7-letnia Karolina i 10-letni Nikita. Zginęli we wsi pod Mariupolem 5 września. W dniu podpisania porozumienia o zawieszeniu broni między Kijowem a separatystami w Donbasie. Przerażone ostrzałem dzieci uciekały z domu. Tuż obok rozerwał się pocisk. Zabił rodzeństwo, a ich babcię ranił. Oszołomieni bólem rodzice opowiedzieli tę historię specjalnemu wysłannikowi TVN24.
Kilka kilometrów od Mariupola, w miejscowości Lebedenska, w jednym z domów mieszkało wraz z babcią dwoje dzieci: Karolina, która miała pójść do pierwszej klasy oraz Nikita - jej 10-letni brat, który z powodu choroby Heinego-Medina uczył się sam w domu i miał pójść do drugiej klasy.
Plan był taki, że w sytuacji zagrożenia cała trójka schowa się w korytarzu, gdzie nie ma okien. Gdy jednak zaczął się ostrzał, przestraszona starsza kobieta postanowiła przebiec z wnukami do domu swojej matki, kilkaset metrów dalej.
Nie zdążyli dobiec. Tuż obok ścieżki, którą uciekali, wybuchła mina.
- Zaczęli strzelać około 5 rano, z moździerzy, a może to był czołg - opowiada ojciec dzieci. W domu powypadały okna, prawdopodobnie to wystraszyło kobietę.
Zbolały ojciec opowiada, jak zginęły jego dzieci, pokazuje wciąż widoczne ślady krwi i zniszczenia. Z miejsca, w którym wybuchła mina, zebrał jej odłamki.
Karetka nie mogła przyjechać
- Karolina zginęła od razu, a Nikita jeszcze przez godzinę się męczył, leżał na kanapie. Karetka nie mogła do nas przyjechać z powodu ostrzału, kazali nam zanieść dziecko na punkt kontrolny wojska. Pogotowie dotarło po dwóch godzinach, ale było już za późno - opowiada ojciec.
- Ja mam 34 lata, moja żona Tatiana - 29. Jednego dnia straciliśmy dwoje dzieci. Nie ma dokąd uciekać. Tutaj grasują szabrownicy, rozkradają wszystko. A jeśli bomba spadnie na dom, co zrobić? Widocznie taki los - mówi zrezygnowany.
- Nie ma sensu stąd wyjeżdżać. Rosyjska armia się nie zatrzyma, ukraińska też nie. Jeśli Rosjanie weszli do Ługańska i Doniecka, potem wezmą Dniepropietrowsk, Odessę, dlatego to nie ma sensu. Wziąłbym broń i poszedł walczyć, ale nawet nie wiadomo, za kogo. Za "niepodzielną Ukrainę"? W naszej wsi to oni zaczęli walkę. Za Rosję? Ich pociski również tu trafiały. Tu strzelały obie armie - zauważa.
- Żyjemy jak na wulkanie. Najgorzej jest w nocy, kiedy zaczynają strzelać. Nie wiadomo, gdzie się chować. W piwnicy się schowasz? Jeśli uderzą, piwnica zostanie zasypana i się nie wygrzebiesz. Zostać w domu? Nawet jeśli się zawali, coś tam sobie połamiesz, ale jest szansa się wydostać - mówi mężczyzna.
- Strzelają przez cały czas - podkreśla. - Atakują rano i po południu. Oczywiście, że się boimy, ale nie mamy wyboru. Nie mamy się gdzie podziać. Ale będziemy żyć i zobaczymy, co dalej.
"Nie ma już o kogo się bać"
Matka dzieci, Tatiana, pokazuje ich zdjęcia i opowiada, że urodziły się tego samego dnia miesiąca: 7-letnia Karolina 27 października, Nikita 27 lipca. Inny miesiąc, inny rok, a "będą miały tę samą datę śmierci".
- Nie wiem, kto strzelał - mówi kobieta. I zastrzega, że to nie jest jej wojna. Ani jej dzieci.
- Jest mi wszystko jedno, kto tu będzie rządził. Do niedawna myślałam: byle nie było wojny. Ale teraz już mi wszystko jedno. Dzieci nie żyją. Nie wyjedziemy stąd, bo tu są pochowane dzieci. Nic nie jest już w stanie mnie przestraszyć. Bałam się o dzieci, ale teraz nie mam się już o kogo bać. Bać się o siebie? Nie ma sensu - mówi kobieta.
Autor: asz//rzw / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24