Bieganie w gorącu? To robiłam. Bieganie jak w saunie? To też. Raz. I nie chciałam nigdy więcej. Teraz jednak wygląda na to, że zapowiada się powtórka.
"Pozdrowienia z piekła" - taką wiadomość wysyłam - razem ze zdjęciem w słonecznym skwarze - do przyjaciół. Na samą myśl o starcie włos jeży mi się na głowie. Bo chociaż dystans raczej z tych krótszych, to ruszyć mamy w samo południe. A prognozy mówią, że sobota ma być najgorętszym dniem.
Zaczynam zazdrościć znajomym, którzy na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich startują na dłuższych dystansach - wybrać można było zawody od 10 do 240 km. Benek na 110 km ruszał w piątek o 20, czyli miał przed sobą chłodniejszą noc, a Aga na ponad 60 km w sobotę o 6 rano, zaczynała od kilku chłodniejszych godzin. To nic, że ich wszystkich i tak dopadnie upał. I że gdy to się stanie, będą mieć w nogach już całkiem sporo kilometrów. Absurdalnie chcę być na ich miejscu, bo my na nasz Złoty Półmaraton wybiegamy na szlaki w największy upał. Czeka nas najpierw podejście, potem zbieg, znów długie podejście i ostatni zbieg do mety. W sumie pod górę będzie 800 metrów.
Gospodarka wodna
- Pamiętaj, żeby pić. Cały czas, nawet jak ci się nie chce - instruuję mamę, dla której to pierwszy start w górach. Będę z nią przez cały bieg, żeby ani na chwilę nie miała wątpliwości, co robić. Chcę pokazać jej, jak zachowywać się na podejściach i jak puszczać się biegiem, gdy jest w dół. Ja nie biegnę na swój wynik, ale mama ma być przygotowana perfekcyjnie i dać z siebie wszystko. Jeszcze przed wyjazdem do Lądka Zdroju dostała ode mnie dwa żele i niewielki plecak z bukłakiem na wodę.
Bo chociaż na trasie mamy punkty z wodą, to przy takim upale nie możemy polegać tylko na nich - będziemy, jak wielbłądy, mieć na plecach zapas na własne potrzeby i cały czas w trasie się nawadniać. Ja w swoim plecaku mam jeszcze - oprócz płynów dla siebie - bidon z wodą dla psa Łyska. Wiem, że z upałem mój czworonożny przyjaciel sobie poradzi tylko pod warunkiem, że dostanie wodę. Trasa na szczęście w większości wiedzie przez las, a dystans 22 km to dużo mniej niż mój pies zwykł biegać, nawet w upalne dni.
Start!
Po kilku godzinach nerwówki przedstartowej w końcu jesteśmy w Złotym Stoku. To tutaj po dłuższej chwili rozlega się wystrzał i ruszamy na nasz morderczy wyścig. Łysek, jak zwykle, nie może się doczekać i już na kilka minut przedtem zaczyna szaleć, czym kilku biegaczy przyprawia o śmiech. Tak dobrze nastawieni zaczynamy. I chociaż plan zakładał, żeby wszystkie podejścia robić szybkim spacerem, a biec tylko na równym i z górki, pierwsze kilometry wszyscy cisną jak najszybciej się da.
Pierwszy "glut"
Prędkości daje się też ponieść moja mama. W pewnym momencie tak pomyka, że muszę po cichu podpowiadać, żeby zwolniła. - Za szybko, za szybko! Oszczędzaj siły - mówię. I co chwilę przypominam o piciu, dzięki czemu sama też o tym pamiętam. Jest tak gorąco, że chwilami robi mi się ciemno przed oczami. Wygląda na to, że w ferworze przygotowań mamy sama zapomniałam solidnie zjeść przed startem. Gdy tylko się o tym orientuję, wciągam pierwszego "gluta", czyli żel energetyczny z kofeiną. Jest okropny! Smak zielonego jabłuszka nie należy do moich ulubionych, wolę zdecydowanie kolowe i mango. Żeby zabić smak - i oczywiście żeby "glut" zaczął działać - solidnie go popijam. Ufff na szczęście siły wracają!
Zbieg po wodę
Pierwszy zbieg to wąska, zarośnięta i... bogata w korzenie ścieżka. Ja jestem w takich wprawiona i lecę w dół jak strzała, ale moja mama ma już trochę problemów. Rozpędza się, ale za chwilę musi zwalniać, żeby nie potknąć się i nie upaść. - Rozstawiaj szeroko nogi, będzie łatwiej utrzymać równowagę - radzę. Radzi sobie. Niedługo potem dostajemy nagrodę za trudny zbieg: punkt żywieniowy na dole. Mamy tam nie tylko żelki i ciasteczka, ale też orzeźwiające arbuzy, pomarańcze i przede wszystkim WODĘ! Uzupełniam braki w bukłaku, mamusia natomiast prosi o polanie wodą głowy. Jeszcze tylko kilka misiów-żelków i ruszamy dalej.
Żwawe podejście
Wiemy, że teraz czeka nas długie, ale bardziej łagodne od pierwszego, podejście. Gdy tylko zaczyna się robić pod górę, zarządzam żwawy marsz. Taki bez litości - szybki krok, praca rąk, byle tylko utrzymać tempo miedzy 9 a 10 minut na kilometr. I udaje się! Po drodze "zbieramy" ze sobą kilku jeszcze maruderów, którzy narzekają na upał i zmęczenie. - Nie ma narzekania, już niedaleko, idziemy! - motywuję ich i pociągam za sobą. Ani się oglądam, a za psem Łyskiem i mną idzie już całkiem pokaźna gromadka - głównie facetów. - Jeszcze nigdy tempa nie nadawał mi pies! - ze zdziwieniem zauważa napotkany Piotrek, który podąża równo z nami. Mamusia jest kilka metrów za mną, ale też trzyma tempo. Gdy zostaje nam ostatnie kilkadziesiąt metrów podejścia, wyprzedza mnie truchtem. - Ona nas zawstydza! Biegniemy! - zarządzam. I kilka osób daje się ponieść. A potem jest już tylko w dół.
Zbieg do mety
Nawet nie wiem kiedy to się dzieje, ale po chwili jesteśmy już półtora kilometra przed metą. To znaczy zegarek pokazuje, że zostało półtora kilometra, mi zaś w głowie kołacze się, że samochodem to z Lutyni jest tam trzy. Tam, czyli do Lądka Zdroju. Nic nie mówię więc mamie o liczbach, tylko o tym, że "już naprawdę niedaleko". Krzyczę też, żeby puściła się biegiem. Nachylenie jest na tyle łagodne, że spokojnie można dać się ponieść nogom.
Jeszcze ostatni odcinek rozpalonym asfaltem, ośrodek wypoczynkowy po lewej, jedno skrzyżowanie, na którym zawsze trzeba ustępować pierwszeństwa, zbieg, zdrój Wojciech, brukowana uliczka... mama zostaje trochę z tyłu. "Może poczekam na nią..." - myślę. Staję, oglądam się, widzę kumpla, który mnie goni. - O nie, jednak nie poczekam! - decyduję już na głos i puszczam się biegiem do mety. Byle tylko nie dać się dogonić. Nie wiem, po co. Przecież startuje na inny dystans i jest facetem, a nie dziewczyną, z którymi zwykle się ścigam. Nie wiem, ale uciekam. Jeszcze podbieg, ostatnie schodki, czerwony dywan i jest! Medal, woda dla psa...
- My nieważni, tam biegnie moja mama, przygotujcie jej powitanie, ma być godnie! - wołam do ludzi na mecie. I faktycznie jest. Doping na ostatnich metrach ma przepiękny! Z szerokim uśmiechem przekracza linię mety. Czas: 3:22.
Potem okaże się, że nasza mistrzyni wywalczyła drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej K-50. Pierwszy taki start i od razu podium!
Po wszystkim
A ja? Ja o nic nie walczyłam, dlatego po biegu jestem zrelaksowana i niezbyt obolała. Poszłabym na wycieczkę w góry, może nawet przebiegłabym się jeszcze, ale wszyscy moi towarzysze cierpią trochę po swoich zawodach. Bolą ich mięśnie, są niedospani. I gdy już myślę, że tak bezboleśnie i bezproblemowo rozpocznę sobie nowy tydzień w pracy, w poniedziałek mnie dopada! W obu nogach zaczynam mocno czuć ponaciągane pasma biodrowo-piszczelowe. Uf, czyli jednak jakiś trening był i coś tam z siebie dałam!
I na koniec o organizatorach i wolontariuszach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Teraz, gdy powoli opadają emocje, coraz cieplej o nich myślę. Ludzie na trasie byli opiekuńczy, sami zgłaszali się do pomocy przy dolewaniu wody i - gdy tylko się dało - poili mojego psa. Zagrzewali do walki i robili, co tylko mogli, byśmy w tym upale nie zeszli z gorąca. Duży szacunek i podziękowania!
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)