Tylko 23 marca w prowincji Bergamo na północy Włoch zmarło z powodu Covid-19 251 osób; potwierdzono 715 nowych zakażeń. Obserwatorzy nie mieli wątpliwości: to epicentrum koronawirusa nie tylko we Włoszech, ale w całej Europie. Piekło. Bez wolnych łóżek w szpitalach, z kościołami zamienionymi w kostnice i krążącymi wojskowymi ciężarówkami, które w pewien marcowy wieczór wjechały do miasta, by wywieźć 65 trumien z ciałami. Nie było ich już gdzie kremować. Konwój śmierci.
Skala grozy? Jedenaście stron nekrologów w lokalnej gazecie "L'Eco di Bergamo" ("Echo Bergamo").
Ta sama gazeta, w czerwcu opublikowała przejmujący list niejakiego Marco Carrary. Pisał: "W naszej miejscowości przez mniej niż dwa miesiące odeszło od nas ponad 150 przyjaciół, braci, krewnych".
Miejscowość, o której wspomina - Albino - liczy niecałe 18 tysięcy mieszkańców.
Pisał: "To rzeź, która pozostawia po sobie wielką pustkę".
Pisał: "Mimo wszystko wiem, że jestem szczęściarzem. Bo tu jestem. Nie tracę wiary. Wczoraj zrobili mi 14. wymaz. Może do 14-tu razy sztuka?".
21 sierpnia Marco Carrara trafił, choć wcale tego nie chciał, już na pierwsze strony gazet. Następnego dnia włoski sanepid ogłosił "zero nowych przypadków" w Bergamo.
"Odys", "Tytan cierpliwości", donosiły nagłówki gazet, w izolacji, z powodu zakażenia koronawirusem, spędził 142 dni. Wykonano mu 28 testów! Dopiero dwa ostatnie wyniki negatywne pozwoliły mu wrócić do żony i synków. Do Bergamo. Do Albino.