Tu codziennie giną ludzie, słychać kanonady artyleryjskie i startujące wojskowe odrzutowce. Mimo to mieszkańcy Damaszku za wszelką cenę starają się wieść zwyczajne życie, cieszyć się tym, co mają i nie myśleć zbyt wiele o wojnie, która ich otacza.
Od ponad czterech lat, kiedy wybuchła wojna domowa w Syrii, Damaszek pozostaje główną twierdzą sił lojalnych wobec prezydenta Baszara al Asada. Syryjska stolica pozostaje jednym z najstabilniejszych miejsc w kraju, jednak nie jest możliwe całkowite odizolowanie jej od wojny, która ogarnęła niemal całą resztę Syrii.
Mieszkańcy Damaszku są podzieleni, gdy spytać ich o obecnego prezydenta - część uznaje go za zbrodniarza i domaga się zmiany władzy, inni dochodzą do wniosku, że Asad mimo wszystko pozostaje jedyną osobą, która może ocalić Syrię przed całkowitym chaosem. Wszyscy zgadzają się, że życie w stolicy staje się coraz cięższe i nie widać nadziei na poprawę tego stanu rzeczy.
Śmierć na ulicach
Na Damaszek regularnie spadają pociski moździerzowe, wystrzeliwane na oślep przez otaczające miasto grupy rebelianckie, nazywane przez syryjski reżim „terrorystami”. Każdego dnia na ulicach giną przechodnie, a śmierć stała się dla ludzi częścią codzienności.
- Szedłem ulicą, gdy nagle w pobliżu rozerwał się pocisk moździerzowy. Jeden z przechodniów upadł, nie wiem czy ranny czy martwy, a ja tylko podniosłem wyżej nogę, przechodząc nad nim i ruszyłem dalej - wspomina cytowana przez "Guardiana" Hala, kobieta w średnim wieku. - Przemoc po prostu stała się dla nas zwyczajna - tłumaczy.
- Trzech moich najbliższych sąsiadów zginęło w eksplozjach pocisków artyleryjskich, kolejny pocisk spadł tuż obok kawiarni - mówi inny mieszkaniec północnej części miasta. - To tylko kwestia szczęścia - podkreśla codzienną niepewność, czy dożyje się końca dnia. Bezpieczne nie są nawet najlepsze dzielnice, latem rakieta spała m.in. do basenu w hotelu Sheraton.
Jednocześnie mieszkańcy kurczowo starają się trzymać resztek normalności, które im jeszcze zostały i, na ile to tylko możliwe, nie zwracać nadmiernej uwagi na otaczającą ich wojnę. W dzielnicy Midan pełne ludzi uliczne kawiarnie działają jeszcze kilkaset metrów przed obozem dla uchodźców w Yarmouk, gdzie trwały walki z bojownikami Państwa Islamskiego.
"Jesteśmy na wojnie"
Codziennością stały się problemy z zaopatrzeniem w żywność, długie przerwy w dostawach energii elektrycznej oraz dramatyczny spadek wartości syryjskiej waluty, funta.
- Wstaję o 3 w nocy, by zrobić pranie, bo tylko wtedy jestem pewna, że będzie prąd - mówi matka dwójki dzieci. - Nie jemy już lodów, ale w końcu jesteśmy na wojnie. Grunt, że w przedsiębiorstwach państwowych wciąż wypłacane są pensje. Biorąc pod uwagę sytuację, władza funkcjonuje całkiem nieźle - podkreśla.
Wieczorem, gdy ostrzał artyleryjski jest rzadszy, otwierają się dyskoteki i inne miejsca, gdzie przy jedzeniu i muzyce można zapomnieć o swoich troskach. - Ludzie chcą się cieszyć życiem, bo nie wiedzą, co przyniesie jutro - mówi 30-letnia mieszkanka Damaszku. - Żyj dzisiaj, nie martw się jutrem, mówimy - dodaje.
Autor: mm//rzw / Źródło: Guardian, tvn24.pl