Zdjęcie Jauhiena Zajczkina, który został uznany przez niektóre białoruskie media za pierwszą ofiarę śmiertelną protestów w Mińsku, obiegło w niedzielę świat. Okazuje się, że 35-latek ma wstrząśnienie mózgu, kilka szwów i siniaki, ale żyje. W rozmowach z dziennikarzami opowiada, że "co najmniej trzech lub czterech policjantów okładało go pałkami po głowie i ciele".
35-letniego Jauhiena Zajczkina można było zobaczyć na zdjęciach i nagraniach z protestów w Mińsku. Nieprzytomny mężczyzna leżał na trawniku, a nad nim stał gestykulujący funkcjonariusz.
Na nagraniu z tego dramatycznego zajścia widać przedstawicieli służb medycznych, którzy udzielają nieprzytomnemu mężczyźnie pomocy. Widać też, jak półnagi Białorusin jest ciągnięty przez milicjantów (UWAGA, DRASTYCZNE UJĘCIA).
Jak wyjaśnił Zajczkin w rozmowie z portalem belsat.eu, zasłabł w więźniarce. "Wezwali pogotowie i pewnie wszystko się stało w momencie, gdy przenosili mnie z więźniarki do karetki. Ci, którzy robili zdjęcia, pewnie nie wiedzieli, co się stało i dopisali resztę" - tak mężczyzna tłumaczył, jak mogły zrodzić się pogłoski o jego śmierci.
Opowiedział o swym udziale w mińskim proteście. "Z bratem i dziewczyną poszliśmy pod obelisk Mińsk-Miasto Bohater. Przyjechał autobus OMON-u i 5-6 osób zaczęło zatrzymywać ludzi z użyciem siły". Jak opisywał, nie stawiał oporu. "Gdy zrozumiałem, że do mnie biegną, uklęknąłem i podniosłem ręce" - mówił. Dodał, że co najmniej trzech lub czterech policjantów okładało go pałkami po głowie i ciele.
Mężczyzna został wypisany ze szpitala
Powiedział, że został przewieziony do szpitala. "Był tam funkcjonariusz milicji, rozmawialiśmy z nim, opowiedziałem mu, co się wczoraj stało i podpisałem protokół. Przyszedł doktor, poprosiłem go o wypis. Popatrzył na wyniki badań, sprawdził, co mi zrobili. Powiedział, że nie mam złamań i jeśli chcę, to mogę iść do domu".
Jak doprecyzował w rozmowie z Agencją Reutera, został wypisany ze wstrząśnieniem mózgu, czterema szwami i siniakami na ciele. Jak przypuszcza, stracił dużo krwi. Także jego brat został zatrzymany. "Nie wiem, co z nim, nie ma go w domu. Jego dziewczyna powiedziała, że do drugiej w nocy była z nim łączność. Ale co z nim teraz, nie wiem" - powiedział Zajczkin w rozmowie z belsat.eu.
Zajczkin przez rok mieszkał w Polsce
W mediach społecznościowych w Polsce pojawiła się informacja, że Zajczkin mieszkał w przeszłości w naszym kraju. Potwierdził, że przez rok mieszkał w Gdańsku. "(Później) mieszkałem na Litwie, ale kiedy zaczęła się pandemia, wróciłem na Białoruś. Jestem tu już od czterech miesięcy" - powiedział.
Jak tłumaczył, poszedł na protest, bo "chciał się cieszyć z wygranej Cichanouskiej". "Myślałem, że oficjalne wyniki będą inne" - powiedział. Twierdząco odpowiedział na pytanie, czy był świadkiem strzelania milicji do ludzi - jak mówił, działo się to, kiedy był w więźniarce, zanim stracił przytomność. - To było straszne - przyznał.
W jego opinii protesty na Białorusi "potrwają jeszcze jakiś czas, ale nie takie, jak wczoraj".
Źródło: Reuters, belsat.eu