Państwa zachodnie mają coraz większy problem z rosnącą liczbą obywateli, którzy wyruszają do Syrii walczyć w szeregach bojówek radykalnych islamistów. Ma ich być już kilkuset. Największy niepokój budzi to, że kiedyś mogą wrócić do swoich krajów, jeszcze bardziej zradykalizowani i z umiejętnościami bojowymi. Stanowiliby poważne zagrożenie terrorystyczne.
Jak pisze "New York Times", pojedynczy obywatele państw Europy i Ameryki Północnej walczyli po stronie syryjskich rebeliantów już wiele miesięcy temu. Teraz ma ich tam jednak wyruszać coraz więcej i już są bardziej liczni niż zagraniczni "ochotnicy" walczący po stronie radykałów w Afganistanie, Iraku czy Somalii.
Chętni do wojny
Ochotników z krajów zachodnich ma być obecnie w Syrii już ponad 600, zdecydowana większość z krajów UE. Głównie z Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i Niemiec. Zdecydowana większość to muzułmanie o radykalnych poglądach, którzy ruszyli do Syrii wspomagać braci w wierze w walce z dyktatorem Baszarem Assadem. Jest to dla nich ważna misja, bowiem według nich i radykalnych organizacji uczestniczą w dżihadzie.
- Syria stała się obecnie najważniejszym polem bitwy dla radykałów islamskich na całym świecie - powiedział Matthew Olsen, szef amerykańskiego Narodowego Centrum Antyterrorystycznego. - Rodzi to obawy o zagrożenie z ich strony w przyszłości. Jadą do Syrii, tam stają się jeszcze bardziej zradykalizowani, są szkoleni, a potem wrócą do swoich krajów już jako część globalnego ruchu dżihadystów - tłumaczył Amerykanin.
Większość obywateli państw zachodnich przyłącza się w Syrii do radykalnych bojówek islamskich, bowiem te umiarkowane nie są skłonne ich przyjmować, ze względu na ich motywację i poglądy. Najwięcej z nich przystało do Al-Nusry, radykalnego ugrupowania powiązanego z Al-Kaidą, które zostało uznane przez USA za organizację terrorystyczną.
Ci, którzy przeżyją starcia z armią rządową i postanowią wrócić, będą stanowić poważne zagrożenie. - To tykająca bomba zegarowa - stwierdził francuski szef MSWiA Manuel Valls.
Próba monitorowania zagrożenia
Zdecydowana większość mieszkańców krajów zachodnich trafia do Syrii przez Turcję. Po prostu udają, że jadą tam w celach turystycznych lub biznesowych, po czym udają się nad granicę kraju pogrążonego od ponad dwóch lat w wojnie domowej i kontaktują się z członkami bojówek prowadzącymi rekrutację.
Państwa zachodnie mają być niezadowolone z Turcji, która ma czynić za mało, aby powstrzymywać strumień obcokrajowców jadących do Syrii przez jej terytorium. Ankara jednak jest przychylna syryjskiej rebelii i faktycznie otworzyła dla nich granicę, przez którą płynie szeroka rzeka uzupełnień i zaopatrzenia.
Służby państw zachodnich starają się nadzorować przepływ ochotników, tak aby móc zlokalizować i śledzić radykałów, gdy już wrócą do domu. Ma to być jednak zadanie bardzo trudne.
Autor: mk//bgr / Źródło: "New York Times"