91-letni Włodzimierz Kałdowski podczas wojny z aparatem rozstał się tylko na kilka dni. Za punkt honoru postawił sobie dokumentowanie okrucieństw niemieckiej okupacji. Do Wrocławia przyjechał w 1946 roku. Tu założył zakład fotograficzny, a na Politechnice Wrocławskiej napisał pierwszą w Polsce pracę o kolorowej fotografii. Zdjęciami aktywnie zajmuje się już od 79 lat. W swoich zbiorach ma m.in. zdjęcia przedwojennej Bydgoszczy, obrócone w gruzy ulice stolicy Dolnego Śląska czy dopiero co przywiezioną ze Lwowa skrzynię z pomnikiem hrabiego Fredry.
Włodzimierz Kałdowski urodził się w 1923 roku w Bydgoszczy. Jego przygoda ze światem fotografii zaczęła się, gdy miał niespełna 7 lat. - Podglądałem znajomego fotografa jak wywoływał zdjęcia w ciemni. Wtedy to była dla mnie czarna magia – wspomina w rozmowie z tvn24.pl 91-latek.
Swój pierwszy aparat pan Włodzimierz dostał kilka lat później. - W 1935 roku stryj podarował mi na urodziny Kodaka Brownie. Kosztował wtedy 12,5 zł. To były olbrzymie pieniądze - opowiada Kałdowski.
I przyznaje, że na początku nie bardzo wiedział jak powinien posługiwać się aparatem. Dlatego ćwiczył i próbował różnych sposobów oraz wymyślonych przez siebie technik. Dla wprawy robił zdjęcia rodzinie, znajomym i kolegom. Jak mówi, był nawet zapraszany na wesela, by uwieczniać ten wyjątkowy dzień dla państwa młodych. - Zrobiłem sobie ciemnię w małej komórce, papier dostawałem za darmo i zarabiałem na tych zdjęciach. W ten sposób udało mi się odłożyć na używany aparat, który kupiłem od jednej z poznańskich firm – snuje opowieść pan Włodzimierz.
To właśnie ten sprzęt, niewielki aparat Baldina, towarzyszył mężczyźnie w trakcie niemieckiej okupacji i pozwolił mu uwiecznić horror II wojny światowej.
Jeszcze przed wybuchem wojny nastoletni Kałdowski przemierzał ulice Bydgoszczy i fotografował ludzi, budynki i miejskie krajobrazy. Na jednym z ostatnich przedwojennych zdjęć udało mu się uwiecznić m.in. budowę schronu w przededniu niemieckiego ataku. - Gdy rozpoczęła się wojna byłem u sąsiada. Obserwowaliśmy ten pierwszy nalot na Bydgoszcz, a on mi mówił, że to na pewno są ćwiczenia – wspomina Kałdowski. Z błędu wyprowadziły ich komunikaty nadawane przez radio.
Zakazane fotografie
W pierwszych dniach wojennej zawieruchy w mieście pojawiły się niemieckie ogłoszenia zakazujące Polakom posiadania futer, fortepianów, radioodbiorników i aparatów fotograficznych. - Za posiadanie tych rzeczy groziła nawet kara śmierci. Dlatego zakopałem mój aparat – przyznaje mężczyzna. Nie na długo. Po kilku dniach nastolatek po aparat wrócił, chciał "dokumentować, co poczyniali sobie Niemcy".
Był 9 września 1939 roku. - Aparat schowałem do kieszeni i poszedłem do miasta. Zobaczyłem, że prowadzą Polaków z podniesionymi rękoma i że cywile Niemcy robią zdjęcia. Wtedy ja też się odważyłem. Pierwsza próba była nieudana, bo ze strachu zapomniałem naciągnąć migawkę – wspomina Kałdowski. Kolejna się powiodła i tak powstało pierwsze wojenne zdjęcie. Po chwili uchwycił następny kadr. Tym razem pod niemiecką strażą, na rozstrzelanie, prowadzono grupę Żydów.
Gruszki uratowały mu życie
Kolejnego dnia mężczyzna ledwo uszedł z życiem. Zasłuchanego w radiowe komunikaty nastolatka znaleźli Niemcy. - Nie zdążyliśmy schować radioodbiornika. A przecież to był zakazany sprzęt i za jego posiadanie miałem ponieść karę. Żołnierze wywlekli mnie na ulicę, na plecach namalowali krzyż i postawili pod murem – relacjonuje Kałdowski.
Od towarzyszy niedoli dowiedział się, że krzyż na plecach to wyrok śmierci. Życie uratowały mu owoce, które miał w kieszeni. - Ten krzyż, w trakcie marszu, udało mi się zetrzeć gruszkami, które wcześniej dała mi mama. Wszyscy ci z krzyżami zostali od razu rozstrzelani za murem. Ja już krzyża nie miałem – opowiada.
Został zdunem, mógł robić zdjęcia
Przemierzanie okupowanego miasta z aparatem w kieszeni ułatwiła panu Włodzimierzowi praca w zakładzie zduńskim. Dzięki odpowiednim dokumentom mężczyzna mógł poruszać się ze swoim służbowym wózkiem po mieście, kiedy i jak chciał.
Nie niepokojony przez nikogo wchodził do koszar, szpitali i hoteli, wcześniej dla niego niedostępnych. Dziś przyznaje, że wtedy "nic lepszego nie mogło mu się przytrafić".
Aparat przemycił do obozu
Ze sprzętem fotograficznym Kałdowski nie rozstał się nawet w obozie pracy, do którego trafił w 1942 roku. Najpierw zdjęcia robił w elbląskiej stoczni. - Przy wyjściu wyrywkowo nas rewidowano. Sprawdzano jednak tylko kieszenie, dlatego udawało mi się przemycać aparat na plecach – mówi pan Włodzimierz. Głównymi bohaterami fotografii z tego okresu są towarzysze niedoli, m.in. jeńcy francuscy i radzieccy wśród których była duża grupa Polaków i Żydów z okolic Łomży.
91-latek przyznaje, że gdyby wtedy ktoś zorientował się, że ma przy sobie taki sprzęt to nie czekałoby go nic innego niż "kula w łeb". Obozowe życie uwieczniał też później, w trakcie pobytu w Dzierzążnie, gdzie miał pomagać przy budowie szpitala wojskowego.
Po wojnie dostał broń i legitymację nr 3
W styczniu 1945 roku 22-letni Kałdowski najpierw sfotografował ucieczkę Niemców z Bydgoszczy, później zgłosił się do magistratu. - Powiedziałem, że zajmuję się fotografią i tak zostałem jednym z pierwszych fotoreporterów. Dostałem też broń, bo moją dodatkową funkcją była ochrona prezydenta – wspomina pan Włodzimierz. Z legitymacją prasową nr 3 zaczął pracę dla "Wiadomości Bydgoskich" i "Ziemi Pomorskiej".
Stanowisko fotoreportera oznaczało podróże i dokumentowanie skutków trwającej jeszcze wojny. Kałdowski został wysłany do Piły w poszukiwaniu śladów polskości, później fotografował m.in. zrujnowany wojną Szczecin.
W budzącej się do życia Bydgoszczy na co dzień dokumentował powolny powrót do normalności m.in. pierwszą lekcję geografii w szkole, pierwszy tramwaj czy pierwsze zawody wioślarskie. Jednak, jak wspomina, oprócz radosnych reportaży wciąż zdarzało mu się fotografować smutną powojenną rzeczywistość. Jednym z takich uwiecznionych wydarzeń są uroczystości żałobne na bydgoskim rynku, gdzie wystawiono 400 trumien z ciałami ekshumowanych bydgoszczan.
Ruina po ruinie, ulica po ulicy
W 1946 roku fotograf wyjechał z Bydgoszczy. Po krótkim przystanku w Gdańsku i Poznaniu w końcu trafił do Wrocławia. Tutaj rozpoczął studia na miejscowej politechnice. Najpierw na wydziale elektromechanicznym, z którym po kilku latach rozstał się bez żalu i rozpoczął naukę na wydziale chemicznym. Po przyjeździe na Dolny Śląsk mężczyzna nie porzucił fotografii. Stała się ona jego źródłem dochodu i pomocą w studiach. Zakład fotograficzny otworzył z kolegą przy Placu Grunwaldzkim. I szybko dostał pierwsze zlecenie. Dla przedsiębiorstwa budowlano-rozbiórkowego miał fotografować zniszczone miasto, ruina po ruinie, ulica po ulicy. Każde zdjęcie musiał też dokładnie opisać. Jak wspomina Kałdowski działał na polecenie "ekipy Mondszajna", która rozbierała zrujnowane budynki i wysyłała je cegła po cegle do Warszawy. - Później okazało się, że cegły sprzedawali też na lewo. Mondszajn miał proces i wsadzono go za kraty – opowiada Kałdowski.
Wśród powojennych fotografii przedstawiających stolicę Dolnego Śląska są także te pokazujące podnoszenie Mostu Grunwaldzkiego po nieudanej próbie wysadzania go przez Niemców, dokumentujące zniszczenia dzisiejszego gmachu Urzędu Wojewódzkiego oraz Wystawę Ziem Odzyskanych.
Zainteresował go kolor
Włodzimierz Kałdowski jako pierwszy w powojennej Polsce napisał pracę dyplomową z kolorowej fotografii. Jak przyznaje nie było łatwo, bo kadra naukowa namawiała go do zmiany tematu pracy. - Profesor mówił, że to temat trudny, a mnie przecież interesował kolor. Pracę skończyłem w trzy miesiące, kilka razy odsyłano mnie z poprawkami, bo profesor nie bardzo wiedział, co z tą moją pracą zrobić – śmieje się mężczyzna.
W końcu prekursorska praca została doceniona, a jej założenia wykorzystane do produkcji materiałów do kolorowej fotografii. Jednak pierwsze wielobarwne zdjęcia pana Włodzimierza budziły zdziwienie. Jak wspomina niektórzy myśleli, że on sam przemalowywał czarno-białe kadry.
Fredro, defilady i Panorama Racławicka
Od przyjazdu do Wrocławia Kałdowski fotografował miasto. W jego archiwach znajdują się zdjęcia, które pokazują metamorfozę stolicy Dolnego Śląska. Wśród zbiorów mężczyzny nie brakuje też obrazów przedstawiających najważniejsze momenty z powojennej historii miasta, m.in. skrzynię stojącą na Rynku z przywiezionym ze Lwowa pomnikiem Aleksandra Fredry, defiladę wojsk Układu Warszawskiego w 1969 roku, zbiórkę funduszy na wybudowanie budynku dla Panoramy Racławickiej czy wizytę partyjnych dygnitarzy Gomułki i Cyrankiewicza na Uniwersytecie im. Bolesława Bieruta.
Pan Włodzimierz nie tylko fotografował, ale też filmował to, co działo się we Wrocławiu na przestrzeni lat. Jest m.in. autorem filmu pokazującego chwile po katastrofie budowlanej przy placu Grunwaldzkim, w wyniku której zginęło 10 osób.
Ponad 80 lat z aparatem
Zdjęcia robi przez całe życie. Do emerytury zawodowo, m.in. podczas pracy na Uniwersytecie Wrocławskim w pracowni filmu naukowego i fotografii i w Instytucie Geologicznym, gdzie stworzył pracownię fotograficzną. Należał też do sekcji naukowej Związku Polskich Artystów Fotografików. Dziś 91-latek zdjęcia wykonuje cyfrowo. Ogromne zbiory, które zgromadził przez kilkadziesiąt lat przegląda i digitalizuje.
Autor: Tamara Barriga /i / Źródło: TVN24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: W. Kałdowski, TVN24 Wrocław