"Jedna z najbardziej znaczących porażek w politycznej karierze Erdogana"


W niedzielnych wyborach samorządowych w Turcji prezydent Recep Tayyip Erdogan poniósł jedną z najbardziej znaczących porażek w swojej karierze - uważają komentatorzy. Zauważają, że ważne jest teraz, czy upora się z wiszącym nad Turcją kryzysem ekonomicznym i jakie wnioski wyciągnie z porażki.

Niedzielne wybory samorządowe w Turcji były postrzegane jako test popularności prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana w sytuacji, gdy kraj boryka się z recesją, dwucyfrową inflacją, rosnącymi cenami żywności i wysokim bezrobociem.

W nocy z niedzieli na poniedziałek Erdogan stwierdził, że jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) kontroluje 16 z 30 najważniejszych miast. Oznaczałoby to utratę władzy w dwóch dużych miastach. Według wstępnych wyników chodzi o Ankarę, gdzie AKP rządzi bez przerwy od swojego powstania w 2001 roku, a także Stambuł, w którym Erdogan w 1994 roku - jeszcze jako burmistrz - rozpoczynał marsz ku władzy.

"Znacząca porażka" Erdogana

"Wynik niedzielnych wyborów lokalnych to jedna z najbardziej znaczących porażek w politycznej karierze Erdogana. AKP straciła prawie wszystkie prowincje na zachodnim i południowym wybrzeżu kraju, a także spory kawałek Turcji środkowej, włączając w to stolicę Ankarę. Najważniejsze miasto Turcji, Stambuł, też prawdopodobnie zostanie przejęte przez opozycję" — napisał w komentarzu dla PAP turecki dziennikarz Emre Kizilkaya.

"Co prawda, według nieoficjalnych wyników, Partia Sprawiedliwości i Rozwoju ma w dalszym ciągu ponad 40-procentowe poparcie społeczeństwa, a w koalicji z Nacjonalistyczną Partią Działania (MHP) zdobyła ponad 50 procent, ale wynik ten nie ma zbyt dużego znaczenia w przypadku wyborów samorządowych" - ocenia publicysta.

Kizilkaya uważa, że rezultat wyborów dowodzi, iż mimo olbrzymiego wysiłku, jaki w kampanię przedwyborczą włożył sam Erdogan, a także faktu, że rząd prawie w stu procentach zdominował tureckie media, zły stan gospodarki i dewaluacja liry były głównymi powodami porażki konserwatywno-islamistycznej AKP.

"Partie opozycyjne bardzo na tym skorzystały" – pisze dziennikarz, przyznając, że lewicowej i kemalowskiej Partii Ludowo-Republikańskiej (CHP) oraz współpracującej z nią nacjonalistycznej i świeckiej Dobrej Partii (IYI) udało się także wypracować inteligentną strategię tworzenia koalicji na bazie kalkulacji wyników w poszczególnych prowincjach, co przyczyniło się do ich sukcesu w większych ośrodkach miejskich.

"Za demokracją i przeciwko AKP"

Yoruk Isik, niezależny konsultant ds. międzynarodowych, także uważa, że do wyników wyborów przyczyniła się zła sytuacja ekonomiczna Turcji, ponieważ "niektórzy zwolennicy AKP postanowili z tego powodu nie głosować", a także postawa prokurdyjskiej lewicowej Ludowej Partii Demokratycznej (HDP), która nie wystawiła własnych kandydatów w wielkich aglomeracjach miejskich.

- HDP poinstruowało swoich wyborców, aby głosowali za demokracją i przeciwko AKP, i wielu Kurdów tak właśnie zrobiło, oddając głos na CHP – powiedział Isik, podkreślając jednocześnie, że "w żadnym wypadku nie należy zakładać, że w związku z tym CHP zdobyła nowych zwolenników".

- Kurdowie, którzy głosowali na CHP, nie popierają CHP. CHP musi być bardzo ostrożna w interpretowaniu tego, co stało się w niedzielę, i wyciągnąć odpowiednie wnioski na przyszłość – mówił Isik.

Konsultant ocenił, że wynik niedzielnych wyborów dowiódł, iż wbrew temu, co twierdzą niektóre zagraniczne media, w Turcji w dalszym ciągu istnieje demokracja.

- Zachodni dziennikarze często z powodu tego, co słyszą i widzą podczas naszych kampanii wyborczych, myślą, że w Turcji opozycja nie ma żadnej szansy na wygraną. To nieprawda. Zgadzam się, że atmosfera panująca w kraju podczas wyborów nie jest demokratyczna, ale to, co się stało, dowodzi, że w Turcji w dalszym ciągu nie wszystko jest stracone – zapewnił Isik.

Skomentował sytuację, która zaistniała podczas liczenia głosów, gdy zarówno kandydat AKP na stanowisko burmistrza Stambułu Binali Yildirim, jak i jego rywal z CHP Ekrem Imamoglu ogłosili zwycięstwo. Isik zauważył, że choć prawdopodobnie sprawdzanie, kto naprawdę zwyciężył nad Bosforem, zajmie jeszcze trochę czasu, jest prawie na sto procent pewien, że burmistrzem zostanie ten drugi.

- Jeśli dojdzie do ponownego przeliczania głosów w Stambule, może się nawet zdarzyć, pod warunkiem, że będą przy tym obecni obserwatorzy opozycji, iż Imamoglu dostanie więcej głosów niż obecnie – mówi Isik.

"Dobry refleks" Imamoglu

Komentatorzy chwalą Imamoglu, twierdząc, że wykazał się on godną podziwu stanowczością i dobrym refleksem politycznym, kiedy w niedzielę około ósmej wieczorem zareagował publicznie na fakt, że dane dotyczące wyników głosowania w Stambule, które dostaje od własnych obserwatorów, nie zgadzają się z tymi publikowanymi przez państwową agencję Anatolia.

Jeden z nich, Can Okar, tak ocenił na Twitterze postawę polityka: "Imamoglu nie bał się wypowiedzieć wojny AKP i poparł swoje oświadczenie konkretnymi liczbami. Wiedział, że wygrał i że AKP wie, że wygrał. (...) Brawo. To postawa godna podziwu".

Komentarze przedsiębiorców

Strata trzech największych miast Turcji przez AKP była też komentowana w kręgach biznesowych. Według właściciela dużej stambulskiej firmy porażka Erdogana w Ankarze, Stambule i Izmirze, a także fakt, że sama AKP otrzymała tylko ok. 44 procent głosów, mogą być katalizatorami do utworzenia przez jego przeciwników wewnątrz AKP nowej partii konserwatywno-prawicowej. Wśród osób planujących taki ruch ma być były prezydent Abdullah Gul, były premier Ahmet Davutoglu oraz były wicepremier Ali Babacan.

- Z tego, co wiem, ci tak zwani buntownicy czekali na wynik wyborów, żeby zobaczyć, czy ich plany mają szansę. Przy obecnych wynikach wygląda na to, że mają – powiedział PAP niewymieniony z nazwiska biznesmen.

Dodał, że wśród wymienionych polityków panuje przeświadczenie, że Turcji przydałaby się nowa partia nacjonalistyczna, która ukradłaby AKP zwolenników. Wskazuje na fakt, że ani IYI ani MHP nie odniosły samodzielnie w niedzielę zbyt dużego sukcesu.

Następne wybory w 2023

Jednak brytyjski ekonomista Timothy Ash podkreśla, że fakt, iż AKP w koalicji z nacjonalistyczną MHP zdobyły w niedzielę ponad 50 proc. głosów przy obecnych kłopotach finansowych Turcji oznacza, że partia Erdogana ma w dalszym ciągu silną bazę polityczną, której odpowiada jej nacjonalistyczno-islamistyczna ideologia.

Ash skupia się na sytuacji ekonomicznej kraju oraz tym, co Erdogan musi zrobić, jeśli chce ją poprawić. - Rynki momentalnie zareagowały na wiadomość o porażce AKP w Stambule. Prawda jest taka, że dopóki nie usłyszymy od ministra finansów Berata Albayraka, jakie reformy planuje przeprowadzić, mało się w tej kwestii zmieni - powiedział Ash.

Zdaniem ekonomisty rząd musi przekonać rynki, a także samych Turków, że wie, co robi.

- Bez odbudowy zaufania, udowodnienia niezależności Banku Centralnego, zacieśnienia polityki podatkowej, ograniczenia pożyczek udzielanych w tej chwili bez opamiętania przez państwowe banki i przeprowadzenia długoterminowych reform strukturalnych Turcji będzie ciężko i wcześniej czy później będzie musiała poprosić o pomoc Międzynarodowy Fundusz Walutowy – wyliczał Ash. Podkreślał przy tym, że plusem obecnej sytuacji jest fakt, iż następne wybory w Turcji są zaplanowane dopiero na rok 2023.

Podobnie myśli Kizilkaya, który tak podsumował wyniki wyborów: "Erdogan potraktuje te wyniki jako poważne ostrzeżenie i dokładnie je przestudiuje. Ponieważ następne wybory są dopiero za cztery lata, wie, że ma dużo czasu na to, by zmienić tę sytuację na swoją korzyść".

Autor: mm//rzw / Źródło: PAP