Eksplozje, które dały Putinowi władzę. Kto wysadzał bloki w Rosji?


15 lat temu w Rosji doszło do serii ataków bombowych. Zginęło ponad 300 osób. Zamachy dały pretekst do inwazji na Czeczenię, ogromną popularność i wyborcze zwycięstwo Władimirowi Putinowi. Do dziś jednak nie rozwiano wielu wątpliwości. Choć były procesy i zapadły wyroki, władze wciąż nie oczyściły się z zarzutów, że to krwawa prowokacja FSB. Zaś wielu ludzi, którzy byli zamieszani w te wydarzenia i próby ich wyjaśnienia, już nie żyje.

22 września 1999 r. w Riazaniu mieszkańcy jednego z bloków mieszkalnych zaalarmowali milicję, że jacyś obcy ludzie w środku nocy wnoszą do piwnicy podejrzane worki. Na miejsce natychmiast wysłano patrol. Obcych już nie było, za to znaleziono trzy 50-kilogramowe worki z podejrzaną substancją. Na jednym z nich leżał detonator. Wezwano natychmiast pirotechników. Szef ekipy nie miał wątpliwości: to wybuchowa substancja heksogen (RDX). Szef lokalnej FSB ogłosił, że udało się zapobiec kolejnemu krwawemu zamachowi.

Zamachy na bloki

W nocy z 3 na 4 września w garnizonowym Bujnaksku (Dagestan) blisko granicy z Czeczenią eksplodował potężny ładunek wybuchowy w samochodzie stojącym przed czteropiętrowym blokiem przy ul. Lewaniewskiego. Zginęły 64 osoby. Cztery dni później, w nocy z 8 na 9 września, krótko po północy, w powietrze wyleciał dziewięciokondygnacyjny budynek z sześcioma klatkami schodowymi przy ul. Gurianowa w Moskwie. Zginęło 106 osób, 690 odniosło obrażenia. Przez kilka dni po zamachu władze utrzymywały, że to wybuch gazu. 13 września w wyniku zamachu bombowego ok. 5 rano runął siedmiopiętrowy blok przy Szosie Kaszirskiej. Zginęły 124 osoby. 16 września doszło do wybuchu w bloku w Wołgodońsku (obwód rostowski) – zginęło 19 osób.

Władze natychmiast odpowiedzialnymi uczyniły Czeczenów. Do dziś budzi to ogromne wątpliwości. Nie rozwiały ich nawet procesy i wyroki skazujące. Wciąż wielu zwolenników ma teoria, że za atakami stało – bezpośrednio lub pośrednio – państwo rosyjskie. Najmocniej takie twierdzenie lansował współautor książki „Wysadzić Rosję”, Aleksandr Litwinienko. Były oficer FSB zmarł, otruty polonem na jesieni 2006 r. Nie był jedynym, który uznaje zamachy z 1999 r. za krwawą prowokację ówczesnych władz. Tyle że nie ma na to do dziś żadnych mocnych dowodów. Z drugiej jednak strony, władze też nie pokazały dowodów, które oczyściłyby z podejrzeń FSB. Po 15 latach wciąż nie ma przekonującej odpowiedzi na pytania o to, kto zlecił i kto przeprowadził terrorystyczne ataki.

Seria zamachów '99 była dla Rosji tym, czym 11 września 2001 dla Amerykanów. Wywołała falę strachu przed terroryzmem i falę nienawiści i żądzy zemsty na Czeczenach. Tyle, że rosyjskie władze, w przeciwieństwie do amerykańskich, zrobiły wiele, żeby nie wyjaśnić wszystkich okoliczności sprawy. Jak pisała rosyjska publicystka Julia Kalinina: „Amerykanie kilka miesięcy po 11 września 2001 już wiedzieli wszystko – kim byli terroryści i skąd przybyli... My generalnie nie wiemy nic”.

Czy była to terrorystyczna kampania kaukaskich islamistów, mająca na celu zabicie jak największej liczby Rosjan? A może jednak krwawa prowokacja mająca dać pretekst do „małej zwycięskiej wojny” z Czeczenią, która umocni nowego przywódcę?

"Burza w Moskwie"

W czerwcu 1999 dwaj korespondenci poważnych zachodnich gazet donieśli z Moskwy o niepokojących plotkach, że w Rosji może dojść do aktów „państwowego terroryzmu”. Celem miałoby być zasianie strachu i paniki wśród ludności. 6 czerwca 1999 szwedzki korespondent „Svenska Dagbladet” Jan Blomgren donosił o plotkach, że dojdzie do zamachów bombowych, o które zostaną oskarżeni Czeczeni. Natomiast 16 czerwca Giulietto Chiesa z włoskiej „La Stampy” pisał: „Z dużym stopniem pewności można powiedzieć, że wybuchy bomb zabijające niewinnych ludzi są zawsze planowane przez ludzi z politycznymi motywami, którzy są zainteresowani zdestabilizowaniem sytuacji w kraju... To mogą być obcokrajowcy, ale mogą też być "nasi właśni ludzie" próbujący zastraszyć kraj”.

22 lipca w gazecie „Moskowskaja Prawda” ukazał się artykuł Aleksandra Żylina, ostrzegającego przed atakami terrorystycznymi w Moskwie. Żylin cytował dokument, który miał „wyciec” z Kremla. Wynikało z niego, że chodzi o skompromitowanie politycznych przeciwników Jelcyna, szczególnie mera Moskwy Jurija Łużkowa i byłego premiera Jewgienija Primakowa. W tekście zatytułowanym „Burza w Moskwie” (taki miał być kryptonim szykowanej specoperacji) rosyjski dziennikarz pisał: „Administracja prezydenta przygotowała i przyjęła (poszczególne punkty przedstawiono Jelcynowi) szeroki plan dyskredytacji Łużkowa za pomocą prowokacji, mających na celu zdestabilizowanie społeczno-psychologicznej sytuacji w Moskwie... Miasto czeka ogromny szok. Planowane jest przeprowadzenie głośnych aktów terrorystycznych (lub ich prób)”.

Żylin pisał też, że „Siergiej Stiepaszyn (ówczesny premier – red.) kategorycznie odrzucił wszelkie awanturnicze plany Kremla związane z unieważnieniem wyborów, sfabrykowaniem pseudo-kompromatu na Łużkowa itd. Utrzymywał, że w sytuacji, która powstała, konieczne jest uniknięcie szoku związanego z wojną domową. To dlatego Familia (klan trzęsący Kremlem u schyłku rządów Jelcyna – red.) zdecydowała się przyspieszyć zwieranie szeregów i umocnienie swej władzy. W wypadku pogorszenia się psychofizycznej kondycji Borysa Jelcyna, zobowiązania Familii podjąłby szef rządu Władimir Putin”. Najprawdopodobniej źródłem przecieku był Siergiej Zwieriew, jeden z wydawców gazety „Moskowskaja Prawda”, a jednocześnie wiceszef administracji prezydenta.

Artykuł przeszedł jednak bez echa – zbyt nieprawdopodobne wydawały się te rewelacje.

Opinii publicznej, ani organów bezpieczeństwa nie zaalarmował nawet zamach bombowy w moskiewskim centrum handlowym 31 sierpnia. Zginęła 1 osoba, a 39 zostało rannych. Władze nie powiązały jednak tego ataku z Czeczenami.

Rajd Basajewa

W sierpniu doszło – w bardzo dziwnych okolicznościach – do słynnej wyprawy tysiącosobowego oddziału czeczeńskiego komendanta polowego Szamila Basajewa na sąsiedni Dagestan. Pod sztandarami islamu próbowano „otworzyć” na pograniczu „wahabickie państwo” rządzące się szariatem. Cały rajd przebiegał w dziwnych okolicznościach. Oddział Basajewa nie napotkał żadnej przeszkody ze stron sił rosyjskich na granicy – zarówno gdy wkraczał do Dagestanu, jak i gdy się wycofywał. Przypomniano natychmiast nieoficjalne doniesienia o konszachtach Basajewa z Borysem Bieriezowskim, wówczas „szarą eminencją” Kremla. Rosyjskie media, ale też „Le Figaro” i „Le Monde”, pisały o tajnych spotkaniach bliskiego współpracownika Bieriezowskiego Aleksandra Wołoszyna z Basajewem w lipcu 1999 na Lazurowym Wybrzeżu. Bulwarówka „Moskowskij Komsomolec” opublikowała fragmenty podsłuchów rzekomych rozmów Bieriezowskiego, z których wynikało, że finansował rajd na Dagestan.

Trzy lata później były szef MSW i wicepremier Anatolij Kulikow mówił tygodnikowi „Argumenty i Fakty”, że otrzymał całą masę dowodów, iż Bieriezowski finansował czeczeńskich ekstremistów. Robił to pod flagą Rady Bezpieczeństwa, która miała nadzwyczajną władzę za czasów Borysa Jelcyna. „29 kwietnia 1997 zostałem poinformowany, że wysłannik Bieriezowskiego Badri Patarkaciszwili przybył na lotnisko w Sliepcowsku w Inguszetii. Dał Szamilowi Basajewowi 10 mln dolarów – w obecności prezydenta Inguszetii Rusłana Auszewa i wiceprezydenta B. Agapowa” - mówił Kulikow.

We wrześniu 2009 Aleksandr Goldfarb, bliski współpracownik Bieriezowskiego, zamieszkały po latach w USA, przyznał, że „na wiosnę 1999 w oczekiwaniu na jesienne wybory zawarto tajne porozumienie między Basajewem i Udugowem (Mowładi Udugow był ideologiem radykalnego islamskiego skrzydła czeczeńskich rebeliantów, po podboju Czeczenii przez Putina zbiegł do Turcji, był oskarżany o współpracę z rosyjskimi służbami specjalnymi – red.) z jednej strony, a najwyższym kierownictwem Kremla z drugiej w sprawie krótkiej zwycięskiej dla Rosji wojny na Kaukazie. Udugow nawet przyleciał do Moskwy. Zaproponowano, że w odpowiedzi na prowokacje wahabitów w Dagestanie, Rosja zacznie ograniczone działania militarne, które zostaną ukoronowane oderwaniem od Czeczenii rejonu Górnego Tereku. W efekcie reżim Maschadowa w Groznym upadnie, a jego miejsce zajmą Basajew i Udugow.”

Takie były podobno kalkulacje po stronie czeczeńskich radykałów. Ale czym kierował się Kreml? Jak pisał w rosyjskiej edycji „Forbesa” amerykański dziennikarz Paul Klebnikow, „w zakresie, w jakim Bieriezowski reprezentował interesy reżimu Jelcyna w Czeczenii, Kreml chciał osłabić umiarkowanych Czeczenów, wspierając ekstremistów finansowo i politycznie. W najlepszym razie, była to błędna polityka. Najgorszy scenariusz jest zaś taki, że strategia Bieriezowskiego i czeczeńskich komendantów wojennych miała na celu rozpalić płomienie wojny”.

Klebnikow został rozstrzelany na moskiewskiej ulicy w 2004 r. Basajew zginął w 2006 r. Patarkaciszwili zmarł nagle na atak serca w Londynie (luty 2008). Bieriezowski też zmarł w Londynie w budzących duże wątpliwości okolicznościach (miało to być samobójstwo) w marcu 2013.

Polowanie na Czeczenów

Rajd na Dagestan był niepotrzebny i wręcz szkodliwy dla niepodległej Czeczenii. Mógł bowiem sprowokować odwet Rosji. Gdy tylko bojownicy Basajewa wrócili do Czeczenii, premier Putin ogłosił, że obecna sytuacja w tej republice nie może być dłużej tolerowana. Moskwa zaczęła wysyłać oddziały na granicę. Wojna usprawiedliwiłaby ogłoszenie stanu wyjątkowego i odłożenie wyborów parlamentarnych (marzec 2000) i prezydenckich (czerwiec 2000), w których faworytem były siły wrogie Jelcynowi, bijącemu wówczas rekordy niepopularności. Powołany dopiero co premier Putin, jako szef FSB zdobył zaufanie Familii, walcząc skutecznie z jej politycznymi przeciwnikami. Ale opinii publicznej był niemal nieznany. W wyborczym starciu z opozycją był bez szans. Trzeba było więc zwiększyć jego popularność - szybko i radykalnie. Dagestańska prowokacja nie spełniła oczekiwań: nie wywołała antyczeczeńskiej histerii, która usprawiedliwiłaby wojnę.

Taką histerię wywołały kilkanaście dni później zamachy na bloki mieszkalne w samej Rosji. Po tym 13 września Putin ogłosił, że za ataki w Bujnaksku i Moskwie odpowiadają terroryści związani z Osamą bin Ladenem, przeszkoleni w Czeczenii. - Zniszczymy terrorystów, choćby się schowali w kiblu, tam też ich dopadniemy; basta, tę sprawę załatwimy do końca! - ta mocna deklaracja przeszła do historii.

To był początek budowania wizerunku twardego przywódcy narodu. 25 września w artykule na łamach gazety „Moskowskij Komsomolec” szef FSB Nikołaj Patruszew, przyjaciel Putina, pisał: „Organizatorzy to nie jacyś mityczni konspiratorzy na Kremlu, ale zupełnie konkretni międzynarodowi terroryści zakorzenieni w Czeczenii”. Wróg został wskazany, wojna została przypieczętowana. W rosyjskich miastach rozpętała się prawdziwa nagonka na Czeczenów, którzy bali się wychodzić z domów. Podczas debat w Dumie pojawiły się wtedy wręcz pomysły uderzenia w Czeczenię bronią atomową. 1 października wojska rosyjskie wkroczyły do Czeczenii łamiąc jej opór ogromną przewagą ognia.

A co z „czeczeńskimi autorami zamachów”? Dopiero w 2009 r. FSB i prokuratura ogłosiły, że jako organizatorów ataków z września 1999 zidentyfikowano al-Chataba i Abu Umara, arabskich komendantów walczących po czeczeńskiej stronie. Obaj nie doczekali procesu, zostali zabici w Czeczenii. Na ławie oskarżonych pojawili się natomiast bezpośredni sprawcy zamachów – zdaniem władz. Pierwszy proces rzekomych zamachowców z Moskwy rozpoczął się w maju 2001. Na ławie oskarżonych zasiadło pięciu mieszkańców północnokaukaskiej republiki Karaczajo-Czerkiesji. Za przygotowanie ładunków wybuchowych użytych potem w zamachach, cała piątka została skazana na dożywocie. W drugim procesie, przeprowadzonym w latach 2003-2004, dwaj inni mieszkańcy Karaczajo-Czerkiesji zostali uznani winnymi terroryzmu – znów na podstawie dowodów, które pozostały tajne. Nie ujawniono nawet całej treści wyroku. Ci sami dwaj mężczyźni zostali oskarżeni także o przeprowadzenie zamachu w Wołgodońsku. Co ciekawe, w sprawie moskiewskiej, w wydaniu wyroku skazującego nie przeszkodziło ustalenie, że żadnego z oskarżonych i skazanych nie było w Moskwie w czasie zamachów. Żaden z nich nie był też etnicznym Czeczenem. Z kolei proces rzekomych zamachowców z Bujnakska był co prawda otwarty dla publiczności i skazano w nim sześć osób, ale niezależni dziennikarze wskazywali, że śledczy wymusili na oskarżonych przyznanie się do winy torturami.

Wpadka w Riazaniu

Oficjalne śledztwo i procesy nigdy natomiast nie odpowiedziały na stawiane przez niezależnych dziennikarzy prowadzących własne dochodzenie i opozycyjnych polityków pytania o rolę FSB. Takie niewygodne dla Kremla i Łubianki pytania pojawiły się po tym, do czego doszło 22 września w Riazaniu.

Mieszkańcy jednego z bloków zauważyli jakiś podejrzany ruch na dole – troje ludzi w samochodzie z częściowo zakrytymi tablicami rejestracyjnymi (fragment tablic był zaklejony papierem, na nim były numery riazańskie 62, ale spod spodu prześwitywało 77, numery moskiewskie) wyładowało jakieś worki do piwnicy. Zaalarmowane służby wysłały na miejsce milicję, która ewakuowała cały blok. Substancja w workach nie bardzo przypominała cukier. Na dodatek na jednym z worków leżał detonator. Szef pirotechników Jurij Tkaczenko opowiadał później, że czas eksplozji ustawiono na 5.30. Worki zabezpieczono i przewieziono do miejscowego laboratorium. Stwierdzono, że znajdował się w nich silny materiał wybuchowy - heksogen. Takiego samego materiału użyto do wysadzenia w powietrze bloków w Moskwie, Bujnaksku i Wołgodońsku. Następnie worki wysłano do centrali FSB w Moskwie. Władze ogłosiły udaremnienie zamachu. Putin dziękował za obywatelską czujność: - Skoro znaleziono worki, w których był materiał wybuchowy, to znaczy że ludzie właściwie reagują na wydarzenia w kraju.

I wtedy się zaczęło. Najpierw znaleziono auto należące do osób, które podrzuciły materiały wybuchowe. Białe żiguli stało na pobliskim parkingu. Po tablicach rejestracyjnych ustalono, że auto należy do... FSB. Natomiast telefonistka z riazańskiej centrali podsłuchała rozmowę międzymiastową, podczas której ktoś z Moskwy ostrzegał: - Wyjeżdżajcie z Riazania pojedynczo, bo wszędzie są patrole i drogi obstawione. Okazało się, że numer moskiewskiego telefonu, na który dzwonili podejrzani, zaczyna się od 224. To cyfry zarezerwowane dla FSB. Riazańska prokuratura wszczęła śledztwo, rozpowszechniono portrety pamięciowe dwóch mężczyzn i kobiety, których zapamiętali świadkowie. Zatrzymano dwójkę z trzech podejrzanych. I okazało się, że są pracownikami FSB. Wkrótce zostali zwolnieni na rozkaz Moskwy.

Wywołana do tablicy FSB oficjalnie zabrała głos dopiero po blisko 40 godzinach. Dyrektor Patruszew oświadczył w telewizji, że podłożenie „rzekomej” bomby było częścią „ćwiczeń”, a w workach był wyłącznie cukier. Funkcjonariusze FSB w Riazaniu i lokalni milicjanci, którzy odkryli i zbadali worki, nie kryli zdziwienia. Jeśli incydent był faktycznie tylko ćwiczeniem, to dlaczego Władimir Ruszajło, ówczesny szef MSW i przewodniczący komisji antyterrorystycznej, nic o tym nie wiedział? Na krótko przed telewizyjnym wystąpieniem Patruszewa, Ruszajło publicznie mówił o planowanym zamachu terrorystycznym w Riazaniu i chwalił mieszkańców za czujność. Twierdzenia Patruszewa o „ćwiczeniach” nie wytrzymuje krytyki. Każde ćwiczenia tego typu, co w Riazaniu, muszą być odpowiednio udokumentowane, tymczasem Łubianka odmówiła wydania takiej dokumentacji. Każde takie ćwiczenia przeprowadza się w porozumieniu z lokalną milicją i SBU. Tymczasem nie wiedział o tym nic ani szef riazańskiej FSB ani milicja ani szef MSW, którego należy uprzedzać.

Heksogen niezgody

Bardzo duże wątpliwości w sprawie zamachów z 1999 r. budzi kwestia materiałów wybuchowych. Nazajutrz po pierwszym zamachu w Moskwie, rzecznik FSB powiedział, że znaleziono ślady heksogenu i TNT. Patruszew potwierdził to w wywiadzie telewizyjnym. Ale w marcu 2000 FSB zmieniła wersję i zaczęła twierdzić, że heksogenu zamachowcy nie użyli. Dlaczego władze to zrobiły? Otóż heksogen mógł być zdobyty przez terrorystów tylko z rosyjskich obiektów państwowych kontrolowanych przez FSB. Jak pisał dziennikarz niezależnej „Nowej Gaziety” Paweł Wołoszyn, „cele, wykonawcy i zleceniodawcy aktów terroru mogą być ustaleni poprzez pochodzenie materiałów wybuchowych. Obieg materiałów wybuchowych w Rosji jest pod ścisłą kontrolą państwa.”.

Tkaczenko już na miejscu, w piwnicy bloku, użył analizatora gazu, a ten wykazał opary heksogenu. Szef FSB w Riazaniu mówił później, że detektor wykazał błędne dane, bo był zawilgocony. Tyle że tego dnia było słonecznie i sucho w Riazaniu. Tymczasem FSB wydała specjalne oświadczenie, że riazańskie laboratorium pomyliło się w ekspertyzie, bo saper Tkaczenko miał ręce posypane heksagenem, nie umył ich dobrze wodą przed wyjazdem na akcję, dlatego też na cukrze pozostały ślady heksagenu. Tkaczenko odpowiedział, że przecież heksogenu nie zmywa się wodą. Eksperci mówili, że różnica między heksogenem a cukrem jest tak duża, że ich pomylenie jest po prostu niemożliwe. Cukier jest biały, heksagen to żółte grudki. Nasuwa się też pytanie: skoro to były ćwiczenia i FSB twierdziła, że w workach był cukier, to po co w moskiewskim laboratorium ponownie badano te worki?

Niewygodne dochodzenie

W tamtych czasach Rosja była krajem wolnych mediów. 13 września antyjelcynowski „Moskowskij Komsomolec” opublikował artykuł pod prowokacyjnym tytułem „Czy zamach przygotowali pracownicy służb specjalnych?”. 25 września „Niezawisimaja Gazieta” pisała: „Putin oskarżony o zorganizowanie zamachów”. W marcu 2000 roku prywatna telewizja NTW pokazała duży raport na temat wydarzeń w Riazaniu. Cieszył się on w Rosji olbrzymią oglądalnością i wywołał wściekłość na Kremlu. W USA ukazała się zaś książka pt. FSB wysadza Rosję. Współautorzy, emigracyjny historyk rosyjski Jurij Felsztyński oraz Litwinienko, twierdzili, że przygotowanie takich zamachów, jak w 1999 roku, musiało trwać kilka miesięcy. W tym czasie zaś szefem FSB był Putin. Zdaniem Litwinienki, operacją wysadzania bloków kierował osobiście ówczesny zastępca szefa FSB kontradmirał German Ugriumow, który zmarł w maju 2001 roku w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach.

W 2002 r. niezależny polityk Siergiej Kowaliow stworzył nieoficjalną komisję śledczą ws. zamachów. Nie mogła ona przesłuchiwać świadków pod przysięgą i nie miała dostępu do akt śledztw i procesów, oraz zeznań w tych procesach. Ustaliła ona, że władze zrobiły bardzo dużo aby dezinformować w tej sprawie, natomiast nie odpowiedziały w sposób wiarygodny na zarzuty, że to FSB stała za zamachami. Tymczasem FSB i prokuratura upierały się przy „czeczeńskim” wątku sprawy. Organizatorem zamachów w Moskwie miał być niejaki Aczemez Goczijajew, z Karaczajo-Czerkiesji. Po zamachu uciekł i ukrył się w Gruzji – twierdzili rosyjscy śledczy. Jednak z niezależnego śledztwa Michaiła Triepaszkina, byłego oficera FSB, prawnika pracującego dla komisji Kowaliowa, wynikało, że organizatorem był nie Goczijajew, a Władimir Romanowicz, który w przeszłości pracował w FSB i miał zginąć w wypadku samochodowym na Cyprze w 2003. Kiedy te rewelacje ogłoszono w rosyjskiej prasie, w listopadzie 2003 Triepaszkin został aresztowany – pod fałszywymi jak się okazało – zarzutami posiadania nielegalnie broni. Został wypuszczony na wolność w 2005 r., ale szybko znów aresztowany. To nie jedyny cios w komisję.

W kwietniu 2003 jeden z najważniejszych jej członków, liberalny deputowany Dumy Siergiej Juszenkow, został zastrzelony w Moskwie. Inny członek komisji, znany dziennikarz śledczy Jurij Szczekoczichin, zmarł nagle w lipcu 2003. Były podejrzenia, że został otruty (za przyczynę zgonu oficjalnie uznano nieznaną bardzo silną alergię). Prace komisji Kowaliowa po stracie Triepaszkina, Juszenkowa i Szczekoczichina zostały niemal sparaliżowane.

Zyskał Putin

W artykule zatytułowanym „Wojna Putina”, który pojawił się w „The New York Review of Books” w lutym 2000, Kowaliow pisał tak: „Te eksplozje były kluczowym momentem w wyjaśnieniu naszej współczesnej historii. Gdy minął pierwszy szok, stało się jasne, że żyliśmy w zupełnie innym kraju... Jak, pytano, można negocjować z ludźmi, którzy mordują dzieci w nocy w ich łóżkach? Wojna i tylko wojna jest rozwiązaniem! To, czego chcemy – taka była retoryka wielu polityków, w tym Putina – to bezlitosna eksterminacja 'wroga' gdziekolwiek by był, niezależnie do ofiar, bez znaczenia jak wielu nieuzbrojonych cywilów musi umrzeć.”.

Podobne odczucia miał Andriej Piontkowski, który już w październiku 1999 zauważył: „Minął miesiąc od zamachów na bloki mieszkalne w Moskwie. Sprawa nie została wyjaśniona, a śledztwo nie przedstawiło najmniejszego dowodu winy jakiejkolwiek konkretnej osoby (lub osób) narodowości czeczeńskiej. A mimo to, w świadomości społecznej słowo 'Czeczen' stało się już synonimem słowa „terrorysta” i zostało powiązane ze słowem 'zniszczyć'”.

Poparcie dla Putina, który obiecał „czeczeńskim terrorystom” krwawą zemstę, błyskawicznie rosło. W połowie sierpnia miał 31 proc. We wrześniu już 53 proc. W październiku rosyjskie wojska zaatakowały Czeczenię, a Putin miał już 66 proc. Zaś w listopadzie już 78 proc. Błyskawicznie rosnące poparcie dla Putina zmieniło koncepcję utrzymania władzy przez dotychczasową ekipę. Stanisław Biełkowskij, kiedyś doradca Bieriezowskiego, mówił bowiem w 2006 r. niezależnemu tygodnikowi „Nowoje Wremia”, że pierwotnie plan przewidywał wprowadzenie stanu wyjątkowego i odłożenie wyborów. Antyczeczeńska kampania rozpętana w całej Rosji i ofensywa przeciwko „terrorystom” w samej Czeczenii pozwoliły obozowi rządzącemu uniknąć wyborczych klęsk. Tak więc, jeśli nawet przyjąć – przy braku dowodów – że zamachów nie zorganizowała FSB, to nie ulega wątpliwości, że krwawy wrzesień przed 15 laty zapoczątkował erę panowania Putina w Rosji.

Autor: Grzegorz Kuczyński / Źródło: tvn24.pl