Wszystko wskazuje na to, że Korea Północna to kolejne państwo, które zapaliło na Ziemi sztuczne Słońce - "mroczne Słońce" niosące zniszczenie. Broń termojądrowa jest najpotężniejszą znaną ludzkości, a nieobliczalny dyktator Kim Dzong Un wydaje się bliski jej posiadania. Teoretycznie nie jest ona skomplikowana. Wręcz przeciwnie, a wielki wkład w uczynienie jej taką miał genialny polski matematyk Stanisław Ulam.
Nie ma stuprocentowej pewności, czy Korea Północna rzeczywiście zdetonowała pełnowartościową bombę termojądrową. Tak twierdzą reżimowe media, ale do informacji przez nie podawanych należy podchodzić krytycznie. Na choćby częściową prawdziwość tych twierdzeń wskazuje jednak moc niedzielnej próbnej detonacji, szóstej w historii północnokoreańskiego reżimu. Dokładne wyliczenie mocy to trudne zadanie, bo informacje na temat trzęsienia ziemi, które wywołała detonacja, są rozbieżne. Bardzo dużo zależy też od przyjętej metody liczenia. Eksperci są jednak zgodni, że wybuch był od kilkunastu do kilkudziesięciu razy silniejszy od poprzednich i mógł mieć moc rzędu kilkuset kiloton trotylu. Wyraźnie wskazuje to na broń termojądrową, która jest znacznie silniejsza od klasycznych bomb atomowych. Anonimowi przedstawiciele władz USA przekazywali mediom, że według oceny wywiadu był to "prosty ładunek termojądrowy". - Najprawdopodobniej był to dwustopniowy ładunek termojądrowy, jednak jest kilka innych możliwości, których nie można wykluczyć - stwierdził Jeffrey Lewis, amerykański ekspert ds. broni jądrowej.
Bomba z Nagasaki to tylko zapalnik
Sformułowanie "ładunek dwustopniowy" jest kluczem do zrozumienia, czym jest broń termojądrowa i czym różni się od podstawowej broni atomowej.
W dużym uproszczeniu, w ładunku termojądrowym bomba atomowa, jak ta zrzucona na Nagasaki, jest tylko zapalnikiem. Wybucha jako pierwszy stopień i uwolnioną przez siebie wielką energią powoduje zapłon specjalnego paliwa, stanowiący drugi stopień. Zachodzi w nim reakcja termojądrowa, taka sama jak w Słońcu, stąd nazwa "broń termojądrowa". Stosowana jest też nazwa "broń wodorowa", ponieważ głównym paliwem drugiego stopnia są izotopy wodoru. Tak czy inaczej efektem jest to, co w amerykańskiej literaturze bywa nazywane "mrocznym Słońcem". W klasycznej bombie atomowej, czyli pierwszym stopniu, zachodzi reakcja łańcuchowa, podczas której rozbijane są atomy plutonu i uranu. Rozpoczynają ją normalne ładunki wybuchowe, które poprzez bardzo precyzyjną detonację ściskają rdzeń złożony w większości z plutonu. Przed wybuchem jest on bliski stanowi krytycznemu i rozpoczęciu reakcji łańcuchowej. Kiedy zostaje skompresowany, przekraczany jest próg krytyczny i rozpoczyna się niekontrolowana reakcja. Wszystko dzieje się w ułamku sekundy. Tą podstawową zasadę działania znacznie udoskonalono już po II wojnie światowej, uzyskując bomby atomowe o mocy nawet kilkadziesiąt razy większej niż zrzucone na Japonię. Jednak dalsze znaczne zwiększanie ich siły niszczącej nie było w praktyce możliwe. Już i tak do produkcji tych największych zużywano bardzo duże ilości cennych materiałów - plutonu, uranu i trytu. Bomby były duże i ciężkie.
Tymczasem już od wielu lat istniała alternatywna droga rozwoju, którą ostatecznie dopracował Stanisław Ulam.
W efekcie powstaje hel i wielka energia
Pomysł stworzenia "superbomby" kołatał się w głowach amerykańskich naukowców już pod początku lat 40. Głównym propagatorem tej idei był Edward Teller, żydowski emigrant z Węgier, genialny matematyk. Nazywał on swoją koncepcję po prostu "Super", od "Superbomby". Podczas wojny i bezpośrednio po niej nie było jednak funduszy ani woli politycznej, aby podążyć proponowaną przez niego ścieżką. Dopiero gdy w 1949 roku ZSRR zdetonowało swoją pierwszą bombę atomową, wywołując wielki szok w USA, rozpoczęto na złamanie karku pędzić z pracami nad "Super".
Teller proponował dołożenie dookoła klasycznej bomby atomowej kolejnej warstwy, złożonej z izotopów wodoru (pierwotnie chodziło o tryt, potem zaczęto stosować też inne), które pod wpływem energii uwolnionej przez reakcję rozszczepienia w plutonowym rdzeniu same weszłyby w reakcję fuzji, czyli zaczęły się łączyć i tworzyć hel. Stosując taką konstrukcję, teoretycznie można było uzyskać nieporównywalnie większą moc wybuchu przy stosunkowo niewielkim zwiększeniu rozmiarów bomby. Zaletą izotopów wodoru jest to, że są bardzo lekkie, stosunkowo tanie w produkcji i stabilne. Zachodząca w nich reakcja uwalnia kilkadziesiąt razy więcej energii niż reakcja w takiej samej ilości plutonu. Oferują więc nie tylko większą praktyczność, ale też wydajność. Początkowo nie było jednak pewności, czy taki układ zadziała, czy bomba atomowa wytworzy dość duże promieniowanie i ciśnienie, aby doprowadzić do fuzji. Sprawdzenie tego oznaczało nieprawdopodobnie skomplikowane i żmudne obliczenia matematyczne symulujące procesy zachodzące w bombie w ułamku sekundy. Dzisiaj robią to komputery, wówczas musieli ludzie. Dlatego największy wkład w stworzenie "Super" mieli genialni matematycy.
Polski wkład w broń zagłady
Teller i Ulam pracowali wspólnie w Los Alamos, głównym amerykańskim ośrodku prowadzącym badania nad bronią jądrową. W 1950 roku, ku irytacji tego pierwszego, pozostali matematycy sprawdzający zasadność jego koncepcji doszli do wniosku, że "Super" według jego projektu nie zadziała. Ulam wpadł na błyskotliwy alternatywny pomysł: zamiast obkładać bombę atomową izotopami wodoru, lepiej je umieścić obok w specjalnie ukształtowanym walcu, obłożyć dodatkowo wzbogaconym uranem, a wszystko otoczyć osłoną. W takiej postaci energia wybuchającego pierwszego stopnia jest odbijana od obudowy, zamienia wypełniającą wnętrze specjalną piankę w plazmę, a w efekcie w bombie powstają na ułamek sekundy warunki jak na Słońcu i zachodzi fuzja. Przeprowadzone szybko wyliczenia wykazały, że to będzie działać. Taki projekt nazwano "konfiguracją Teller-Ulam". Później pierwszy z naukowców starał się umniejszać rolę drugiego, jednak powszechnie przyjmuje się, iż to pomysł Ulama był źródłem ostatecznego układu, choć Teller nadal był - ogólnie rzecz biorąc - "ojcem" bomby termojądrowej. Koncepcja opracowana przez polskiego emigranta udowodniła swoją słuszność już po roku, kiedy w 1952 Amerykanie zdetonowali pierwszy eksperymentalny ładunek termojądrowy Ivy Mike. Eksplozja miała moc 10 megaton, czyli kilkaset razy więcej niż bomba zrzucona na Hiroszimę. W 1954 roku przeprowadzono test Castle Bravo, który wymknął się spod kontroli i miał moc 2,5 raza większą od zakładanych 15 megaton. To do dzisiaj najpotężniejszy ładunek zdetonowany przez USA.
Bomba atomowa: - wybuch to niekontrolowany łańcuchowy rozpad jąder atomów plutonu i uranu - wybuch inicjują normalne materiały wybuchowe - maksymalna moc ograniczona do około 0,5 Megatony (25xHiroszima) Bomba termojądrowa (wodorowa) - wybuch to efekt fuzji (łączenia się) atomów izotopu wodoru w hel. Taka sama reakcja zachodzi w Słońcu - wybuch inicjuje bomba atomowa, stanowiąca pierwszy stopień. Drugi stopień to zapas izotopów wodoru i uranu, bombardowanych silnym promieniowaniem i ściskanych - maksymalna moc teoretycznie jest nieograniczona. Największa przetestowana to około 50 Megaton (2500xHiroszima) Podstawowe różnice pomiędzy bronią atomową a termojądrową
Jedna mogłaby zniszczyć Ziemię
Teoretycznie bomba termojądrowa może mieć nieograniczoną moc. Wystarczy dokładać kolejne stopnie, czyli ładunki izotopów wodoru i uranu, które byłyby wprowadzane w fuzję przez wcześniejszy stopień. Podczas swoich prac teoretycznych Teller wykonał obliczenia dla bomby, którą nazwał "ogródkową". Można by ją zbudować w ogródku w Los Alamos a wystarczyłaby do zniszczenia całej naszej planety. Tego rodzaju gigantyczne ładunki nie mają jednak sensu z punktu widzenia wojskowego. Największa zdetonowana w historii bomba termojądrowa - "Car Bomba" zrzucona przez ZSRR na wyspę Nowa Ziemia w 1961 roku - miała moc około 50 megaton i była eksperymentem, a zarazem pokazem siły. Zawierała trzeci stopień i gdyby nie została sztucznie ograniczona, to teoretycznie mogłaby osiągnąć nawet sto megaton. Specjalnie zmodyfikowany bombowiec Tu-95 ledwo ją udźwignął. Nikt już nie produkuje takich potężnych ładunków. Większość tych, które znajdują się obecnie w posiadaniu mocarstw ma moc rzędu kilkuset kiloton, ponieważ taką uznano za optymalną. Dzięki daleko posuniętej miniaturyzacji ładunki konstruowane w USA i ZSRR pod koniec zimnej wojny zmieściłyby się w bagażniku zwykłego samochodu osobowego. Ważą po 100-300 kilogramów.
Reżimowi wystarczy jedna działająca
Przy okazji swojego ostatniego testu Korea Północna opublikowała serię zdjęć, na której ma być widoczny jej ładunek termojądrowy. Kształtem rzeczywiście przypomina on znane konstrukcje, jakimi dysponują mocarstwa. Widać podział na pierwszy i drugi stopień, co wskazuje na to, że może to być ładunek termojądrowy. Zgadzają się również ogólne rozmiary. Oczywiście widoczny na zdjęciu srebrny obiekt może być atrapą, obliczoną na efekt propagandowy. Nie zmienia to jednak faktu, że Korea Północna dokonuje wyraźnych postępów w pracach nad bronią jądrową i rakietami dalekiego zasięgu. Pomaga to, że ogólna koncepcja działania ładunku termojądrowego jest znana i stosunkowo prosta. Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Dorównanie poziomowi technologicznemu mocarstw to bardzo odległy cel. Korei Północnej nie jest potrzebny jednak arsenał nowoczesnych bomb termojądrowych. Do wywarcia odpowiedniej presji na świat wystarczy świadomość, że może mieć jedną działającą, którą rakieta zrzuci na przykład na Seul, Tokio czy terytorium USA. Na podobnej zasadzie Waszyngton szachował świat w 1945 roku, roztaczając iluzję posiadania arsenału jądrowego. Tymczasem w rzeczywistości żadnego arsenału nie było do około 1947-48 roku, jako że zorganizowanie seryjnej produkcji bomb nadających się do użycia na wojnie zajęło kilka lat.
Autor: Maciej Kucharczyk//rzw / Źródło: tvn24.pl