Do uderzenia może dojść w każdej chwili. Ale nie będzie to wielka inwazja Rosji, a raczej punktowe uderzenie. Chyba że rebelianci przestraszą się ukraińskiej artylerii, która już dwa razy – pod Marijnką (maj) i Starohnatiwką (teraz) – zdemolowała nacierające silne grupy uderzeniowe wroga. Analiza Grzegorza Kuczyńskiego.
Mija właśnie najgorętszy tydzień w Donbasie od zakończenia bitwy debalcewskiej w lutym. Zaczęło się od zmasowanej kampanii przemocy wobec misji obserwacyjnej OBWE i szturmu na odcinku frontu między Donieckiem a Mariupolem, a potem każdego dnia rosła ilość pocisków spadających na pozycje ukraińskie i obiekty cywilne, a siły rebeliancko-rosyjskie gromadziły się w pobliżu linii frontu.
O wzroście napięcia świadczy też przebieg wydarzeń na dyplomatycznej płaszczyźnie konfliktu – nerwowe telefony, groźby, prośby i nowa propagandowa ofensywa ze strony Moskwy.
Nie wiadomo, czy do ofensywy dojdzie, być może to tylko kolejna faza straszenia wojną ze strony Kremla. Ale szereg wydarzeń w Donbasie, sytuacja międzynarodowa, jak i w samej Rosji świadczą, że tak dużego prawdopodobieństwa nowej eskalacji walk nie było od porozumienia Mińsk-2 i zajęcia węzła debalcewskiego przez oddziały "Noworosjan" i żołnierzy rosyjskich. Tak groźnie nie było nawet pod koniec maja, gdy Ukraińcy odpierali potężne uderzenie na Marijnkę.
Dlaczego teraz?
Przede wszystkim należy podkreślić, że na Ukrainie Władimir Putin nie ma już dobrej opcji do wyboru. Na co by się nie zdecydował, straty będą większe od zysków. Pozostaje tylko chłodna analiza, w którym scenariuszu stosunek strat do zysków będzie najmniejszy.
Wariant pokojowy oczywiście nie wchodzi w grę – dla Putina byłaby to katastrofa w kraju i utrata atutu w wielkiej grze z Zachodem. Wariant wojenny – zwłaszcza z wersji maksimum (otwarta wojna z Ukrainą), to pogłębienie sankcji i jeszcze głębszy kryzys w relacjach z Zachodem. Utrzymywanie status quo? Wydaje się najbardziej optymalne – ale tutaj czas gra na niekorzyść Rosji bardziej, niż Ukrainy. Sytuacja ekonomiczno-społeczna w Rosji będzie się tylko pogarszała. Ostatnie fatalne dla Moskwy wiadomości to spowolnienia chińskiej gospodarki, problemy z juanem oraz porozumienie z Iranem. Ceny ropy będą nadal spadać – a za tym będzie się kurczył strumień petrodolarów, będących głównym źródłem dla rosyjskiego budżetu. Eskalacja konfliktu odwróci uwagę od codziennych problemów i pozwoli ponownie zmobilizować społeczeństwo rosyjskie wokół reżimu.
Jeśli więc uderzać – to właśnie teraz. Bo tzw. okno możliwości także z punktu widzenia wojskowych zacznie się zaraz zamykać. Tak naprawdę pozostały dwa, maksymalnie cztery tygodnie na rozpoczęcie dużej operacji wojskowej. Po pierwsze, ze względu na pogodę, po drugie – z racji zbliżającej się wymiany części poborowych w wojsku rosyjskim.
Za opcją militarną przemawia też sytuacja polityczna. Mińskie porozumienia nie działają, Moskwa wyciągnęła już nich wszystko, co się dało. Dlatego może chcieć przełamać pat. Ale najpierw musi być pewna, że się to także militarnie opłaci. Stąd próba generalna, jaką były wydarzenia sprzed tygodnia.
Obserwatorzy na celowniku
Zaczęło się od zastraszania Specjalnej Misji Obserwacyjnej OBWE (SMM OSCE). To logiczny krok Rosjan – uniemożliwienie pracy obserwatorom ułatwi działania militarne i ewentualne zbrojne prowokacje.
SMM od początku nie miała narzędzi, żeby skutecznie monitorować zawieszenie broni i wypełnianie postanowień z Mińska. Rosja blokuje w OBWE rozszerzenie mandatu misji, a rebelianci na miejscu blokują obserwatorom dostęp do wielu miejsc.
SMM OSCE oświadczyła, że w ostatnim czasie jej obserwatorzy spotkali ludzi, którzy przedstawiali się jako osoby związane z rosyjską armią. Takie głośne mówienie o tym okazało się błędem. W Doniecku (6 sierpnia) i Ługańsku (9 sierpnia) doszło do wymierzonych w misję wrogich demonstracji. W poprzednią niedzielę w Doniecku spalono cztery samochody opancerzone SMM. Były zaparkowane przed hotelem, w którym mieszkają obserwatorzy.
Nie brakuje też innych incydentów - ostrzału obserwatorów na terenach "republik ludowych" przez nieznanych sprawców. Szef misji, Szwajcar Alexander Hug jest przekonany, że to zorganizowana akcja, mająca na celu zastraszenie i zmuszenie do wycofania się misji. SMM już zrezygnowała z punktu w Szyrokinie, strategicznej miejscowości broniącej dostępu do Mariupola od wschodu. Obserwatorzy nie mieli też dostępu przez kilka kolejnych dni do Starohnatiwki, na północ od Mariupola. A to właśnie tam tydzień temu rebelianci przeprowadzili uderzenie o skali największej od bitwy debalcewskiej.
Bitwa o Starohnatiwkę
W nocy z niedzieli na poniedziałek (9/10 sierpnia) rebelianci z użyciem czołgów i bojowych wozów piechoty próbowali przerwać linię obrony sił ukraińskich pod Starohnatiwką. Według sztabu ATO, wróg rzucił do boju ok. 400 ludzi, dziesiątki czołgów i pojazdów opancerzonych. Artyleria rebeliantów ostrzeliwała jednocześnie wsie Hranitne (10 km od Starohnatiwki) i Nowołaspa (8 km od Starohnatiwki). Atak nastąpił zaraz po tym, jak Kijów odmówił podpisania nowego dokumentu ws. rozbrojenia, który Rosja zaproponowała w ramach mińskiej grupy kontaktowej.
Tak dużego uderzenia nie było od czasu walk o Debalcewe. Jednak rebelianci trafili na groźnego przeciwnika - pozycje w rejonie Starohnatiwki zajmują żołnierze 72. Brygady Zmechanizowanej. Oddziały ukraińskie wchodzące w skład sektora M odparły atak bez większych strat – powtórzył się scenariusz z bitwy o Marijnkę, znów użycie ciężkiej artylerii przez Ukraińców przesądziło o wyniku starcia. Oczywiście sztab ATO musiał sięgnąć po ten rodzaj broni, choć zgodnie z porozumieniem mińskim, nie powinno go tu być.
W wyniku starcia Ukraińcy zdobyli ważne wzgórza wokół wsi. Strona ukraińska podaje, że w walkach zginął jeden żołnierz, lecz nieoficjalne informacje mówią, że ofiar jest więcej. Rebelianci stracili pod Starohnatiwką ok. 140 ludzi.
Dlaczego właśnie do ataku doszło właśnie tam? Okoliczne wzgórza dominują nad drogą H20 łączącą Donieck z Mariupolem. To byłaby najbardziej dogodna trasa do ataku na Mariupol od północy.
Po ataku na Starohnatiwkę prezydent Petro Poroszenko zwołał 10 sierpnia na godz. 6 rano pilną naradę z generałami. Polecił także informować o sytuacji OBWE, państwa tzw. czwórki normandzkiej, którą tworzą Francja, Niemcy, Rosja i Ukraina, a także kraje NATO i UE.
Tymczasem w nocy z 10 na 11 sierpnia rebelianci ponownie ostrzelali pozycje ukraińskie w rejonie Wołnowachy (wsie Starohnatiwka i Czermałyk) – w tym także z zakazanego w Mińsku kalibru 120 i 152 mm.
Dyplomatyczny alarm
Po natarciu na Starohnatiwkę rozdzwoniły się telefony dyplomatów. Szef ukraińskiego MSZ Pawło Klimkin rozmawiał 10 sierpnia zarówno z Siergiejem Ławrowem, jak i szefami dyplomacji Niemiec i Francji. Do Rosjanina zaapelował o opamiętanie się.
Tego samego dnia rzecznik Departamentu Stanu John Kirby oświadczył, że USA są "głęboko zaniepokojone" wzrostem liczby ataków, w wyniku których w ciągu ostatnich kilku dni zginęło trzech ukraińskich żołnierzy, a 35 zostało rannych. Kirby dodał, że strona ukraińska odnotowała tego dnia (10 sierpnia) 127 ataków. "Nagły wzrost przemocy na wschodzie Ukrainy oznacza pogwałcenie porozumień z Mińska" - oceniła 11 sierpnia w komunikacie służba dyplomatyczna Unii Europejskiej. 13 sierpnia do Moskwy zadzwonił John Kerry. Sekretarz stanu USA wyraził w rozmowie z Ławrowem "poważne zaniepokojenie" nagłym wzrostem ataków prorosyjskich separatystów na oddziały rządowe na wschodzie Ukrainy. 14 sierpnia Ławrow musiał też wysłuchać od Franka-Waltera Steinmeiera, że Niemcy są "skrajnie zaniepokojone" sytuacją w Donbasie.
Odpowiedź Rosji była do przewidzenia. 11 sierpnia MSZ zaapelowało do Kijowa, aby zakończył "nieodpowiedzialne akcje" na wschodzie Ukrainy. Moskwa przyznała, że sytuacja się pogarsza w ostatnich dniach, ale dlatego, że "wojownicza retoryka Kijowa znacznie zaostrzyła się".
Kto zamierza atakować, a kto się bronić pokazują jednak zdjęcia satelitarne. Widać na nich, że rebelianci nie budują żadnych, nawet najmniejszych fortyfikacji. Przeciwnie, podciągają sprzęt i ludzi w rejon frontu. To Ukraińcy od miesięcy umacniają pozycje na linii rozgraniczenia.
12 sierpnia Putin w związku z sytuacją na Ukrainie zwołał "operacyjne" posiedzenie swojej Rady Bezpieczeństwa. Nie wiadomo, co na nim ustalono – bo nie było takiego komunikatu. Następnego dnia "Niezawisimaja Gazieta" pisała, że w "republikach ludowych" czekają na uderzenie Ukraińców, ale też "przygotowują się na to, że w czasie nadchodzących walk uda się rozszerzyć terytorium swoich republik minimum do granic administracyjnych obwodów". "Nie wykluczone, że podobny scenariusz rozwoju wydarzeń w Donbasie był rozpatrywany na operacyjnym posiedzeniu na Kremlu" – napisała "NG".
Znaczące, że kilka godzin po naradzie Putina z szefami struktur siłowych rosyjskie kanały telewizyjne poinformowały, że rebelianci ogłosili w swoich siłach "pełną gotowość bojową". Główny negocjator pokojowy tzw. DRL Denis Puszylin powiedział 12 sierpnia dziennikarzom, że Kijów prowokuje militarną konfrontację, a jeśli ta się zacznie, nie będzie więcej żadnych rozmów oraz "żadnego nowego porozumienia pokojowego Mińsk-3".
Mobilizacja w "Noworosji"
Wczoraj (14 sierpnia) rzecznik ATO Andrij Łysenko mówił, że w ciągu ostatnich 24 godzin skala ostrzału artyleryjskiego przez rebeliantów była rekordowa w ciągu ostatniego półrocza. I to na niemal całej długości frontu. Na zachód od Doniecka od kilku dni rebelianci znów używają wyrzutni Grad.
Jeśli Rosja zdecyduje się na zerwanie mińskich porozumień, a niestety, robi wszystko w tym kierunku, będziemy działać zgodnie z wyzwaniami, przed którymi stanie państwo. Jeśli dojdzie do aktywnego użycia rosyjskich wojsk, będziemy zmuszeni ogłosić stan wojenny i zmobilizować cały potencjał, który posiadamy. Ołeksandr Turczynow, 14 sierpnia
Dowództwo wojskowe ATO ogłosiło już kilka dni temu, że przeciwnik w Donbasie koncentruje sprzęt i ludzi na pozycjach wyjściowych do ofensywy, "jednocześnie oskarżając wojsko ukraińskie o przygotowywanie ataku". Działania prorosyjskich bojowników na wschodzie Ukrainie świadczą o dążeniach Rosji do zerwania porozumień pokojowych – oświadczyła 13 sierpnia ukraińska Rada Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony. Dalsza aktywizacja rosyjskich wojsk w Donbasie zmusi Ukrainę do wprowadzenia stanu wojennego i mobilizacji całego potencjału wojennego – oświadczył 14 sierpnia sekretarz Rady Ołeksandr Turczynow.
Wiadomo, że już kilka dni temu w tzw. Donieckiej Republice Ludowej rozpoczęła się mobilizacja tzw. rezerwistów pospolitego ruszenia. Czyli tych, którzy przeszli szkolenie w wojskowych obozach prowadzonych przez Rosjan lub mających doświadczenie bojowe, a teraz pracujących w np. kopalniach. Polecenie stawienia się "rezerwistów" w "komisjach wojskowych" dostały m.in. kopalnie Ługutina i Progress w miastach Torez i Szachtarsk. Podobne rozkazy wydano w Makijewce, Gorłówce i Doniecku. W szeregu jednostek "armii" tzw. DRL ogłoszono alarm bojowy (m.in. 3. brygada z Jenakijewa i 7. brygada z rejonu szachtarskiego).
Dywersanci i "doradcy"
To nie jedyne sygnały świadczące o przygotowaniach do dużej operacji wojskowej. Do Donbasu wróciło już wielu "doradców wojskowych", odwołanych do Rosji dwa miesiące temu. Pojawiły się też informacje, że w Donbasie znów widziano zastępcę dowódcy Wojsk Lądowych Sił Zbrojnych Rosji gen. Aleksandra Lencowa. Tego samego, który miał na miejscu dowodzić operacją debalcewską w lutym br.
Ukraiński deputowany i analityk wojskowy Dmytro Tymczuk w swoim wpisie na Facebooku 14 sierpnia zwraca uwagę na to, że przeciwnik zaczął aktywnie wykorzystywać grupy dywersyjno-zwiadowcze na wielu odcinkach frontu. Ma to swój cel – Ukraińcy nie mogą być pewni, gdzie nastąpi ewentualne duże uderzenie. Grupy złożone są z rosyjskich żołnierzy, lokalnych rebeliantów i najemników z Rosji, którzy byli szkoleni w licznych obozach przez wojskowych instruktorów.
Największą aktywność w ostatnich dniach rebelianci wykazują na tych odcinkach frontu: rejon miejscowości Awdijewka i Marjinka (na zachód od Doniecka), rejon Switłodarska (na północny wschód od Gorłówki), rejon nad M. Azowskim (na wschód od Mariupola) oraz kierunek Sczastje – Stanica Ługańska. Siły ATO odnotowały też wzmożoną aktywność dronów, stacji radiowych przeciwnika i środków optyczno-elektronicznych.
Wojna? Raczej bitwa
Operacji wojennej na dużą skalę, a tym bardziej z otwartym zaangażowaniem sił zbrojnych Rosji, nie należy jednak oczekiwać. Do wojny na dużą skalę nie są gotowe nie tylko Ukraina i Zachód, ale też sama Rosja. Co innego rozpętać taki konflikt, a co innego tylko nim straszyć.
Najprawdopodobniej będzie to lokalna eskalacja konfliktu, tak jak to było wcześniej w przypadku Debalcewa czy lotniska w Doniecku.
Moskwa może chcieć zadać Ukrainie kolejną ciężką porażkę. Tak bolesną i upokarzającą, żeby doprowadzić do zamętu politycznego w Kijowie. Z Debalcewem się nie udało. Łatwo można sobie wyobrazić teraz jakąś lokalną bitwę, np. o strategiczne miejscowości na zachód od Doniecka, o elektrownię w Sczastje czy o Mariupol (to jednak najmniej prawdopodobne), która – gdyby zakończyła się jakimś "kotłem" i dużymi stratami ukraińskimi w zabitych i wziętych do niewoli – sprowokowałaby nową falę zarzutów pod adresem władz w Kijowie. Potencjalni oskarżyciele są gotowi – to choćby Prawy Sektor. Co gorsza dla stabilności Ukrainy, są to oskarżyciele uzbrojeni. Mamy tu więc do czynienia znów z powrotem planu wywołania w Kijowie "trzeciego Majdanu".
Za dużym prawdopodobieństwem powyższego militarnego scenariusza przemawia ostra w ostatnim czasie retoryka Kremla. Od końca czerwca Putin i Ławrow zamilkli i już nie zachęcają Kijowa do nadania autonomii Donbasowi i uznania wyborów na tym terenie. Moskwa wie, że do ustępstw może zmusić Ukrainę tak naprawdę tylko Waszyngton. Stąd wynikała aktywizacja kanału Nuland – Karasin (CZYTAJ WIĘCEJ). Stąd dwa spotkania Ławrowa z Kerrym - najpierw w Katarze (3 sierpnia), a potem w Kuala Lumpur (5 sierpnia). Wygląda na to, że niewiele one Moskwie dały. Tak przynajmniej można sądzić po przekazie, jaki popłynął z Kremla kilka dni później.
Manifest wojenny
Siergiej Naryszkin, przewodniczący Dumy, uważany jest za reprezentanta kremlowskiego "betonu". I to nie tylko z racji kagiebowskiej przeszłości. 9 sierpnia opublikował coś w rodzaju manifestu wojennego na łamach rządowej "Rossijskiej Gaziety". Głównym motywem tekstu jest… sierpień. Słynny sierpień – najgorętszy politycznie miesiąc w postsowieckiej Rosji. Rozmaici publicyści już w lipcu zastanawiali się, czy i tym razem stanie się zadość tradycji i Rosja znów znajdzie się w centrum gwałtownych wydarzeń – choćby atakując Ukrainę ze zdwojoną siłą.
Naryszkin tymczasem okazuje się mieć dużo szersze horyzonty. Atakując ostro USA za narzucanie swej dominacji światu, przypomina różne historyczne "prowokacje". Od tych, które wywołały I wojnę światową (1914), przez zrzucenie bomb atomowych na japońskie miasta (1945), dagestański rajd Szamila Basajewa, który dał początek II wojnie czeczeńskiej (1999) po wojnę rosyjsko-gruzińską (2008), rzecz jasna "wywołaną przez amerykańską marionetkę Saakaszwilego".
Cały artykuł jest jednym wielkim antyamerykańskim protestem, nadzwyczaj emocjonalnym i zarazem mrocznym – ostrzegającym, że to amerykański imperializm może doprowadzić w sierpniu tego roku do jakichś tragicznych wydarzeń.
"Sierpień 2015 się zaczął, ale jeszcze nie skończył. Kryzys jest przygotowywany, ale my nie ulegniemy prowokacji. Prezydenta USA musi pamiętać: kto sieje wiatr, ten zbiera burzę" – pisze zaufany współpracownik Putina. Ten sam, który kilka dni wcześniej wzywał do powołania międzynarodowego trybunału, który by osądził USA za zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki (to akurat było nawiązanie do zablokowanej przez Moskwę w Radzie Bezpieczeństwa ONZ próby powołania takiego trybunału ws. zestrzelenia malezyjskiego boeinga nad Donbasem).
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Naryszkin wyartykułował poglądy swego prezydenta. Już nie raz udowodnił, że cieszy się ogromnym zaufaniem Putina – choćby będąc "kuratorem" prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. Putin był wtedy tymczasowo premierem, zaś Naryszkin na stanowisku szefa administracji prezydenckiej pilnował odpowiedniego kursu Kremla.
Podobne wojenne tony biją z tekstu innego nieoficjalnego rzecznika poglądów Putina, czyli Władimira Żyrinowskiego. Specjalizuje się on od wielu lat w mówieniu tego, czego prezydent raczej powiedzieć oficjalnie nie może. Rosyjski niezależny analityk Paweł Felgenhauer zwraca uwagę, że dzień po artykule Naryszkina lider LDPR na stronie partii "ostrzega" kraje zachodnie, aby "nie budziły rosyjskiego niedźwiedzia" i nie próbowały podbijać "części Rosji", w tym "bohaterskiego Donbasu". Grozi, że w takim wypadku Rosja "zniszczy wasze miasta, i tylko popioły zostaną".
USA zaatakował też inny weteran KGB należący do najbliższego kręgu Putina, Władimir Jakunin. Od wielu lat jest szefem firmy, która zatrudnia najwięcej ludzi w Rosji, czyli Rosyjskich Kolei (RŻD). Jest też znany jako przywódca tzw. zakonu prawosławnych czekistów – i właśnie w konserwatywnym wydawnictwie "Rozwój i gospodarka" obwinił USA o całe zło tego świata.
Niepokojące sygnały
Problem jednak nie tylko w wojennej retoryce, ale też konkretnych posunięciach władz na Kremlu.
Jedną z największych problemów Putina jest niechęć większości Rosjan do otwartego angażowania się w wojnę. To dlatego Kreml z taką wściekłością reaguje na każdą informację o ujawnieniu pochówku rosyjskich żołnierzy poległych w Donbasie. Także dlatego 28 maja Putin wydał dekret utajniający "straty wojskowe poniesione w operacjach specjalnych w czasie pokoju". Tę decyzję grupy działaczy społecznych i dziennikarzy zaskarżyły do Sądu Najwyższego.
Przeciwnicy dekretu wskazują, że ustawa o tajemnicy państwowej w swej części dotyczącej wojska, nic nie mówi o utajnianiu strat w ludziach, a o liczebności jednostek. De facto więc Putin wprowadził w dekrecie nową kategorię informacji tajnych, której jednakże nie ma w obowiązującym prawie. Prawnicy prezydenta podkreślali natomiast aspekt "operacji specjalnych". Ich zdaniem wszelkie informacje o uczestnikach takich działań – w tym właśnie o ich śmierci – to ujawnienie tajemnicy państwowej. Problem w tym, że w rosyjskim prawie nie ma wyjaśnienia, co to takiego "operacja specjalna".
Sąd Najwyższy 13 sierpnia uznał, że dekret jest zgodny z prawem. To w jakimś stopniu rozwiązuje ręce Putinowi, jeśli chodzi o wysyłanie żołnierzy na front wojny z Ukrainą.
Drugi niepokojący sygnał, to powołanie "Komitetu Ocalenia Ukrainy". Ogłosiła to 3 sierpnia w Moskwie grupa ukraińskich polityków, którzy zbiegli z kraju po rewolucji w lutym 2014., z byłym premierem Mykołą Azarowem na czele. Zapewnili, że jeżeli uda im się przejąć władzę w Kijowie po obaleniu obecnych władz, to wycofają wojsko do koszar i dogadają się z donbaskimi separatystami. Ukraina zaś będzie luźną federacją w sojuszu z Rosją. Oczywiście rosyjska aneksja Krymu pozostaje poza wszelką dyskusją.
Powołanie "Komitetu" wpisuje się w rosyjską politykę podważania legalności władz w Kijowie i przedstawiania Ukrainy jako "państwa upadłego". Kreml ogłosił, że nie stoi za zorganizowaniem "Komitetu", ale może zdecydować o jego wsparciu po "poznaniu jego planów i opinii". Główny państwowy kanał telewizyjny Rossija-1 w swoim głównym wieczornym wydaniu wiadomości opisał już nawet "Komitet" jako "rząd na uchodźstwie". To jasny sygnał – Kreml w każdej chwili, w zależności od rozwoju sytuacji, będzie mógł sięgnąć po te marionetki. Tym bardziej, że "Komitet" odciął się od bezpowrotnie skompromitowanego Wiktora Janukowycza.
Jeśli Rosja postanowi uderzyć w Donbasie - zrobi to najpewniej przed 26 sierpnia. Na ten dzień zaplanowano kolejne spotkanie tzw. grupy kontaktowej w Mińsku. Wcześniej, w najbliższym tygodniu, do Sewastopola na Krym ma przybyć sam Putin.
Autor: Grzegorz Kuczyński / Źródło: tvn24.pl