Ponad 300 osób nie żyje, a co najmniej 70 tysięcy musiało opuścić swoje domy - to bilans zamieszek trwających w Kenii od 5 dni, czyli od dnia ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich.
- Warunki są bardzo ciężkie, brakuje niemal wszystkiego - mówi TVN24 ksiądz Stanisław Róż, polski misjonarz z Kenii. - Szczególnie doskwiera brak żywności - dodaje. Jego zdaniem, o pomoc żywnościową mogłaby zatroszczyć się któraś z organizacji charytatywnych. Zagrożone jest również bezpieczeństwo mieszkańców i misjonarzy. Jeden z księży, który udał się do pobliskiego miasta, został zaatakowany. - Domy mieszkańców są spalone, ludzie nie mają dokąd wrócić - zauważa misjonarz. - Chronią się w kościołach, ale i one nie są całkiem bezpiecznymi miejscami - dodaje. Jak powiedział, niedaleko polskiej misji został spalony kościół protestancki. Nikt się nie uratował.
Sfałszowane wybory? W minionych wyborach oficjalnie - różnicą nieco ponad 230 tysięcy głosów wygrał dotychczasowy prezydent. Opozycja twierdzi, że posiada dowody potwierdzające sfałszowanie wyniku wyborów. Obserwujący wybory przedstawiciele Unii Europejskiej również mają wątpliwości co do ich uczciwego przebiegu. Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zaapelowały już do kenijskich polityków o dialog. W opublikowanym komunikacie proszą "o wykazanie ducha kompromisu na rzecz interesów kraju".
Pierwsze skutki kryzysu w Kenii są już odczuwalne dla innych krajów. W sąsiadującej z Kenią Ugandzie zaczęło brakować paliwa. W podobnym położeniu mogą znaleźć się jeszcze inne sąsiadujące z Kenią państwa - Rwanda i Burundi - zaopatrywane w surowce za pośrednictwem kenijskich portów. Niewykluczone, że kryzys może dotknąć też wschodnią część DR Konga, czy południowy Sudan.
Źródło: TVN24, PAP