewrócić chłopaka na plecy. - Ej! Nie duś go jeden z drugim!
Policjantom w końcu udaje się zakuć 25-latka w kajdanki, ale szarpanina na Rynku potrwa jeszcze ponad 4 minuty.
Dołączają kolejni obserwatorzy, w tym "Reporter 1" w szarej bluzie, który chciał sfilmować wydarzenie, a przy okazji strzelić selfie przy radiowozie.
- Chłopak się stawiał, jakoś się bronił, a funkcjonariusze nie mogli sobie dać rady z nim – wspomina.
"Podobny do ch…a, co nam spie…ł"
Gdy funkcjonariusze próbują zapanować nad Stachowiakiem, a ten wierzga nogami i kopie jednego z nich w bark, w komisariacie przy ulicy Trzemeskiej 12 odzywa się policyjne radio.
- Szzz szzzz... Słucham… Proszę?
- Powiedz mi, policjanci już pobrali broń?
- Tak, pobrali.
- Dobra dzięki.
- Słucham - już. To fajnie.
- A ktoś ich odprawił?
- Jeszcze nie.
- To jak pojechali?
- Normalnie - bo mieliśmy pilną interwencję, to ich wysłaliśmy z marszu…
- Pilną interwencję, to mogła jeszcze nocka załatwić…
- No też pojechali do pomocy im, bo tam mamy takiego agresywnego w ch…j człowieka na Rynku. On jest podobny do tego ch…a, co nam spie…ł właśnie.
Mężczyzna w pomarańczowym swetrze, co najmniej o kilkanaście centymetrów wyższy, ale jednak podobny do "tego ch…a, co spi…ł", jest już w radiowozie o numerze bocznym B085.
"Reporter 2" w 4. minucie i 34. sekundzie swojego nagrania uchwycił moment, kiedy jeden z funkcjonariuszy dusi Igora Stachowiaka, obejmując rękami jego szyję. Ale to duszenie - co widać na zdjęciach - nie spowoduje jeszcze "śródskórnych fioletowo-sinych wybroczyn krwawych i krwiaków w obrębie szyi", które zostaną szczegółowo skatalogowane w sekcji zwłok przeprowadzonej następnego dnia.
O 6.18 w tej samej chwili, gdy z Rynku odjeżdża radiowóz ze Stachowiakiem, rozpoczyna się wyłapywanie świadków, którzy rejestrowali interwencję policji.
- Yyy...wy nie szukacie kogoś z Rynku? Gościa jakiegoś? Oni nagrywali telefonem interwencję, wiesz… - pyta dyżurnego przez radio operator monitoringu miejskiego. - My go teraz namierzyliśmy, wiemy, gdzie jest. Jakby potrzebowali, to niech się zgłoszą.
Dyżurny wysyła na Rynek dodatkowe radiowozy. - Gość w białej, w szarej bluzie. W białej koszuli i w szarej bluzie drugi. Nadają się do zatrzymania, proszę ich zatrzymać!
"Reporter 1" i "Reporter 2" całą niedzielę i pół poniedziałku spędzą na policyjnym dołku, na ponad miesiąc stracą telefony komórkowe, które zabezpieczą policjanci.
- Po 20 lub 30 minutach auto zajechało mi drogę - wspomina "Reporter 2". - Wyrwali mi z ręki telefon, mówią, że jestem zatrzymany, skuwają mnie w kajdanki i wprowadzają do radiowozu.
"Reporter 1" dodaje: - Ani nie zapytali, jak się nazywam, ani nie wylegitymowali. Od razu mnie skuli i zabrali do radiowozu, bez żadnego "ale".
Akt 2
Komisariat
Komisariat przy ulicy Trzemeskiej 12 urządzono w pomalowanym na biało-niebiesko czteropiętrowym bloku z wielkiej płyty. Na parterze, po prawej stronie przy końcu korytarza, znajduje się pokój zatrzymań. Biurko, drewniana ławeczka, kilka krzeseł. Każde z innej parafii. Na ścianie wisi plakat reklamujący "Dzień Życzliwości", ale to będzie dopiero 21 listopada, a teraz jest 15 maja i jest już po siódmej rano.
Patrolowi, który jako pierwszy podjechał do Igora Stachowiaka na Rynek, nocka przedłuża się o kolejne godziny.
Mężczyzna siedzi na ziemi mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie za około dwie godziny najpierw przyciśnie go do podłogi sześciu policjantów. Będą próbowali przepiąć mu kajdanki z przodu do tyłu i kiedy w końcu się uda, okaże się, że w międzyczasie przestał oddychać.
Świadkami ostatnich chwil życia 25-latka - poza policjantami - będą trzej mężczyźni. W pokoju zatrzymań pojawiają się "Reporter 1", "Reporter 2" i niezwiązany ze sprawą Igora, ale zatrzymany tego samego ranka chłopak o imieniu Dariusz. Wszyscy w kajdankach, siadają na ławce pod ścianą i przyglądają się chłopakowi w pomarańczowym swetrze, który siedzi na podłodze, coś mamrocze i zachowuje się, ich zdaniem, co najmniej dziwnie.
Trwa "policyjne rozpytanie". O Igorze Stachowiaku wiadomo, że jest poszukiwany, ale na początku nie wiadomo za co, bo zawiesił się system. Jest też podobny do tego, który uciekł, chociaż ma ze sobą dowód na nazwisko Stachowiak. Oprócz tego ma dwa telefony i nie chce powiedzieć skąd.
Policjant, który wpychał go do radiowozu zgłasza, że ma wybity bark. Przyjeżdża po niego karetka. Żaden z funkcjonariuszy nie widzi powodu, by Igora zbadał lekarz, chociaż wszyscy potem będą mówić, że był wyjątkowo agresywny i z dużym prawdopodobieństwem pod wpływem jakichś środków.
Dopiero po jakimś czasie okaże się, że telefony, które miał przy sobie, nie były zarejestrowane jako kradzione. A poszukiwany był przez prokuraturę we Wrocławiu w celu ustalenia miejsca zamieszkania w związku ze sprawą o oszustwo. Polegało na wyłudzeniu pożyczki gotówkowej w wysokości 1047 zł.
Dariusz, oczekujący na czynności w tym samym pomieszczeniu co "Reporterzy" i Stachowiak, prowadził w zupełnie innym miejscu Wrocławia dwa rowery i policjanci myśleli, że są kradzione. Ale też nie były. Jako że zdążył już swoje nawywijać w życiu, więc na wszelki wypadek podał policjantom dane brata. Funkcjonariusze sprawdzili zdjęcia i wyszło, że ich okłamał, więc będą musieli jeszcze raz spisać protokół.
- No, przez tego sku…a musimy zostać dłużej w pracy - relacjonuje słowa jednego z nich Dariusz. Twierdzi, że w pewnym momencie został wepchnięty do pokoju socjalnego naprzeciw dyżurki.
- Policjant mnie bił, kopał. Skakał po mnie. Miałem rozciętą głowę, siny nos. Krwiaki miałem, siniaki na nogach – opowiada. Pobicia nigdzie oficjalnie nie zgłosił. Uznał, że i tak nic by to nie dało.
"Reporter 2" zapamiętał, że Dariuszowi zza ucha leci krew i robią mu się skrzepy na włosach. Stara się patrzeć na swoje buty, bo robi się nieciekawie.
- Takie, no, złośliwe komentarze padają, że reporterzy się znaleźli, że nagrywali. Chcieliście pomóc, to teraz macie - relacjonuje.
"Reporter 1", który chciał mieć selfie z radiowozem, postanawia odmówić badania alkomatem. Na korytarzu, w drodze do pokoju zatrzymań, policjanci wpychają go do męskiej toalety po lewej stronie.
- Jestem zdezorientowany strasznie – wspomina. - Jeden policjant mnie trzymał, drugi, nie wiem który, mnie podciął, tak, że jestem tak jakby na kolanie, to znaczy, nie leżę na ziemi, ale tak klęczę.
- Pamiętam, że na pewno mieli na dłoniach skórzane rękawiczki, z takim wygrubieniem na kostkach - mówi. - I tymi rękawiczkami dostałem po twarzy, po brzuchu i po całym torsie.
Igor Stachowiak opuszcza pokój zatrzymań dwukrotnie. Za pierwszym razem idzie na badanie alkomatem. Policjanci zapisują w protokole, że wydmuchał 0,0. Ale wydruku nie ma.
Za drugim razem zostaje wyprowadzony do toalety.
"Jak ty masz na imię?"
Paralizator Taser X2 ma w rękojeści baterię. Jest w nią wbudowana kamera HD, uruchamiająca się kilka sekund po przesunięciu kciukiem w dół przycisku, którym uzbraja się urządzenie przed wystrzałem.
Nagranie - najdłuższe z trzech pokazujących sceny zarejestrowane w męskiej toalecie na parterze komisariatu przy ulicy Trzemeskiej 12 – ma prawie 12 minut.
Kiedy zaczyna się o godzinie 8:57:03, Stachowiak leży na plecach, a przez jego ciało przepływa impuls o napięciu 1200 Volt. Trwa 5 sekund. Tyle wystarcza zwykle do unieszkodliwienia przeciwnika. Pomimo że bezbronny mężczyzna leży na podłodze toalety w kajdankach i przy zgaszonym świetle, policjant decyduje się jeszcze dwukrotnie nacisnąć spust i zaaplikować dwa kolejne pięciosekundowe impulsy.
Jest 8:58:02. Igor ciężko dyszy.
Policjant: - Jeszcze raz się nie zastosujesz do polecenia, będzie powtórka z rozrywki. Słyszysz mnie?
Igor: - Słyszę.
(...) Policjant: - Trzeba było k…a od razu z tobą porozmawiać…
W ciało Igora wbite są dwie srebrne elektrody połączone przewodami z paralizatorem. W każdej chwili policjant może znowu porazić go prądem.
25-latek leży na ziemi. Czterech stojących nad nim funkcjonariuszy zaczyna prowadzić przeszukanie. Każą mu zdjąć buty, spodnie i majtki.
Igor: - Ja pi…ę, co wy odpierdalacie ze mną?
Policjant - My z tobą? Co ty odp…sz?
Igor: - No co ja odp…m? Co ja odp…m, powiedzcie mi.
(...) Igor: - Ku…a, czemu jesteśmy w kiblu?
Jakość dźwięku na nagraniu jest słaba. Słychać pojedyncze słowa, czasami zdania. Jeden z fragmentów może świadczyć o tym, że policjanci podczas przeszukania nie byli na sto procent przekonani, iż Igor Stachowiak jest tym, za kogo się podaje.
Policjant: - Jak ty masz na imię?
Igor: - K…a, Igor mam na imię.
(...) Policjant: - Jeżeli... Jeszcze raz nie wykonasz polecenia.
Policjant: - Tak jak wykonywałeś polecenia, było wszystko w porządku.
Policjant: - ...i jeszcze raz nie wykonasz polecenia, to ci z tego jeszcze raz zap…ę!
Amnesty International w swoim raporcie przeanalizowała informacje dotyczące 98 osób, które poniosły śmierć w wyniku użycia taserów. Z badań wynika, że 90 procent z nich było nieuzbrojonych.
- Jeżeli paralizator zostanie zastosowany wobec danej osoby powyżej pięciu sekund, drastycznie wzrasta ryzyko utraty zdrowia i życia tej osoby - mówi Aleksandra Zielińska z polskiego oddziału Amnesty International
"Reporter 2" jest w tym czasie w pokoju zatrzymań. Ten moment utkwił mu w pamięci.
- Wrócił policjant, podrzucił sobie to w ręce i powiedział: "Wyj…m na niego całą baterię!" - wspomina.
Nie wiadomo, w jaki sposób Igorowi udaje się wyjść z toalety. Słaniając się na nogach, dociera do pokoju zatrzymań. Chwilę później wbiegają tam policjanci. Wszystko to widzą "Reporter 1" i "Reporter 2", którzy zostają wyprowadzeni z pomieszczenia.
Ostatnie co udaje im się dostrzec, to sześciu policjantów klęczących nad Stachowiakiem. Próbują go przekuć, czyli przełożyć kajdanki z przodu do tyłu. Udaje im się to zrobić. Wtedy jeden z funkcjonariuszy zauważa, że mężczyzna nie oddycha.
Mimo sprzeciwu prokuratora ojciec Igora, tuż przed sekcją zwłok następnego dnia, robi telefonem zdjęcie, na którym widać obrażenia na twarzy i szyi 25-latka.
Kilka kamer, żadnego filmu
W komisariacie zainstalowany jest monitoring, ale w niedzielny poranek 15 maja 2016 roku nie zarejestrowało się jakiekolwiek nagranie z żadnej z kilku kamer zamontowanych w budynku.
Policja przeprowadziła dwa wewnętrzne dochodzenia. Przeciwko policjantowi używającemu paralizatora komendant miejski policji we Wrocławiu wszczął postępowanie dyscyplinarne, a następnie zawiesił go w czynnościach służbowych na okres trzech miesięcy. Pozostali funkcjonariusze, którzy brali udział w interwencji i przeszukaniu Igora Stachowiaka w toalecie, też pracują w policji.
Prokuratura Okręgowa w Poznaniu od ponad roku prowadzi śledztwo w tej sprawie. Jak dotąd nikomu nie przedstawiono zarzutów.
W dniu śmierci Igor Stachowiak miał przy sobie kupon Lotto. Kupił go w piątek, ale losowanie było dopiero w sobotę o 21.40. Skreślił liczby: 2, 10, 13, 15, 33 i 47.
Poszedł na imprezę, więc nie sprawdził. Nie zdążył się przekonać, że i w tym wypadku miał pecha. Nie trafił ani jednej liczby.
Na lewym przedramieniu miał tatuaż z napisem ACAB - All Cops Are Bastards. Po polsku: Wszystkie Gliny to Gnoje.
Maciej Kucharczyk
Tak działa paralizator
- Niesamowity ból, odechciewa się po tym wszystkiego - opisuje działanie paralizatora praktyk, wieloletni funkcjonariusz Wydziału Realizacji Komendy Stołecznej Policji.
Jako członek elitarnej grupy policyjnych antyterrorystów wyznaczonych do zatrzymywania najgroźniejszych przestępców, był jednym z pierwszych funkcjonariuszy, którzy dostali ten sprzęt. Używał go od 2006 roku do 2016, kiedy zakończył służbę. Nadal chce pozostać anonimowy.
- Wykorzystałem paralizator może około stu razy - stwierdza.
Były antyterrorysta wspomina, że sam został porażony podczas szkolenia, zanim dostał uprawnienia do używania paralizatora. Taki jest wymóg amerykańskiego producenta, firmy Axon (pierwotnie Taser International). W pierwszych latach szkolenia przeprowadzali pracownicy polskiego dystrybutora, firmy UMO. Później wyszkoleni zostali policyjni instruktorzy, którzy przejęli ten obowiązek.
Jedną z osób, które otrzymały uprawnienia instruktorskie był Daniel Gankowski, teraz były już funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego.
- Sam zostałem porażony dwa razy. Trudno to opisać. Skok na bungee czy ze spadochronem nie dostarczają tyle wrażeń. Bezcenne - opisuje.
Emerytowany funkcjonariusz tłumaczy, że impuls elektryczny wysyłany z paralizatora jest tak uformowany, że poraża centralny układ nerwowy i w praktyce wyłącza wszystkie mięśnie. Pod ofiarą uginają się nogi.
- Mózg działa normalnie i odczuwa ból, ale nic nie można z tym zrobić, bo mięśnie nie działają - mówi były funkcjonariusz.
Porażenie przez dwie strzałki
Zasada działania paralizatora jest w teorii prosta, tak jak opisał Gankowski. Jednak dopracowanie tej broni na tyle, aby stała się powszechna, zajęło jej twórcy ponad dwie dekady. Jack Cover, matematyk, fizyk jądrowy i między innymi pracownik NASA, stworzył pierwszą wersję na początku lat 70.
Jego paralizator był przełomowy, bo umożliwiał porażenie ofiary z dystansu (maksymalnie 10 metrów) dzięki wystrzeliwanym dwóm strzałkom z przewodami. Przebijają one ubranie i wbijają się ciało, które następnie służy do zamknięcia obwodu. Z baterii w paralizatorze uderza w organizm wysokie napięcie elektryczne, ale o niskim natężeniu, czyli zazwyczaj niegroźne dla człowieka. Standardowo impuls trwa pięć sekund.
Urządzenia można użyć też w trybie alternatywnym, bez wystrzeliwania strzałek. Paralizator trzeba przyłożyć do ciała ofiary i dopiero wtedy pociągnąć spust, rażąc ją prądem. Wówczas nie ma jednak efektu "wyłączenia" mięśni, jedynie silny miejscowy ból, który ma zmusić do uległości. Nie ma też ograniczenia pięciu sekund.
Jak mówi nam były antyterrorysta, on i jego koledzy stosowali tę opcję jedynie w ostateczności, kiedy strzałki zawiodły.
- Zdecydowanie lepiej obezwładnić z dystansu. Podchodzenie z paralizatorem jedynie rozjuszało, zwłaszcza jeśli przestępca był agresywny - mówi były policjant.
Pierwsza wersja broni Covera miała jednak poważną wadę - strzałki wystrzeliwały małe ładunki prochowe. W efekcie paralizator został zakwalifikowany jako broń palna, co przełożyło się na ostrzejsze restrykcje i słabą sprzedaż. Dopiero w latach 90. proch zastąpiono sprężonym gazem, dzięki czemu zmieniono kwalifikację i rozpoczęła się eksplozja popularności paralizatorów.
Dzięki zazdrosnemu strzeżeniu swoich praw patentowych firma Covera i jego wspólników (on sam zmarł w 2009 roku) jest praktycznym monopolistą na rynku. Jej paralizatory są sprzedawane na całym świecie. W odpowiedzi na pytania tvn24.pl biuro prasowe Axon stwierdziło, że mowa o 107 państwach.
W Polsce policjanci dostali pierwsze w 2006 roku. Był to model X26. Dzisiaj wykorzystywana jest też jego wersja rozwojowa X2. Największą zmianą jest umożliwienie oddania dwóch strzałów na odległość. W X26 jest tylko jeden kartridż ze strzałkami, a w X2 - dwa. - Efekt działania jest bardzo zbliżony, jeśli nie tożsamy. Napięcie i woltaż się nie zmieniło - mówi Gankowski.
Policjant wybiera, czego użyć
Polscy funkcjonariusze, którzy przejdą odpowiednie przeszkolenie, mogą używać jednego czy drugiego paralizatora zgodnie z zasadami użycia środków przymusu bezpośredniego. Opisano je w Ustawie o policji. Podstawową koncepcją jest wykorzystywanie ich "proporcjonalnie do stopnia zagrożenia". Paralizatora nie można więc używać w błahych sytuacjach, kiedy wystarczyłaby siłą fizyczna czy na przykład pałka. Musi to być sytuacja, kiedy - według materiałów dydaktycznych Szkoły Policji w Katowicach - nie można użyć innych środków przymusu bezpośredniego lub mogą one być nieskuteczne.
Dodatkowo paralizatora nie można wykorzystać na osobach, którym założono już kajdanki, kaftan bezpieczeństwa, pas obezwładniający czy są w siatce obezwładniającej. Policjant powinien też ostrzec swój cel, chyba że nie ma na to czasu.
- Wybór konkretnego środka przymusu zależy jednak od policjanta - zaznacza Gankowski.
Antyterrorysta dodaje, że paralizatory zostały dopuszczone do użycia w policji i przyjęte na wyposażenie, więc nie jego sprawą było zastanawiać się, czy na pewno jest to sprzęt bezpieczny.
Wszyscy policjanci, którzy dostają paralizator, muszą jednak przejść wspomniane dodatkowe szkolenia. Ich ważną częścią jest kwestia bezpieczeństwa.
- Użycie paralizatora oczywiście niesie z sobą zagrożenia. O tym jest mowa na szkoleniach. To ich nierozerwalna część - mówi Gankowski.
Ofiara porażenia upada w sposób niekontrolowany i może sobie zrobić krzywdę. Można nieszczęśliwie trafić jedną ze strzałek we wrażliwą część ciała, na przykład oko. Strzałki mają na końcu małe zadziory, które utrudniają ich wyrwanie, więc czasem usuwać musi je lekarz. W skrajnych sytuacjach efekty mogą być znacznie gorsze i prowadzić do śmierci. Firma Axon twierdzi jednak, powołując się na badania uniwersytetu Wake Forest z 2009 roku, że jej broń jest bezpieczna w 99,75 procent przypadków użycia.
Zarówno były antyterrorysta, jak i Gankowski są przekonani, że potencjalne korzyści z użycia paralizatora znacznie przewyższają ryzyko.
- To jest rzecz, która statystycznie jest bardzo bezpieczna - twierdzi ten pierwszy. - Uważam, że paralizatory powinny być na wyposażeniu każdego patrolu - dodaje Gankowski.
Jego zdaniem, przy odpowiednim wyszkoleniu policjanta, używany zgodnie z przepisami i instrukcjami, jest to sprzęt bezpieczny. Dodatkowo ma mieć wielką wartość "wychowawczą", bo jego zdaniem nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chciał zostać drugi raz porażony i podporządkuje się policjantom na sam widok paralizatora.
- Trzeba by być masochistą - stwierdza Gankowski.
Nadzwyczajne ryzyka
Były antyterrorysta przyznaje jednak, że bywają sytuacje nadzwyczajne i niebezpieczne. Problemem są zwłaszcza osoby pod wpływem narkotyków.
- Mają podwyższony próg bólu - mówi były funkcjonariusz.
Stykał się z osobami zarówno po twardych narkotykach, jak i "mocno upalonych trawą", które reagowały na użycie paralizatora inaczej niż normalny człowiek. W ich wypadku nie ma pewności, że paralizator je skutecznie spacyfikuje pierwszym "obezwładniającym" strzałem.
Gankowski jest natomiast zdania, że to bardzo dobre narzędzie przeciwko takim osobom, bo ze względu na podwyższony próg bólu i agresję, są bardzo odporne na inne środki przymusu bezpośredniego. Trafienie z paralizatora natomiast na pewno chwilowo je obezwładni.
- Przy dobrym trafieniu nie ma innej opcji. To kładzie każdego - mówi były policjant.
Dodatkowo wpływ na sytuację ma rozmiar osoby, która jest rażona. - Im większy chłop, tym większy ból - mówi były antyterrorysta.
Wynika to z zasady działania paralizatora - większe ciało stawia większy opór przechodzącemu przezeń prądowi.
Ostatnią kategorią osób specjalnie wrażliwych mają być osoby z chorobami psychicznymi lub rozemocjonowane. - Paralizator wywołuje duży szok psychiczny, co może być dotkliwe zwłaszcza dla takich osób. Istnieje ryzyko wstrząsu - mówi były funkcjonariusz.
Odnosi się przy tym do głośnej w Polsce i Kanadzie sprawy śmierci Roberta Dziekańskiego, który w 2007 roku zmarł po porażeniu przez kanadyjską policję na lotnisku w Vancouver. Polak był bardzo zdenerwowany i w złym stanie psychicznym po długim locie z rodzinnego kraju. Kanadyjscy policjanci porazili go wielokrotnie, w wyniku czego mężczyzna zmarł na miejscu.
- Zrobili wszystko, czego nie powinni - mówi były funkcjonariusz.
Takiego samego zdania był też kanadyjski sędzia Thomas Braidwood, który przewodził komisji specjalnie powołanej do zbadania tej sprawy. Według niego wielokrotne użycie paralizatorów w tamtej sytuacji było nieuzasadnione. Zwłaszcza wobec stanu, w jakim znajdował się Polak.
- Był bardzo zdenerwowany tym, że nie mógł znaleźć na lotnisku swojej matki. Jego serce biło wyjątkowo szybko - opisuje Kanadyjczyk w rozmowie z TVN24.
W jego ocenie paralizatora można użyć w skrajnej sytuacji, kiedy istnieje bezpośrednie zagrożenie dla zdrowia człowieka i tylko po to, by obezwładnić napastnika.
- Kiedy odpowiednio użyje się tasera, to osoba porażona natychmiast pada na ziemię, a policja powinna do niej dopaść i od razu zakuć w kajdanki - tłumaczy Kanadyjczyk.
Liczne tragedie
W podobnych okolicznościach jak Dziekański zginęło wiele osób na świecie. Zazwyczaj jest to związane z narkotykami, chorobami psychicznymi, dużą masą ciała i wielokrotnym użyciem paralizatora. Według brytyjskiego dziennika "The Guardian", który prowadzi szczegółową listę osób zabitych przez amerykańską policję, spośród 1092 ofiar w 2016 roku 22 zmarły po użyciu przeciwko nim paralizatora. W 2015 roku było to 50 osób z 1146.
34-letni weteran z Zespołem Stresu Pourazowego John Sellinger miał zachowywać się "dziwnie" i "agresywnie". 27 grudnia 2016 roku próbował zatrzymać i uprowadzić samochód na drodze, napadł na motocyklistę i miał szarpać się z policjantami. Po dwukrotnym porażeniu zmarł.
39-letni Christopher Erdman zmarł 6 kwietnia 2016 roku po porażeniu przez policjantów w szpitalu psychiatrycznym, gdzie trafił po kilkudniowym ciągu narkotykowym. Był agresywny i zachowywał się "niezrozumiale".
35-letni Torrey Roinson został porażony, kiedy szamotał się z policjantami. Został zatrzymany podczas włamania do domu 19 marca 2016 roku. Mocno poranił się szkłem z rozbitego okna i nie chciał dać się opatrzyć wezwanym na miejsce ratownikom medycznym. Był masywnym i wysokim mężczyzną. Został porażony dwa razy i później zmarł.
38-letni Inocencio Cardenas walczył z policjantami, którzy chcieli go zatrzymać w związku z tym, że był pod wyraźnym wpływem narkotyków i zachowywał się agresywnie. Wezwała ich partnerka mężczyzny. Trzech funkcjonariuszy przygniotło go do ziemi i poraziło co najmniej trzy razy. Niedługo później zmarł w areszcie 15 stycznia 2016 roku.
Oficjalnych i pełnych statystyk na ten temat nie ma. Trudno jest bowiem jednoznaczne stwierdzić, że przyczyną śmierci było porażenie paralizatorem. Firma Axon broni się, że w większości wypadków ofiary miały jakieś problemy zdrowotne, które były pierwotną przyczyną tragedii.