W meczu czwartej rundy US Open Djoković, po przegraniu własnego gema serwisowego przy stanie 5:5 w pierwszym secie, nieintencjonalnie (najprawdopodobniej) i bezceremonialnie (to na pewno) grzmotnął rakietą piłkę w charakterystycznym dla siebie akcie frustracji. Na swoje nieszczęście trafił w sędzię liniową i, zgodnie z obowiązującymi przepisami, został zdyskwalifikowany. Ten szczeniacki wybryk może zakończyć najbardziej szalony rok w przebogatej karierze Serba, gdyż nad Djokoviciem wisi groźba kilkumiesięcznego wykluczenia.
Cóż to byłby za twist! W 2020 roku Djokovicia nie potrafił pokonać żaden śmiałek. Serb wygrał wszystkie 26 pojedynków, do których stanął, po drodze sięgając po rekordowy, ósmy tytuł w Australian Open. Pogromcę znalazł dopiero w bezdusznym, acz sprawiedliwym, regulaminie. I na nic zdadzą się wszelkie protesty - przepisy mówią jasno: naruszenie nietykalności cielesnej arbitra kończy się dyskwalifikacją.
Traci trofea, pieniądze i zaufanie kibiców
W jednej sekundzie Djoković znacznie utrudnił sobie realizację nadrzędnego celu swojej kariery - pobicia rekordu wielkoszlemowych triumfów Rogera Federera. Szwajcar ma 20 takich tytułów, Serb 17. A powiedzmy sobie wprost: na horyzoncie nie było nikogo, kto w sportowej walce mógłby stanąć mu na drodze w trwającym US Open. A jeśli dodatkowo czarny scenariusz sprawdzi się i Djoković zostanie wykluczony na pół roku, straci nadchodzące French Open oraz styczniowe Australian Open.
I tak, w maju 2021 roku zamiast świętować swoje 34. urodziny jako dziewiętnasto-, a może nawet dwudziestokrotny triumfator turniejów Wielkiego Szlema, Serb rozpocznie marsz po rekord od nowa. Traci trofea (do końca roku zagrałby jeszcze w: Rzymie, dwukrotnie w Paryżu i Londynie), pieniądze (przepada 247 tys. euro za udział w trzech rundach US Open oraz - lekko licząc - kilka milionów euro z przyszłych imprez) i - przede wszystkim - zaufanie kibiców. Przy pękających w szwach gablocie z pucharami i portfelu to ostatnie stało się dla Serba bezcenne.
Niedzielny incydent stanowi bowiem symboliczne resume poczynań Serba i siły wernyhorskiej przepowiedni nabiera młodzieżowy slogan: "karma wraca". W 2016 roku podczas ATP Finals, turnieju wieńczącego sezon z najlepszą ósemką tenisistów w stawce, Djoković, w niemal bliźniaczym akcie lekceważącej wszystkich dookoła umysłowej drętwoty, uderzył piłką w trybuny. Na szczęście dla potencjalnej ofiary - trafił w puste krzesełko. Później zapytany na konferencji prasowej o to, czy nie obawia się, że któregoś dnia takie sztubackie zagrywki skończą się dyskwalifikacją, dosłownie wyśmiał dziennikarza. Cóż, raz jeszcze: karma wraca.
Zresztą nie trzeba sięgać aż tak daleko, by udokumentować jego skrajną nieodpowiedzialność. W tym trudnym dla nas wszystkich roku, w czasie gdy każda postawa godna bohatera jest na wagę złota, Djoković również płynie pod prąd.
"Cząsteczki wody reagują na nasze emocje"
W czerwcu, mimo szalejącej w całej Europie pandemii, Serb zorganizował w Serbii i Chorwacji pokazowy turniej Adria Tour. Każdy, kto choć raz zetknął się z pseudonaukowymi mądrościami wygłaszanymi przez Djokovicia (pierwsze z brzegu: "cząsteczki wody reagują na nasze emocje. Znam ludzi, którzy dzięki medytacji mindfulness, transformacji energetycznej i modlitwie potrafili przemienić najbardziej szkodliwe jedzenie w pożywne, a zanieczyszczoną wodę w uzdrawiającą"), wiedział, że to nie skończy się dobrze. Rezultat? Viktor Troicki, Borna Corić, Grigor Dimitrow i w końcu sam Djoković, otrzymali pozytywne wyniki testów na obecność koronawirusa. I nic dziwnego, skoro po rozgrywanych przy pełnych trybunach meczach wieczorem następowały tańce i swawole. Gdy wydawało się, że Djoković zrozumie swój błąd, tuż po zakończeniu turnieju jako jedyny złamał zasady kwarantanny i wyleciał jak gdyby nigdy nic do Madrytu.
On zawsze miał osobliwe podejście do nauki. Powagi nie dodawała mu także niegdysiejsza współpraca z guru duchowym Pepe Imazem, który dołączył do sztabu mistrza w 2016 roku. Początkowo zatrudniony do "leczenia duszy" Serba, Imaz z czasem stał się kluczową postacią w obozie Djokovicia. To on doprowadził do zwolnienia Borisa Beckera, który dodał do warsztatu 17-krotnego mistrza turniejów Szlema wymaganą do osiągnięcia ideału grę przy siatce i pomógł Djokoviciowi seryjnie wygrywać na Wimbledonie. Pod wodzą Imaza Djoković więcej medytował, niż trenował i ostatecznie przestał zwyciężać. Przegonił hiszpańskiego szamana w 2018 roku.
Rujnowany w ten sposób wizerunek od lat nie pozwala mu zaskarbić serc większości. Jak napisał mi kiedyś jeden z brytyjskich dziennikarzy: "He’s a superstar, but never people’s champion" (nie tłumaczę, by w pełni oddać sens idiomu).
Herosi i szwarccharakter
To jeden z największych paradoksów współczesnego sportu, bo Djoković ma (miał?) solidne podstawy, by stać się ulubieńcem tłumu - potężnie działający na wyobraźnię mit założycielski i talent nie z tej ziemi. W kraju gdzie z nieba częściej spadały bomby niż krople deszczu kilkuletni Djoković znalazł w tenisie błogosławieństwo. Nie pochodzi z tenisowej rodziny, miłość do dyscypliny zaszczepił w nim telewizor. Kilkunastoletni Novak nie opuszczał ani jednego treningu, choć przecież widząc w gazetach nazwiska swoich znajomych i przyjaciół, którzy zginęli, na pewno się bał. Toż to American dream w iście hollywoodzkim ujęciu.
A jednak nigdy nie stanął w jednym szeregu z Rogerem Federerem i Rafaelem Nadalem. I zdaje się, że właśnie to specyficzne, arystokratyczne wręcz w ujęciu społecznym, towarzystwo upiłowało ostatnie szczeble w drabinie prowadzącej na szczyt.
Djoković zaburzył bowiem romantyczną i dżentelmeńską rywalizację dwóch herosów. Gdy na przełomie XX i XXI wieku tenis przeżywał chwilę kryzysu, Fedal Wars (tak nazywa się historię epickich pojedynków Szwajcara i Hiszpana) nadały tej dyscyplinie rozmach gwiezdnych wojen. Zmącenie tego yin yang, poprzez forsowanie zupełnie nowego stylu gry, opartego na przechodzeniu z obrony do ataku i powtarzalności godnej robota zaprogramowanego do przebijania piłek, oraz eksponowanie specyficznego emploi (parodiowanie kolegów, sztuczna egzaltacja po wygranych i przegranych punktach, liczne prowokacje) nie spotkały się z aprobatą kibiców przyzwyczajonych do federerowo-nadalowego porządku świata.
Federer i Nadal byli przeciwnikami, Djoković - antagonistą. Szwajcar i Hiszpan herosami. Serb - szwarccharakterem. I tak będzie już zawsze.
TVN24+
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA