Wrócił do domu po 142 dniach spędzonych w szpitalach i izolatoriach. Po 28. teście na obecność koronawirusa. Odys - okrzyknęły go media. Nie szuka sławy, bo choć na jego powrót do rodzinnej miejscowości biły dzwony, chce znów odnaleźć się w Bergamo. W piekle - jak o tej prowincji mówili wszyscy. To tam w marcu nekrologi zajmowały w lokalnej prasie 11 stron, a ciała zmarłych wywoziły wojskowe ciężarówki. I one wróciły: przywiozły ławki na nowy rok szkolny.
Tylko 23 marca w prowincji Bergamo na północy Włoch zmarło z powodu Covid-19 251 osób; potwierdzono 715 nowych zakażeń. Obserwatorzy nie mieli wątpliwości: to epicentrum koronawirusa nie tylko we Włoszech, ale w całej Europie. Piekło. Bez wolnych łóżek w szpitalach, z kościołami zamienionymi w kostnice i krążącymi wojskowymi ciężarówkami, które w pewien marcowy wieczór wjechały do miasta, by wywieźć 65 trumien z ciałami. Nie było ich już gdzie kremować. Konwój śmierci.
Skala grozy? Jedenaście stron nekrologów w lokalnej gazecie "L'Eco di Bergamo" ("Echo Bergamo").
Ta sama gazeta, w czerwcu opublikowała przejmujący list niejakiego Marco Carrary. Pisał: "W naszej miejscowości przez mniej niż dwa miesiące odeszło od nas ponad 150 przyjaciół, braci, krewnych".
Miejscowość, o której wspomina - Albino - liczy niecałe 18 tysięcy mieszkańców.
Pisał: "To rzeź, która pozostawia po sobie wielką pustkę".
Pisał: "Mimo wszystko wiem, że jestem szczęściarzem. Bo tu jestem. Nie tracę wiary. Wczoraj zrobili mi 14. wymaz. Może do 14-tu razy sztuka?".
21 sierpnia Marco Carrara trafił, choć wcale tego nie chciał, już na pierwsze strony gazet. Następnego dnia włoski sanepid ogłosił "zero nowych przypadków" w Bergamo.
"Odys", "Tytan cierpliwości", donosiły nagłówki gazet, w izolacji, z powodu zakażenia koronawirusem, spędził 142 dni. Wykonano mu 28 testów! Dopiero dwa ostatnie wyniki negatywne pozwoliły mu wrócić do żony i synków. Do Bergamo. Do Albino.
Nie szuka sławy. Odmawia wywiadów. O tym, co przeszedł przez te miesiące z dala od rodziny, złożony chorobą, w tyglu biurokratycznych procedur, dowiadujemy się od... Marco Carrary. Dziennikarz włoskiej telewizji publicznej, o takim samym imieniu i nazwisku, również pochodzi z Bergamo. Chory Marco Carrara odezwał się do niego jeszcze w czasie, kiedy odbywał kwarantannę. Dziennikarz uznał to wtedy za żart...
To samo imię, to samo nazwisko. Dwie różne historie
- Los jakby chciał, żebyśmy się spotkali – mówi w rozmowie z tvn24.pl Marco Carrara, dziennikarz i prowadzący telewizji Rai 3. Na co dzień pracuje w Rzymie, skąd od marca do lipca prowadził program "Timeline", gdzie w porannym paśmie informacyjnym na żywo prezentował codzienny przegląd prasy.
- 17 sierpnia otrzymałem następującą wiadomość: "Cześć, jestem Marco Carrara". To jakiś żart, myślę sobie, follower bez zdjęcia profilowego. Ale czytam dalej. "Od 31 marca wychodzi mi wynik dodatni [w badaniach na koronawirusa - red]., badano mnie już 27 razy". Poprosiłem go o numer telefonu i opowiedział mi swoją historię, która sprawiła, że oniemiałem – opowiada dziennikarz.
- Marco na początku chciał mi po prostu pogratulować i podziękować za programy, w których mówiłem o Bergamo, docenił to, ile czasu antenowego poświęciłem naszej prowincji. Później zaproponował, że opowie coś o sobie – mówi nam reporter.
To samo imię, to samo nazwisko, dom rodzinny w tym samym Bergamo. Obserwator-bliźniak podzielił się z nim tym, jak żyje przez ostatnie miesiące, jak tęskni za rodziną, chociaż cały czas był kilkanaście kilometrów od niej.
- Od samego początku zrobiła na mnie wrażenie jego siła, jego odwaga, ale przede wszystkim też to, że dużo się śmiał i był tak optymistycznie nastawiony do świata – wylicza Marco Carrara, dziennikarz.
"To rzeź, która pozostawia po sobie pustkę"
43-letni Marco Carrara "Odys" jest z Albino, małej miejscowości, 20 minut samochodem od centrum miasta Bergamo, 7 minut od niewielkiego Nembro, skąd pochodzi dziennikarz.
Jest głową czteroosobowej rodziny - razem z żoną Simoną wychowuje dwóch synków: 15-letniego Matteo i 11-letniego Gianlukę. Sława? Owszem, ale na o wiele mniejszą skalę: jest znany tylko w okolicach Albino, gdzie chętnie udziela się w wydarzeniach organizowanych przez lokalne parafie.
Koronawirus dotknął jego najbliższych już wiosną. Pod koniec marca zmarł jego ojciec, Valerio Carrara. Ostatniego dnia miesiąca lekarze potwierdzili zakażenie u niego samego i od razu skierowali do szpitala Jana XXIII ("Ospedale Giovanni XXIII") w mieście Bergamo. Był tam pacjentem przez półtora miesiąca, a gdy jego stan trochę się poprawił, lekarze skierowali go w maju do Domu Opieki Świętego Franciszka ("Casa di Cura San Francesco"). Liczyli na to, że może zwolnić już szpitalne łóżko, bo każde było na wagę złota.
– Jego stan zdrowia znowu się pogorszył. Zdecydowano, że musi wrócić do szpitala Jana XXIII. Dopiero 8 czerwca rozpoczęła się jego rehabilitacja w domu opieki Fundacji Piccinelli w Scanzorosciate ("Istituto Fondazione Piccinelli di Scanzorosciate") – opisywała "La Repubblica".
26 czerwca dziennik "L'Eco di Bergamo" opublikował przejmujący list wysłany do redakcji przez Marka. Włosi mieli już wtedy za sobą zniesienie obostrzeń, otwarto restauracje, sklepy, granice dla przyjezdnych. Carrara z kolei miał za sobą już 13 zrobionych testów na koronawirusa i każdy z nich uparcie pokazywał ten sam wynik: "dodatni". Ale 43-latek się nie poddawał.
"W naszej miejscowości przez mniej niż dwa miesiące odeszło od nas ponad 150 przyjaciół, braci, krewnych" – pisał w liście do gazety. "To rzeź, która pozostawia po sobie wielką pustkę, a my, bezradni, nie możemy nic zmienić. Nie możemy nawet opłakiwać naszych ukochanych. Ja również straciłem ojca w jeden dzień, nie zdążyłem go nawet pożegnać. Wywieźli go z domu ratownicy medyczni, został sam w karetce, gdzie sam cierpiał, sam umierał i sam był, kiedy przeniesiono go później na ciężarówkę wojskową, która odjechała w nieznanym nam kierunku, żeby skremować ciało".
Opisując tak tragiczne przeżycia, starał się sam siebie pocieszać, zdobył się nawet na odrobinę ironii: "Mimo wszystko, wiem, że jestem szczęściarzem. Bo tu jestem. Nie tracę wiary. Wczoraj zrobili mi 14. wymaz. Może do 14-tu razy sztuka?".
Już wtedy dziennik "L'Eco di Bergamo" ogłosił jego walkę z chorobą "odyseją".
Wracał i biły dzwony
- Zwolniono mnie z Scanzorosciate 24 lipca, ale nie mogłem wrócić, bo wyniki testów dalej wychodziły dodatnie. Urządziłem sobie kwarantannę w mieszkaniu po moim ojcu, a z rodziną "spotykałem się", wychodząc na taras. Mogliśmy na siebie popatrzeć z daleka, nic więcej – relacjonuje w jedynej krótkiej rozmowie z dziennikarką z gazety, do której wcześniej wysłał list.
Mimo że czuł się dobrze, musiał czekać. Zasady były jasne: póki nie zobaczy wyniku ujemnego, nie wróci do domu. Dwa testy zrobione w ciągu doby, numer 27 we wtorek 18 sierpnia i numer 28 w środę 19 sierpnia, pozwoliły mu zacząć pakować walizki. Koniec "odysei".
Gdy pojawił się w domu około godziny drugiej 20 sierpnia, biły dzwony. Tak burmistrz witał mieszkańca Albino.
- Poprosiłem bliskich, żeby nie przygotowywali żadnego przyjęcia, żeby nie organizować zgromadzeń – tłumaczył dziennikarce. Imprezy nie było, ale przyjaciele przykleili na jego drzwiach kartki: "Nie poddawaj się!" w lokalnym dialekcie oraz "Marco, jesteś wielki!".
I obok większą, z cytatem Papieża Franciszka: "Zdaliśmy sobie sprawę, że znajdujemy się na tej samej łodzi, tak samo wrażliwi i zdezorientowani, ale jednocześnie ważni i potrzebni, wszyscy wezwani do tego, żeby dalej wiosłować razem, konfrontować się ze sobą i tą sytuacją. Płyniemy tą łodzią wszyscy razem".
Duchowni zresztą osobiście zwrócili się do Carrary w trakcie jego rehabilitacji, zdrowia życzyli mu sam Francesco Beschi, biskup Bergamo i kardynał Angelo Comastri, wikariusz generalny Państwa Watykańskiego. – To był wspaniały telefon, czułem się, jakbym rozmawiał z ojcem – skomentował życzenia kardynała Marco w rozmowie z "L'Eco di Bergamo".
W czasie leczenia Carrara zdobył się nawet na list do samego premiera Włoch Giuseppe Contego, podkreślił, że kiedy dostał odpowiedź, poczuł się naprawdę wyjątkowo: – Pracownik jego kancelarii przekazał mi w imieniu premiera kondolencje z powodu śmierci mojego ojca i życzył szybkiego powrotu do zdrowia.
– Chciałbym iść na cmentarz, do moich rodziców, a później pobyć kilka dni w domu z moimi synami i żoną – planował w dniu powrotu.
***
Dziennikarz Marco Carrara do teraz wspomina, jak zszokował go entuzjazm chorego.
- Pomimo całego tego czasu, jaki spędził w osamotnieniu, wydawał się być bardzo optymistycznie nastawiony do życia. Powiedziałem mu: "Gdybym był na twoim miejscu, dawno bym się poddał". A on mi na to: "Ja nie, bo przez te wszystkie miesiące, które spędziłem w samotności, po stracie mojego taty, w czasie, kiedy nie mogłem widywać się z synami, odkryłem, że życie jest zbyt piękne. Nie powinniśmy się poddawać właśnie dlatego, bo mamy tutaj tylko to jedno życie" – cytuje swojego imiennika dziennikarz. I znów mówi: - To niesamowite, że nasze ścieżki się skrzyżowały, los jakby chciał, żebyśmy się spotkali.
Nie ma tłumów, jest trauma
Jak mówi, czas, w którym media skupiły się na mieszkańcu Albino, dla niego z kolei był czasem odpoczynku od pracy w telewizji. Po pięciu miesiącach zdjęto z ramówki jego program. Z początkiem sierpnia mógł opuścić Rzym i odwiedzić swoich bliskich w Nembro. Jechał ciekawy tego, jak pandemia zmieniła jego rodzinne strony, o których tak często wspominał, prowadząc programy w Rai 3.
- Kiedy jechałem do Bergamo, myślałem, że zastanę pozamykane lokale, bo może ludzie nie mają tu już ochoty na niektóre aktywności. Ale okazuje się, że wracają do życia, choć przestrzegają zasad bezpieczeństwa. Bary i restauracje raczej wszystkie otworzyły się z powrotem, tak samo jak siłownie. Fajnie jest to widzieć – opowiada. - Ale tam, gdzie kiedyś widywałem tłumy, dziś stoją pojedyncze osoby. Ani razu nie natknąłem się na pełny plac, miejsce, w którym zazwyczaj zbierali się młodzi. Wydaje mi się, że wszyscy zdali sobie sprawę, że nie ma żartów. Koronawirus zmienił miasto i jego mieszkańców - dodaje.
– W ostatnim czasie docierało do nas sporo obrazków z różnych części kraju, gdzie było widać zgromadzenia, tłumy ludzi ściskających się na dyskotekach bez żadnych zabezpieczeń. W Bergamo na coś takiego po prostu się nie natkniemy. Ludzie są ostrożni – zapewnia. Stoliki w restauracjach odsunięte od siebie, maseczki zasłaniają nosy i usta.
Tęcza zamiast czarnej wstęgi
Dziennikarz opowiada, jak walka z wirusem zmieniła podejście mieszańców prowincji do życia. Dziś każdy niezmiennie dumnie podkreśla, że grunt to trzymać się razem. W oknach mogłyby wisieć czarne wstęgi. Wiszą tęcze.
Plakat z napisem "insieme ce la faremo" – "razem damy radę" widać na co drugim budynku przy wjeździe do Nembro. – Ich mnogość sprawia, że zaczynasz rozumieć, jak bardzo to miejsce zostało dotknięte przez chorobę. Jak pojedziesz do stolicy, nie naliczysz tam tylu plakatów z motywującymi napisami, czy kolorową tęczą. Właśnie po tym poznasz, które miasto zostało bardziej poturbowane – dodaje.
Tu też to usłyszysz. Traumę. – W Rzymie, gdzie koronawirus uderzył na szczęście z mniejszą siłą, nie zetknąłem się z tyloma opowieściami o chorobie. Kiedy przyjechałem do Bergamo, okazało się, że prawie każdy tu ma jakąś historię do opowiedzenia, prawie każdego mniej lub bardziej dosięgnął Covid-19. Teraz widzę, jak głęboko te osoby zostały przez pandemię zranione – opisuje Carrara.
Ale nie na tyle, żeby nie umieć przeżyć żałoby z godnością. Dziennikarz wyjaśnia nam, że to typowe dla mieszkańców tego regionu, o których od zawsze mówi się, że nie pasują do wizerunku energicznych południowców.
- Bergamo po raz kolejny pokazało, jak stateczni żyją tu ludzie. Odpowiedzieli na swój ból opanowaniem i jednocześnie narzuceniem rygorystycznych zasad. Bergamończycy po prostu tacy są. Było tyle okazji do paniki, kiedy mogli wykrzyczeć swój ból, a oni w ciszy okazali godność i zachowali zimną krew – mówi.
I jeszcze, że ten spokój czuje też teraz, kiedy najgorsze już za nimi: - Kiedy opowiadali mi historie o utracie bliskich, czułem się, jakbym słuchał wspomnień z czasów wojny. Bo to było jak wojna. A ja teraz miałem wrażenie, że rozmawiam z osobami, które po długiej walce właśnie wróciły z frontu. Jedni odnieśli rany większe, drudzy mniejsze. Teraz wszyscy cierpliwie czekają, aż one się zabliźnią.
"Tsunami przyszło i poszło. A koronawirus wraca".
O "wojnie" mówi też w rozmowie z tvn24.pl Roberto Cosentini, kierownik izby przyjęć szpitala Jana XXIII w Bergamo. - To nie było coś, na co się można przygotować – zaznacza lekarz. Walczył na pierwszej linii frontu.
- Przez 30 lat mojej pracy ja i moi koledzy widzieliśmy naprawdę wiele. Pomagaliśmy udzielać pierwszej pomocy po trzęsieniach ziemi, po tsunami. Tyle że były to wydarzenia na zasadzie "przyszło i poszło". A koronawirus wraca. Dlatego nazwaliśmy go u nas wirusowym trzęsieniem ziemi – tłumaczy.
Jak mówi, dziś na izbie ma pod sobą 34 pracowników, w szczytowym momencie pandemii potrzeba było ich minimum 45. Aktualnie na izbę trafia góra jeden pacjent zakażony SARS-CoV-2 dziennie. W marcu było to 50-60 osób.
To mocno zmieniło jego podejście do pracy. – Dziś inaczej postrzegamy naszą codzienność w szpitalu. Nigdy nie wiemy, co nas czeka. Staliśmy się trochę bardziej wrażliwi i nabraliśmy pokory. Wraca do nas Sokrates i jego teza, która zakłada, że początkiem drogi do przyjęcia każdej wiedzy jest założenie "wiem, że nic nie wiem" – mówi Roberto Cosentini.
Nie opuszczają gardy
Burmistrz miasta Bergamo, stolicy prowincji, Giorgio Gori 6 sierpnia zaprezentował wyniki testów serologicznych, jakie przeprowadzono na grupie prawie 22 tysięcy ludzi tam zamieszkałych. Wykazały, że 21,4 proc. populacji przeszło już koronawirusa.
- Teraz Bergamo, które było najbardziej poszkodowanym miastem, jest już wolne od epidemii Covid-19 – powiedział. – Wyniki nie oznaczają jednak, że możemy opuścić gardę w nadchodzących miesiącach, jesienią, musimy dalej zachowywać się w bardzo ostrożny sposób – zastrzegł.
***
Nie ma mieszkańca Bergamo, który nie wiedziałby, co wydarzyło się 18 marca. To właśnie wtedy wojskowe ciężarówki wywoziły z miasta ciała zmarłych. Włoski parlament ustanowił w lipcu tę datę Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Koronawirusa.
28 sierpnia samochody pojawiły się znowu. – Moja mama wysłała mi to zdjęcie z Nembro – mówi Marco Carrara, który wrócił już do Rzymu i obowiązków służbowych.
- 14 września rusza u nas rok szkolny. Ciężarówkami przyjechały jednoosobowe ławki dla uczniów. Auta, które wywoziły od nas trumny, dziś są symbolem naszego odrodzenia - mówi z dumą.
Autorka/Autor: Wanda Woźniak
Źródło: tvn24.pl