Naukowcy przewidują, że wraz z dalszym ocieplaniem się planety ekstremalne zjawiska, takie jak susze, huragany, czy powodzie staną się coraz częstsze i coraz bardziej niszczycielskie. Gdy ziemia, na której żyją, zacznie ich zawodzić, setki milionów ludzi zamieszkujących tereny od Ameryki Centralnej, przez Afrykę, po Azję staną przed trudnym wyborem: ucieczka albo śmierć. Efektem ich decyzji może być największa fala migracji, jaką widział świat.
Wyobraźmy sobie dwie sytuacje.
Na plastikowej torbie, rozłożonej płasko na poboczu ulicy, siedzi kobieta z dzieckiem. Obok nich duży plecak i siatki wypełnione ubraniami, dokumentami, jedzeniem. Teraz to ich cały dobytek. Tyle udało się spakować w 15 minut. "Zbierajcie się, będziemy za kwadrans" - usłyszała Oksana po drugiej stronie słuchawki, chwilę przed przyjazdem busa, który zabrał ją i jej córeczkę pod granicę z Polską. Dziś jej domu już nie ma. Został zrównany z ziemią przez rosyjski pocisk. Z dawnego życia ostało się tylko tyle, ile zdołała zmieścić do plecaka i paru siatek.
Samantha była uwięziona w ruinach swojego domu przez dwa dni. W końcu dotarła pomoc. Trafiła do pobliskiej szkoły, przekształconej w centrum ewakuacyjne. Osiedle, na którym mieszkała, przestało istnieć. Woda zmiotła z powierzchni ziemi wszystko, co spotkała na swojej drodze. Pozostały tylko kamienie i błoto. Nie ma dokąd wracać.
Co łączy te kobiety?
Obie straciły dach nad głową. Obie były zmuszone opuścić swój dom, by ratować życie.
Ale uchodźczynią jest tylko jedna z nich. Druga to "uchodźczyni" w cudzysłowie.
Ciepło, cieplej, gorąco
Według badań prowadzonych przez zespół pod przewodnictwem Chi Xu z Uniwersytetu Nankińskiego, a opublikowanych na łamach czasopisma "Proceedings of the National Academy of Science" w maju 2020 roku, w ciągu najbliższych 50 lat Ziemia może odnotować wyższy wzrost temperatury niż w ciągu ostatnich sześciu tysięcy lat razem wziętych. Dziś ekstremalnie gorące strefy, takie jak Sahara, zajmują niecały jeden procent naszej planety. Badania sugerują, że do roku 2070 mogą one objąć blisko jedną piątą lądu. Jeśli te prognozy się potwierdzą, będzie to oznaczać, że co trzeci człowiek doświadczy warunków klimatycznych, w których ludzie nie są w stanie normalnie funkcjonować.
Niektóre scenariusze są jeszcze bardziej pesymistyczne. Badanie przeprowadzone w 2017 roku przez Eun-Soon Im z Hongkongu, którego wyniki opublikowano na łamach magazynu "Science Advance", wykazało, że przed końcem XXI wieku temperatury w niektórych częściach świata - w tym w Indiach i Chinach - wzrosną do tego stopnia, że wyjście na zewnątrz będzie groziło śmiercią.
Jeśli to nie upał i susza zmuszą ludzi do ucieczki, zrobi to woda - poprzez wzrost poziomu mórz. Klimatolodzy szacują, że jego skutki dotkną około 150 milionów ludzi. Nowe prognozy pokazują, że do 2050 roku przypływy ogarną większą część Wietnamu - w tym część Delty Mekongu zamieszkałą przez 18 milionów ludzi - a także część Chin i Tajlandii, większość południowego Iraku i prawie całą Deltę Nilu. Zagrożonych jest również wiele regionów przybrzeżnych Stanów Zjednoczonych, w tym Floryda. Naukowcy szacują, że za kilkadziesiąt lat Miami może znaleźć się pod wodą.
- Nie wiem, czy rozumiemy skalę tego, z czym się mierzymy. Delta Mekongu w Wietnamie, którą zamieszkuje 18 milionów ludzi, jest bardzo podatna na powodzie. Już teraz wiemy, że ogromna część z tych 18 milionów ludzi będzie musiała uciec. To samo dotyczy mieszkańców Bangladeszu, któremu zagraża podnoszący się poziom wód. Mieszkańcy Indii zbudowali na granicy mur liczący ponad trzy tysiące kilometrów, by powstrzymać napływ Banglijczyków. To może działać przez rok, dwa, trzy lub pięć, ale nie będzie działać wiecznie - mówi Magazynowi TVN24 David Gelber, amerykański dziennikarz i producent telewizyjny, współtwórca serialu dokumentalnego "Ryzyko dla świata" i współzałożyciel organizacji The Years Project.
Jeśli exodus napędzany klęskami naturalnymi osiągnie skalę, jaką sugerują badania, będziemy świadkami całkowitej zmiany mapy rozlokowania światowej populacji.
- Miliony, jeśli nie miliardy ludzi będą musiały znaleźć inne miejsce do życia. Albo zginą. Już widzimy susze, klęski nieurodzaju, głód i powodzie. Liczba ludzi zmuszonych obecnie do migracji przez zmiany klimatu to zaledwie ułamek tego, co będziemy obserwować w ciągu najbliższych 10, 20, 30 lat. Czeka nas katastrofa, jakiej nie było nigdy wcześniej w historii ludzkości - ostrzega Gelber.
Ucieczka już trwa.
Gwatemala
Na polach słychać złowieszczy szum. To dźwięk uschniętych łodyg kukurydzy, kołyszących się bezwiednie na wietrze. Długie, zżółknięte liście, powyginane na wszystkie strony, przypominają strachy na wróble.
Pod spadzistymi blaszanymi dachami stoją wiadra podstawione przez farmerów. Każda kropla deszczówki jest tu na wagę złota. Kobiety i dzieci, uzbrojone w plastikowe baniaki, przemierzają wiele kilometrów, by na swoich barkach przynieść wodę ze strumieni, które co roku stają się mniejsze.
To skutek suszy, z jaką od kilku lat zmaga się Gwatemala. Gdy pola uprawne przestały przynosić plony, w oczy lokalnych farmerów zajrzał głód. Zaczęli więc modlić się o deszcz. Ten nadszedł nagle. Okazał się jednak równie niszczycielski, co jego brak.
W listopadzie 2020 roku w Gwatemalę uderzyły dwa potężne huragany. Eta i Iota spowodowały gwałtowne powodzie i osunięcia ziemi. Lawiny błotne porywały miejscowe domy. Zginęło wielu ludzi, jeszcze więcej straciło dach nad głową i środki do życia. Uprawy znów zostały całkowicie zniszczone, tym razem przez wodę.
Z czasem ziemia wyschła, a region znów opanowały przedłużające się fale upałów.
Uwięzieni w diabelskim klinczu, pomiędzy uporczywymi suszami i niszczycielskimi powodziami, a więc dwiema skrajnościami potęgowanymi przez zmiany klimatyczne, farmerzy z Gwatemali coraz częściej stają w obliczu dramatycznych wyborów. Każdego roku tysiące zdesperowanych Gwatemalczyków wyruszają na północ - w stronę Stanów Zjednoczonych. To jednak kosztowna i niebezpieczna podróż, która dla wielu kończy się niepowodzeniem. Większość migruje w granicach kraju, przenosząc się głównie do miast. Te - coraz bardziej przeludnione - stają się pułapką. Wielu szukających tam lepszego życia ląduje w slumsach.
Oczekuje się, że w miarę ocieplania się planety anomalie pogodowe, które Gwatemalczycy obwiniają za swój trudny los, będą się nasilać.
Sudan Południowy
Zaledwie kilka miesięcy temu położona na północy kraju miejscowość Ding Ding, zamieszkała przez około 11 tysięcy osób, tętniła życiem. Do czasu aż nadeszła powódź.
Woda obróciła wioskę w jedno wielkie jezioro. Spod brunatnej tafli wystawały jedynie dachy domów i korony drzew, na których zdesperowani mieszkańcy wieszali torby ze swoim dobytkiem. Większość miejscowych dróg została zalana, ale ruch nie ustał. Zamiast samochodów przemierzały je tłumy ludzi, brnące w sięgającej po pas błotnistej brei. Niektórzy ciągnęli za sobą prowizoryczne tratwy, na które zapakowali swoje dzieci i to, co udało im się ocalić przed wodą. Ci, którym dopisało więcej szczęścia, dostali się na drewniane łodzie i dryfowali nad tym, co do niedawna stanowiło ich dom. Wszyscy mieli jeden cel: wydostać się z wioski w bezpieczne miejsce.
Sezonowe powodzie to nic nowego dla Sudanu Południowego, jednak tak potężnych, jak ta, która nawiedziła kraj w grudniu 2021 roku, nie było tam od lat 60. ubiegłego wieku. W jej następstwie setki tysięcy ludzi musiały opuścić swoje domy.
Woda doszczętnie zniszczyła plony, które dla dużej części Sudańczyków stanowiły jedyne źródło pożywienia. Wielu z nich, by przetrwać, zmuszonych było żywić się liliami wodnymi. Zalane zostały studnie, przez co picie brudnej, śmierdzącej brei stało się jedyną opcją. Ludzie zaczęli zapadać na choroby wywołane bakteriami z zanieczyszczonej wody.
Naukowcy twierdzą, że w ostatnich latach powodzie stały się w Sudanie Południowym znacznie bardziej intensywne i nieprzewidywalne, po części z powodu globalnego ocieplenia. Dziś to one stanowią największe zagrożenie dla mieszkańców kraju, którzy przetrwali lata krwawej wojny domowej.
Filipiny
Supertajfun Rai był - według Organizacji Narodów Zjednoczonych - trzecim najsilniejszym tajfunem odnotowanym na półkuli północnej. I piętnastym z kolei, który uderzył w Filipiny w 2021 roku. W jego wyniku zginęło ponad 400 osób, ponad tysiąc zostało rannych. Siedem milionów ludzi musiało opuścić swoje domy. Setki tysięcy trafiły do centrów ewakuacyjnych, w które przekształcono miejscowe szkoły i szpitale. Inni znaleźli schronienie u krewnych i znajomych, których domy, położone w głębi lądu, przetrwały straszliwą burzę tropikalną.
Skala zniszczeń była tak ogromna, że filipińska Komisja ds. Zmian Klimatu wezwała do podjęcia pilnych działań. "Poziom globalnego ocieplenia stale się zwiększa. Ekstremalne zjawiska pogodowe i inne konsekwencje zmian klimatu stają się coraz poważniejsze i mogą być nieodwracalne, zagrażając dalszemu rozwojowi naszego narodu" - ostrzegały władze.
Każdego roku w Filipiny uderza około 20 tropikalnych burz, a to sprawia, że są jednym z najbardziej narażonych na katastrofy naturalne krajów świata. Każdego roku miliony Filipińczyków muszą opuszczać swoje domy - to wyspiarskie państwo znajduje się w światowej czołówce pod względem liczby osób przesiedlonych z powodu katastrof naturalnych. Większość z nich migruje w granicach kraju, przenosząc się z terenów przybrzeżnych w głąb lądu, gdzie klęski żywiołowe są mniej dotkliwe.
Kiribati
Życie w Kiribati, którego terytorium w ponad 99 procentach stanowi ocean, zawsze kręciło się wokół wody. To ona zapewniała mieszkańcom archipelagu przetrwanie. Większość z nich utrzymuje się z rybołówstwa. Dziś życiodajny ocean stanowi dla nich największe zagrożenie.
Kiribati to maleńkie państwo wyspiarskie, rozsypane po błękitnej otchłani Pacyfiku, w połowie drogi między Australią a Hawajami. Zajmuje 32 koralowe atole i wulkaniczną wyspę Banaba. Bez wątpienia może konkurować o miano najpiękniejszego miejsca na Ziemi. Przyszłość tego raju rysuje się jednak w czarnych barwach. Archipelag, zajmujący obszar blisko dwa razy większy od Alaski, może któregoś dnia podzielić los mitycznej Atlantydy. Ten apokaliptyczny scenariusz może ziścić się szybciej, niż mogłoby się wydawać.
Prawie całe terytorium tego kraju znajduje się poniżej dwóch metrów nad poziomem morza. Naukowcy szacują, że Kiribati będzie pierwszym państwem na Ziemi, które zostanie całkowicie pochłonięte przez ocean. Już w 1989 roku w raporcie ONZ na temat efektu cieplarnianego wskazywano Kiribati jako jedno z państw zagrożonych podnoszeniem się poziomu mórz. Dziesięć lat później dwie niezamieszkałe wyspy archipelagu - Abanuea i Tebua Tarawa - zniknęły pod wodą. Obecnie fale sztormowe powodują, że ocean coraz częściej wlewa się w głąb lądu, rujnując domy i infrastrukturę, zanieczyszczając rezerwy słodkiej wody i niszcząc uprawy.
Miejscowe władze szykują się na najgorsze. Opracowały plan na wypadek upadku państwa. Rząd już dziś promuje "migrację z godnością", zachęcając mieszkańców do zdobywania kompetencji umożliwiających pracę za granicą. Zakupił nawet sześć tysięcy akrów ziemi na sąsiednim Fidżi, które mają stanowić potencjalne schronienie dla ludzi uciekających ze "znikającego" Kiribati. Wyższe położenie i bardziej stabilna linia brzegowa sprawiają, że ten wyspiarski kraj wydaje się względnie bezpiecznym miejscem. To może kupić Kiribatczykom czas. Ale spakowanie całego kraju nie jest zadaniem łatwym, o ile w ogóle możliwym.
"Uchodźca" uchodźcy nierówny
Według danych Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) z 2021 roku, ponad 84 miliony ludzi na całym świecie zmuszono do opuszczenia swoich domów. Blisko jedna trzecia z nich to uchodźcy. Ta liczba nie obejmuje jednak osób przesiedlonych z powodu katastrof naturalnych i zmian klimatycznych. Pomimo że dla wielu z nich decyzja, by zostać, może oznaczać śmierć.
W świetle prawa międzynarodowego pojęcie "uchodźca klimatyczny" nie istnieje.
Cofnijmy się do początku XX wieku. To wtedy krwawe konflikty i rozwój idei praw człowieka sprawiły, że problem uchodźców znalazł się w centrum zainteresowania społeczności międzynarodowej. Pierwsze kroki w celu unormowania statusu osób ubiegających się o azyl poczyniła Liga Narodów.
Przełomem okazała się II wojna światowa, która doprowadziła do jednego z największych exodusów we współczesnej historii. W obliczu dramatycznych wydarzeń zaistniała potrzeba powołania nowego, bardziej uniwersalnego instrumentu definiującego prawny status uchodźców. Sześć lat po kapitulacji III Rzeszy, w lipcu 1951 roku, w Genewie odbyła się specjalna konferencja Narodów Zjednoczonych. Jej uczestnicy przyjęli dokument, który do dziś stanowi podstawę międzynarodowego systemu ochrony uchodźców. Zgodnie z aktualną wersją Konwencji Genewskiej tylko ludzie, którzy uciekli ze swoich krajów z powodu wojny lub prześladowań, mają prawo do międzynarodowej ochrony.
- Przyczyny i dynamika przesiedlania się ludzi nieustannie się zmieniają, a Konwencja dotycząca uchodźców przez lata ewoluowała, by dostosować się do tych zmian. Współczesne zasady przyznawania azylu zostały uzupełnione przez wiele kolejnych przełomowych instrumentów prawnych w ciągu ostatnich 70 lat: wzmocnienie praw kobiet, dzieci, osób z niepełnosprawnościami, społeczności LGBTIQ+ i wielu innych - mówi Magazynowi TVN24 Boris Cheshirkov, rzecznik UNHCR.
Zaznacza jednocześnie, że zdaniem krytyków Konwencja Genewska stanowi "przestarzały produkt minionej epoki".
- Osoby uciekające z powodu negatywnych skutków zmian klimatycznych mogą mieć uzasadnione roszczenia o status uchodźcy. Obecnie nie istnieją jednak żadne specjalne zasady przyznawania go w tym kontekście - tłumaczy Cheshirkov.
Pomimo że świadomość dotycząca tragicznych skutków zmian klimatycznych rośnie, zakres ochrony przewidzianej przez Konwencję Genewską nie został rozszerzony na osoby będące ich bezpośrednimi ofiarami.
- Nie istnieje termin "uchodźca klimatyczny", ale także nie istnieje termin "migrant klimatyczny". Słowo "migrant" nie jest nawet terminem prawnym. Ono nie funkcjonuje w prawie międzynarodowym - mówi Magazynowi TVN24 Amali Tower, założycielka i dyrektor wykonawcza organizacji pozarządowej Climate Refugees.
W jej ocenie ma to podłoże polityczne.
- Państwa nie chcą unormować statusu migrantów klimatycznych, gdyż to nakładałoby na nie prawne zobowiązania. Rządy często postrzegają migrację jako działanie z wyboru, jako dobrowolne przemieszczanie się ludzi. Jeśli jednak spojrzymy na sytuację na świecie, większość ludzi, którzy decydują się na taki krok, nie ma innego wyboru. Ludzie opuszczają swoje domy, ponieważ są do tego zmuszeni często przez bardzo złożone sytuacje. Brakuje dziś prawnomiędzynarodowych ram, które by ich chroniły. To poważne wyzwanie - twierdzi Tower.
Podkreśla, że dziesiątki milionów migrantów, którzy nie kwalifikują się jako uchodźcy, to osoby wewnętrznie przesiedlone i ludzie, którzy uciekają przed zmianami klimatu.
- Ci ludzie potrzebują ochrony, ci ludzie są często zmuszeni do migracji. Stoimy więc przed ogromnym dylematem i ogromnym problemem w naszym systemie międzynarodowym. A przyczyną tej sytuacji jest wyłącznie brak woli politycznej - dodaje.
Rozwój kosztem najsłabszych
Według zeszłorocznego raportu IPCC - międzynarodowego panelu ekspertów i naukowców utworzonego przez ONZ - globalne ocieplenie postępuje szybciej, niż do tej pory zakładano. Największą odpowiedzialność ponosi za to siedem państw: Stany Zjednoczone, Chiny, Rosja, Brazylia, Indie, Niemcy i Wielka Brytania. Najwyższą cenę za rozwój ekonomiczny tych gospodarczych gigantów płacą najbiedniejsi mieszkańcy planety. Eksperci ostrzegają: by uniknąć katastrofy, emisja gazów cieplarnianych powinna spaść o połowę do 2030 roku, a do 2050 roku - do zera.
- Kilka państw i 100 korporacji odpowiada za historycznie wysoki poziom emisji gazów cieplarnianych. To na nich spoczywa odpowiedzialność, by dokonać drastycznych zmian, od których zależy przyszłość całej planety. Zrównoważony rozwój nie może być tylko hasłem, musi stać się globalną strategią. Jeśli nie zostaną podjęte radykalne kroki, konsekwencje dla naszej planety będą druzgocące - ostrzega Amali Tower.
Zwraca jednocześnie uwagę, że zmiany klimatu w nieproporcjonalnie dużym stopniu dotykają społeczności najbardziej zmarginalizowane, które w najmniejszym stopniu przyczyniają się do globalnego ocieplenia. To te kraje na własnej skórze doświadczają katastrof i klęsk naturalnych i to one mierzą się z ich następstwami - w tym coraz szybciej rosnącą liczbą osób wewnętrznie przesiedlonych. Jednocześnie, z powodu zacofania ekonomicznego, są najmniej przygotowane, by stawić im czoła.
- Kiedy politycy mówią o "uchodźcach klimatycznych", często wygłaszają ksenofobiczne stwierdzenia, strasząc przed masowym napływem migrantów do bogatych państw. W rzeczywistości większość osób wysiedlonych w wyniku zmian klimatycznych pozostaje w swoich krajach ojczystych. Często przenoszą się do miejsc, w których wciąż pozostają narażeni na niebezpieczeństwa związane z ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi. Wielu już nigdy nie wraca do swoich domów. Ale część, choć zdecydowanie mniejsza, szuka bezpiecznego schronienia także za granicą - mówi rzecznik UNHCR Boris Cheshirkov.
To może się jednak wkrótce zmienić. Naukowcy przewidują, że wraz z dalszym ocieplaniem się planety ekstremalne zjawiska pogodowe, takie jak susze, huragany, czy powodzie, staną się coraz częstsze i coraz bardziej niszczycielskie. Gdy ziemia, na której żyją, zacznie ich zawodzić, setki milionów ludzi zamieszkujących tereny położone od Ameryki Centralnej, przez Afrykę, po Azję staną przed trudnym wyborem: ucieczka albo śmierć. Efektem ich decyzji może być największa fala migracji, jaką widział świat. Bank Światowy oszacował, że do 2050 roku zmiany klimatu mogą zmusić do migracji ponad 200 milionów ludzi. Z czasem ta liczba będzie rosła. Dokąd się udadzą, gdy ich dom stanie się śmiertelną pułapką?
Efekt domina
Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Nawet najbardziej zaawansowane modele, jakimi dysponują dziś naukowcy, nie są w stanie jednoznacznie tego przewidzieć. Już teraz widać jednak jeden wyraźny trend: gdy z powodu suszy, powodzi, czy nieurodzaju zaczyna brakować żywności, ludzie w pierwszej kolejności przenoszą się z obszarów wiejskich do miast. I to właśnie tam - w aglomeracjach Trzeciego Świata - obserwować będziemy pierwsze, najbardziej dramatyczne skutki masowych migracji klimatycznych.
Konsekwencje zmian klimatu są wszechobecne, jednak nie zawsze widoczne gołym okiem. Choć rzadko stanowią główną przyczynę międzypaństwowych migracji, niemal zawsze są czynnikiem potęgującym to zjawisko.
Zanim Syria pogrążyła się w krwawej wojnie domowej, susza zmusiła wielu Syryjczyków do przenoszenia się ze wsi do miast, doprowadzając do napięć społecznych i rosnącego niezadowolenia. Nieurodzaj w Egipcie i Libii pogłębił problem bezrobocia i biedy w tych krajach, pośrednio przyczyniając się do wybuchu Wiosny Arabskiej. Z kolei rewolucje i wojny w państwach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej spowodowały bezprecedensowy napływ uchodźców do Europy, co przypieczętowało decyzję Brytyjczyków o brexicie.
Wszystkie te wydarzenia były wynikiem przemieszczenia się zaledwie dwóch milionów ludzi. W miarę postępowania zmian klimatycznych mechanizmy napędzające migracje - takie jak skrajne upały czy niedobory żywności i wody pitnej - będą się zaostrzać. A razem z nimi pogłębiać się będą ich społeczno-polityczne konsekwencje.
Badania wskazują, że rosnąca temperatura i ekstremalne zjawiska pogodowe przyczyniają się do wzrostu przemocy, przestępczości i niepokojów, prowadząc do politycznej niestabilności, rewolucji, konfliktów, a nawet wojen.
- Ponad 80 procent uchodźców i osób wewnętrznie przesiedlonych pochodzi z państw najbardziej podatnych na zmiany klimatu. Większość, nie licząc Ukraińców, to obywatele zaledwie pięciu krajów: Afganistanu, Birmy, Sudanu Południowego, Syrii i Wenezueli. Jedocześnie to tam efekty globalnego ocieplenia są najbardziej widoczne. To pokazuje, jak w różnych regionach świata skutki zmian klimatycznych napędzają migracje i oddziałują z innymi czynnikami, zmuszając ludzi do opuszczania swoich domów - zauważa rzecznik UNHCR.
Czy czeka nas katastrofa?
To, że czeka nas wielka fala migracji wywołana zmianami klimatycznymi nie ulega wątpliwości. Otwarte pozostaje pytanie, jak świat odpowie na to wyzwanie. Scenariusze są dwa: albo kraje rozwinięte otworzą swoje granice, albo wzmocnią je jeszcze bardziej. Obie decyzje będą miały daleko idące konsekwencje.
Jedno jest pewne: bez odpowiedniego przygotowania i podjęcia działań zawczasu skala problemu może okazać się szalenie destabilizująca. W najgorszym wypadku kraje najbardziej dotknięte zmianami klimatu upadną, a całe regiony pogrążą się w krwawych wojnach.
Polityczne konsekwencje zmian klimatycznych już stają się widoczne, także na Zachodzie. Napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki do Europy i tych uciekających z Ameryki Środkowej do Stanów Zjednoczonych obudziły w zachodnich społeczeństwach stare demony. Antyimigranckie nastroje przełożyły się na wzrost popularności nacjonalistycznych sił politycznych na całym świecie.
- Ludzie w Stanach Zjednoczonych i Europie zaczynają mówić: dość, przyjęliśmy już wystarczająco dużo migrantów, nie chcemy, by przybywali kolejni. To przywołuje mi na myśl łódź ratunkową. Osoby takie jak ja i ty znajdują się w środku. Odpychamy tych zdesperowanych ludzi, którzy próbują dostać się na pokład, bo wydaje nam się, że nie ma dla nich wystarczająco dużo miejsca. Dla nich to nie jest trudna decyzja, ponieważ stoją przed wyborem: wskoczyć na naszą łódź lub zginąć - mówi David Gelber. Przywołuje historię pewnej kobiety z Ameryki Centralnej, która próbowała dostać się do USA. - Zapytana przez dziennikarza, dlaczego zdecydowała się podjąć takie ryzyko, odparła: "jeśli i tak mamy umrzeć, równie dobrze możemy zginąć, próbując dostać się do Stanów Zjednoczonych".
Gelber zauważa, że wiele państw nie zdoła przyjąć wszystkich ludzi, którzy będą chcieli przybyć tam z Afryki Północnej, Ameryki Południowej czy Azji. - Jest jakiś limit - przyznaje. Jaki mamy wybór? - Już teraz powstrzymać zmiany klimatu. Ale do tego potrzebne są decyzje, które wykraczają daleko poza to, co świat jest dziś gotowy zrobić, w tym natychmiastowe przejście na energię odnawialną. Dzięki temu znacznie zwiększylibyśmy szansę na to, że ludzie będą w stanie pozostać w krajach, w których żyją obecnie. Państwa Sahelu w Afryce czy Ameryki Środkowej nie stanowią problemu, jeżeli chodzi o emisję gazów cieplarnianych. To nie oni są przyczyną tego problemu, tylko jego ofiarami. Więc albo wymyślmy sposób, jak ugościć ich w naszym domu, albo znajdźmy sposób na to, by przestać niszczyć ich dom - mówi dziennikarz.
Kryzys klimatyczny, który już zbiera swoje żniwo w państwach Globalnego Południa, niewątpliwie wystawi rozwinięty świat na próbę. Stawka będzie niezwykle wysoka.
- Czeka nas katastrofa. Nie sądzę, by zostały podjęte konieczne decyzje polityczne, które byłyby w stanie powstrzymać zmiany klimatyczne na tyle szybko, by uniknąć ogromnej migracji z Południa na Północ. Pytanie, jaka będzie skala tej katastrofy. Czy wybuchnie wojna światowa, czy będzie to coś znacznie mniej poważnego? - zastanawia się Gelber. Dziennikarz ma dwie nastoletnie córki. - W jakim świecie przyjdzie im żyć? Czy będzie to świat, w którym żołnierze strzelają do migrantów klimatycznych, próbujących przeskoczyć przez mur, by ocalić swoje życie? Czy to jest świat, który chcemy zostawić naszym dzieciom? - pyta.
Autorka/Autor: Monika Winiarska
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Ziaul Haque Oisharjh/SOPA Images/LightRocket/Getty Images