"Oboje rywalizują z jedyną osobą, którą mogą pokonać" - zażartował komik Trevor Noah i miał rację. Wybór, przed którym stoją Amerykanie, nie jest godny pozazdroszczenia, a dla najzagorzalszych wyborców "ta druga" opcja jest ucieleśnieniem wszystkiego, co złe.
We wtorek wieczorem w TVN24 i TVN24 BiS oglądaj specjalny program "Ameryka Wybiera". Wszystkie najważniejsze i najciekawsze informacje zza Atlantyku znajdziesz też w serwisie wyborczym tvn24.pl.
Potwierdzają to obiektywne dane. W Stanach Zjednoczonych analizuje się wszystko, a w sondażach obok pytań o poparcie pojawiają się też te o zaufanie, ocenę doświadczenia, kompetencje i o to, czy kandydata/kandydatkę po prostu się lubi.
Tak nielubianej dwójki jak Hillary Clinton i Donald Trump nie było od dekad. Sympatią nie darzy ich ok. 60 proc. rodaków.
"Lewa, prawa, lewa, prawa..."
Według jej krytyków Clinton to - w największym skrócie - karierowiczka, która po trupach dąży do Białego Domu i w tym wyścigu wystartowała już jakieś 30 lat temu. Po trupach, dodajmy, dosłownie, o czym za moment. Zaś Trump to dla jego krytyków populistyczny buc i wariat. To te bardziej dosłowne i dosadne opinie. A te mniej dosadne?
Odpowiedzi znowu udziela satyra. Spójrzmy na program "Saturday Night Live" - jeden z najważniejszych amerykańskich programów rozrywkowych, który od ponad 40 lat szydzi ze wszystkiego i wszystkich, choć dodajmy, że zwykle nieco bardziej szydzi z konserwatystów. Przez "SNL" przewinęły się wielkie gwiazdy rozrywki jak Bill Murray, John Belushi, Chevy Chase, Eddie Murphy, Will Ferrell, Ben Stiller, Robert Downey Jr., a z młodego pokolenia np. Andy Samberg. Miał lepsze momenty, gdy program oglądali wszyscy i byli zachwyceni jego skeczami, i momenty gorsze, gdy uznawano, że jest wtórny, nudny i nic nie wnosi do publicznej debaty.
Tak właśnie stało się w poprzednim sezonie. Autorzy mieli spory kłopot, bo zaprosili do programu Donalda Trumpa (gość programu jest jednocześnie jego "gospodarzem" w danym odcinku - wygłasza komediowy monolog na otwarcie i występuje w skeczach). W zgodnej opinii obserwatorów program dał Trumpowi arenę, na której mógł błyszczeć, i w ogóle go nie skontrował. A takie było oczekiwanie, zwłaszcza widzów tzw. liberalnych - że kogoś takiego jak Trump to SNL powinien wykpić, a nie promować. Recenzje były surowe, tym bardziej że przez cały sezon autorzy nie potrafili skomentować szalonej prezydenckiej kampanii. To zmieniło się teraz, po wakacyjnej przerwie. W rolę Trumpa wciela się gościnnie aktor Alec Baldwin i Ameryka (liberalna) jest zachwycona, bo w kreacji Baldwina widzi idealną parodię wad republikanina. W skeczach parodiujących debaty widzą buca bez żadnej wiedzy, który tylko przerywa Hillary Clinton i bezczelnie na każdym kroku kłamie, przy okazji twierdząc, że Iran to Irak.
Ale Hillary Clinton też jest okrutnie parodiowana. W jej rolę wciela się znakomita Kate McKinnon, a demokratka w jej wersji jest kimś na kształt cyborga, którego sztab doradców nauczył, jak się uśmiechać. Gdzie tylko się da Clinton-McKinnon podkreśla, że ma ojca i wnuczkę, których imion wprawdzie nie pamięta, ale i tak liczy na to, że w jakiś magiczny sposób wyborcy zobaczą w niej człowieka i na nią zagłosują. Gdy chodzi, pod nosem powtarza sobie "lewa, prawa, lewa, prawa" - jest tak sztuczna, że nawet chodzenie ma przećwiczone.
Według Trumpa "SNL" jest nudny, trzeba go zdjąć z anteny, a parodia Baldwina jest fatalna. Tak napisał na Twitterze. Chodzi o ten sam program, który Trump, też na Twitterze, tak chwalił, gdy był jego gospodarzem. Clinton zaś swoją parodią jest zachwycona, ale znowu nie wiadomo, czy tak na serio, czy doradcy jej ten zachwyt podpowiedzieli. Samo "Saturday Night Live", a dokładniej - jego fragmenty - są znowu masowo cytowane w innych mediach, a nawet emitowane podczas poważnych, publicystycznych debat w telewizji i komentowane przez zaproszonych do studia gości. Są czymś więcej więcej niż tylko rozrywkowym przerywnikiem.
Teoria spiskowa
W każdym razie "SNL" w tym sezonie zbiera świetne recenzje również dlatego, że doskonale uchwycił to, co w kandydatach najbardziej wyraziste. Gdy oglądałem debaty, miałem wrażenie, że widzę egzamin i dwoje studentów. Jedna z tych osób to prymuska, która wkuła na pamięć cały podręcznik i gdyby mogła, to by poprawiła profesora, druga - to osoba, która nie do końca wie, jak nazywa się przedmiot, który zdaje, ale coś wymyśli. Podobne opinie słyszę od Amerykanów. Znakomicie zresztą ubrała to w słowa publicystka "Los Angeles Times" Melissa Batchelor Warnke, która poświęciła felieton wpadce trzeciego kandydata Gary'ego Johnsona. Libertarianin w trakcie wywiadu telewizyjnego został poproszony o to, by wyjaśnił, jakie ma plany wobec Aleppo. Odpowiedział: "Ale czym jest Aleppo?". Zdaniem autorki Hillary Clinton prawdopodobnie jest w stanie wymienić wszystkie dzielnice Aleppo i być może wie, gdzie przed wojną można było dostać najlepsze kotleciki. Czy Trump zaś wie, czym jest Aleppo? Nawet jeśli nie, to w życiu by tego nie przyznał i zapewne szybko by zmienił temat.
Oczywiście pół biedy, gdyby tylko o takie kwestie wizerunkowe chodziło. Amerykanie czasem idą dalej. Zwolennicy Trumpa nieraz mówią na Hillary "Killary". To gra słów łącząca jej imię ze słowem "kill", czyli zabić. Ich zdaniem w minionych latach wielu przeciwników Clintonów lub nawet ludzi z potencjalnie groźną dla nich wiedzą ginęło w tajemniczych okolicznościach. W parku w Atlancie spotkałem człowieka, który przekonywał mnie, że właśnie taki los spotkał m.in. jednego z kierowców, który mógł usłyszeć coś, czego nie powinien był usłyszeć. Do tego dochodzą zarzuty, że Clintonowie stworzyli coś na kształt państwa mafijnego, w którym królują kolesiostwo, korupcja i cwaniactwo. Sama Clinton zresztą mało robi, by to zmienić, bo niezwykle trudno od niej wydobyć pogłębiony komentarz na temat jej afery mailowej. Nawet nie tyle trudno, co jest to właściwie niemożliwe. A do tego ma reputację osoby oderwanej od rzeczywistości. - Hillary Clinton sprawia wrażenie, jakby nigdy nie była na tym samym przyjęciu co na przykład pracownik huty - powiedział mi pewien Amerykanin. I to zwolennik Clinton.
Seks, rasizm i ksenofobia
Trump zaś dla demokratów jest wszystkim, co najgorsze we współczesnej, a przede wszystkim dawnej Ameryce. Niechętni mu mówią, że to człowiek, który stworzył wspaniałą platformę, na której funkcjonować mogą seksizm, rasizm i ksenofobia. Jego "powrót do wielkiej Ameryki" to powrót do Ameryki wielkiej dla białych mężczyzn, bo tylko im żyło się w niej dobrze, a teraz żyje się gorzej, bo nagle nie wypada łapać kobiet za tyłek, a o pracę trzeba konkurować z kimś, kto przybył z Meksyku. O jego merytorycznym przygotowaniu do pełnienia urzędu niespecjalnie jest co pisać. Bardzo bym chciał, ale nie wiem choćby, która wersja jego planu podatkowego jest obowiązująca. Nie wiem też, które szacunkowe koszty budowy muru na granicy z Meksykiem są właściwe, bo z jego własnych ust padało kilka kwot, każda wyższa od poprzedniej. Zresztą to akurat jest bez znaczenia, bo decyzja o budowie takiego muru nie leży tylko w gestii prezydenta. Jeśli Trump o tym nie wie, to źle. Jeśli wie, a i tak obiecuje, to chyba nawet gorzej.
Przesada? W końcu nie ma kandydatów idealnych, nawet w Polsce znamy doskonale zjawisko "mniejszego zła", więc może nie ma czego Amerykanom współczuć? Z drugiej strony, obejrzałem kilka dni temu powtórkę prezydenckiej debaty z 1988 r., w której George H. W. Bush zmierzył się Michaelem Dukakisem. Porównałem ją sobie z debatami z tego roku. Tamta była wyśmienita. Jaki był poziom trzech ostatnich? Kto widział, ten wie. Kto nie widział, temu trochę zazdroszczę. Trudno je porównywać, bo to dwie zupełnie rożne kategorie, jak wkładanie do jednego worka kibolskiej ustawki z szermierką. O ile trudno stawiać znak równości między wadami Trumpa i Clinton, to naprawdę łatwo odnieść wrażenie, że gdzieś po drodze coś poszło nie tak.
Autor: Z Atlanty Michał Sznajder / Źródło: TVN24 BiS
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 BiS