W ciągu roku od sfałszowanych wyborów prezydenckich Alaksandr Łukaszenka niemal zniszczył niezależne media, zmniejszył rolę i tak niezbyt rozwiniętych organizacji pozarządowych i wpędził Białoruś w międzynarodową izolację. Nadal jednak pozostaje u władzy, przede wszystkim dzięki wsparciu Rosji. Cudem w tej sytuacji potrafi zachować resztki niezależności od Moskwy.
Do zeszłorocznych wyborów prezydenckich 9 sierpnia Alaksandr Łukaszenka przygotował się, zawczasu oczyszczając pole z potencjalnych konkurentów. Wśród tych, którzy gotowi byli stanąć z nim w szranki, znaleźli się bankier Wiktar Babaryka oraz bloger Siarhiej Cichanouski. Nieoficjalne sondaże (od 2016 roku można je przeprowadzać tylko za zgodą władz, a te zlecają je wyłącznie proreżimowym pracowniom) wskazywały, że ten pierwszy miał największe szanse na zwycięstwo i mógł zdobyć nawet połowę głosów w pierwszej turze. Były szef Biełgazprombanku miał między innymi poparcie noblistki Swiatłany Aleksijewicz.
Na listach, które miały zostać złożone w Centralnej Komisji Wyborczej, podpisała się rekordowa liczba Białorusinów - 425 tysięcy. CKW, na czele której stoi lojalna wobec Alaksandra Łukaszenki Lidzija Jarmoszyna, nie przyjęła jednak dokumentów. Twierdziła, że Babaryka nie zadeklarował całego swojego majątku. W czerwcu 2020 roku Babaryka został zatrzymany, oskarżony w procesie politycznym o unikanie płacenia podatków i łapownictwo. W lipcu tego roku skazano go na 14 lat więzienia.
Łukaszenka zneutralizował też innego groźnego potencjalnego kandydata - Siarhieja Cichanouskiego. Jego dokumentów CKW nie przyjęła, ponieważ brakowało na nich własnoręcznego podpisu. Cichanouski nie mógł się podpisać, bo został zatrzymany przez milicję, gdy wracał z jednego z mityngów. Wobec tego w wyborach wystartowała jego żona Swiatłana. Po wyjściu z aresztu pomagał jej w zbieraniu podpisów i w czasie wiecu w Grodnie - w wyniku milicyjnej prowokacji - został znów zatrzymany. Od tego czasu przebywa za kratkami. W marcu oskarżono go o to, że przemocą stara się obalić białoruskie władze. Sprawa jest w toku. Grozi mu 15 lat więzienia.
Pierwsze starcie: wybory
Alaksandr Łukaszenka mógł być zatem przekonany, że wszyscy jego potencjalni konkurenci zostali usunięci z pola boju. Swiatłana Cichanouska, która występowała jako wspólna kandydatka realnej, a nie fasadowej opozycji, w jego optyce nie była poważnym oponentem. Przede wszystkim dlatego, że w oczach Łukaszenki kobieta nie może konkurować z nim jak równy z równym. Mówił nawet, że nie widzi sensu jakiejkolwiek publicznej debaty z Cichanouską.
- Jestem gotów zawsze i ze wszystkimi rozmawiać, ale z mojej strony byłoby to nawet niegrzeczne. (...) Ona przed chwilą usmażyła smaczny kotlet, może dzieci nakarmiła, jeszcze zapach tego kotleta jest przyjemny, a tu trzeba prowadzić debaty o jakichś trudnych sprawach - wyjaśniał.
Swiatłana Cichanouska, z wykształcenia anglistka i germanistka, a w ostatnim czasie rzeczywiście gospodyni domowa, była dla Białorusinów jednak przede wszystkim zbiorową kandydatką zastępczą, na którą głosowali, ponieważ reżim uniemożliwił start w wyborach jej mężowi i Wiktarowi Babaryce. Na jej wiece przychodziły tysiące osób, co na Białorusi, tkwiącej od lat w politycznym letargu, było sensacją.
Kraj miał już dosyć wiecznego prezydenta - nie bez znaczenia pozostawała tutaj kwestia pandemii. Mińsk wyszedł z niej obronną ręką i bez szczególnych problemów, jednak wielu Białorusinów było urażonych tym, jak traktował ich Łukaszenka, który bagatelizował zagrożenie. Mówił, że wirusa nie widać, że trzeba się leczyć uprawianiem sportu, piciem wódki, sauną i jazdą traktorem.
- Przyjemnie jest widzieć w telewizji, jak ludzie pracują na traktorach, nikt nie mówi o wirusie. Traktor tam wszystkich wyleczy, pole leczy wszystkich - tlumaczył w marcu zeszłego roku.
Nie dziwi zatem, że według inicjatyw Hołos, Zubr i Czestnyje Ludi (Uczciwi ludzie), które przeprowadziły alternatywne podliczanie głosów (na podstawie protokołów wywieszanych w lokalach wyborczych oraz deklaracji wyborców) Swiatłana Cichanouska zdobyła 9 sierpnia 2020 roku od 52 do 56 procent głosów, czyli wygrała w pierwszej turze. Zamiast tego Centralna Komisja Wyborcza ogłosiła porażające zwycięstwo Alaksandra Łukaszenki, dając mu 80,1 procent głosów.
Na którym etapie doszło do fałszerstwa? Prawdopodobnie już na poziomie komisji wyborczych. Na Białorusi składają się one najczęściej z pracowników zakładu albo szkoły, w której odbywa się głosowanie. Przewodniczącym komisji jest dyrektor bądź ktoś z kierownictwa, a poszczególni członkowie są jego podwładnymi. Oddane głosy są dzielone między nich i liczone, ale wynik nie jest ogłaszany głośno, a zapisywany na karteczce. Nikt z członków komisji nie wie zatem, jaka jest de facto liczba oddanych głosów na konkretnego kandydata w całej komisji. W ten sposób realny obraz sytuacji zna tylko przewodniczący, który może później wpisać do protokołu jakąkolwiek liczbę. Członek komisji, który się przeciwstawi, a były takie przypadki, ryzykuje utratę pracy. Ale nawet jeśli przyjmiemy, że głosy policzono uczciwie, to - jak zwracały uwagę inicjatywy Hołos, Zubr i Czestnyje Ludi - nawet zsumowane oficjalne protokoły wywieszane przed lokalami wyborczymi nie dawały oficjalnych rezultatów.
Są też inne metody sprzyjające fałszerstwom. Na przykład głosowanie przedterminowe, które na Białorusi trwało od wtorku, 4 sierpnia, pozwalało sfałszować zarówno ogólną frekwencję, jak i wyniki. Z lokali wyborczych byli regularnie usuwani niezależni obserwatorzy, a międzynarodowych, długoterminowych z OBWE w zeszłym roku po prostu nie było.
Oprócz tego Alaksandr Łukaszenka od początku kampanii przygotowywał się na wariant siłowy. Przed głosowaniem objeżdżał jednostki wojskowe i grzmiał, że na Białorusi nie będzie majdanu.
- Chcę wszystkich uprzedzić, tych, którzy nas słyszą, wszystkich "majdanutych", że majdanu na Białorusi nie będzie - powiedział podczas jednego ze spotkań.
Dla wielu Białorusinów, którzy oglądają głównie rosyjskie media, "majdan" nie oznacza prodemokratycznej i prozachodniej rewolucji godności, która miała miejsce na Ukrainie na przełomie lat 2013/14, a - jak to określa Kreml - "przewrót, który doprowadził do upadku prawowitych rządów Wiktora Janukowycza". Znając to podejście elektoratu, oponenci Alaksandra Łukaszenki zapewniali, że nie chcą organizować żadnego zbrojnego oporu, za to rządzący w Mińsku zastosował terror przewyższający krwawą rozprawę z majdanem w Kijowie.
Drugi etap: przemoc
Choć ofiar śmiertelnych na Białorusi było znacznie mniej, to brutalność organów ścigania przewyższała to, co można było dotąd zobaczyć w państwach byłego Związku Radzieckiego. Gdy 9 sierpnia Białorusini wyszli na ulice, protestując przeciwko ogłoszonemu w państwowych mediach nieoficjalnemu zwycięstwu Łukaszenki, funkcjonariusze oddziałów specjalnych OMON łapali kogo się da, nawet przypadkowe osoby, bili leżących demonstrantów. Używano armatek wodnych, granatów hukowych i gazu łzawiącego. Tylko w ciągu pierwszej nocy zatrzymano około 3 tysięcy osób, z tego 2 tysiące w Mińsku. Ludzi traktowano w nieludzki sposób. Do więźniarek byli wrzucani jeden na drugiego, tak że musieli leżeć warstwami. W aresztach byli bici i torturowani. Co najmniej jedna osoba mówiła, że została zgwałcona pałką milicyjną. W czteroosobowych celach przebywało po 20-30 zatrzymanych.
Białoruski politolog Waler Karbalewicz skomentował w rozmowie dla tvn24.pl, że reżim zareagował na protesty w jedyny znany sobie sposób.
- Reakcja była prosta, elementarna, na poziomie instynktu: zniszczyć wszystko, stłumić z pomocą dużej siły. Bez wariantów, kompromisów, dialogu ze społeczeństwem. To działa z punktu widzenia zniszczenia protestu i utrzymania władzy. Żadnego innego zadania władze przed sobą nie stawiają - zaznaczył.
10 sierpnia został zabity Alaksandr Tarajkowski - funkcjonariusze oddziałów specjalnych OMON strzelali do niego dwukrotnie, twierdząc, że protestujący miał coś w rękach. Żadne z nagrań wideo tego nie potwierdziło. Była to pierwsza ofiara brutalności milicji. Nie ostatnia. Były jeszcze co najmniej dwie. 11 sierpnia w Brześciu śmiertelnie ranny został Henadź Szutaw. Pół roku później został pośmiertnie uznany za winnego udziału w zamieszkach, a świadek zabójstwa został skazany na 10 lat pozbawienia wolności. Sprawca śmierci Szutawa nie został ukarany. Z kolei w szpitalu w Homlu zmarł Alaksandr Wichor. Stało się to po tym, jak dusił się w więźniarce, a funkcjonariusze milicji nie chcieli uwierzyć, że ma chore serce.
Początkowo z poszczególnych regionów, jak i z całej Białorusi, dochodziły jedynie częściowe informacje o tym, co się dzieje, ponieważ reżim zablokował internet. Sieć zaczęła działać dopiero 12 sierpnia. Coraz więcej Białorusinów mogło wówczas obejrzeć w swoich komórkach i komputerach, jak brutalnie Łukaszenka rozprawia się z oponentami.
Zaczęły się strajki w zakładach pracy, między innymi w państwowych gigantach, jak Mińska Fabryka Samochodów MAZ, BiełAZ w Żodzinie, Grodno Azot. Przeciwko działaniom władz protestowali działacze kultury, informatycy. Z państwowej telewizji zaczęli zwalniać się dziennikarze. W pewnym momencie jej działalność wsparła kadrowo Rosja. Wydawało się, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę demonstrantów. Alaksandr Łukaszenka był zdezorientowany.
16 sierpnia odbył się ogromny, kilkusettysięczny wiec w Mińsku. Stolica Białorusi pełna była rozentuzjazmowanych ludzi z biało-czerwono-białymi flagami i hasłami. OMON nie interweniował. Dzień później Łukaszenka przyleciał śmigłowcem do Mińskiej Fabryki Ciągników Kołowych (MZKT) i usłyszał od robotników: "Odejdź!". W następny weekend obserwował manifestacje z powietrza, a potem podchodził do funkcjonariuszy OMON-u z kałasznikowem w ręku, co prawda bez magazynka, dziękując za lojalność.
Łukaszenka powoli odzyskiwał rezon. Zaczęły się zwolnienia protestujących z pracy, ponowne zatrzymania w czasie powtarzających się regularnie w soboty i niedziele protestów (po kilkaset osób co weekend), tortury (według Centrum Obrony Praw Człowieka Wiasna do 1 września 2020 roku miało miejsce ponad 500 udokumentowanych przypadków), pacyfikacja protestów studenckich (pół tysiąca zatrzymanych, 160 usuniętych z uczelni), blokada dostępu do niezależnych mediów (omijana masowo dzięki popularności VPN-u). Protesty słabły, zaczęły przekształcać się w osiedlowe marsze, aż w końcu zanikły.
Oponenci Łukaszenki, wśród nich Swiatłana Cichanouska i Paweł Łatuszka, zostali zmuszeni do opuszczenia kraju. Nie udało się tego zrobić ze współpracowniczką Wiktara Babaryki, Maryją Kalesnikawą, która porwała swój paszport, gdy funkcjonariusze KGB chcieli ją siłą wywieźć na Ukrainę.
Jednocześnie ruszyła fala procesów sądowych, w których skazywano manifestantów na podstawie zeznań mundurowych w kominiarkach pod zmienionymi nazwiskami. Protokoły były pisane z błędami, zarzuty formułowane dowolnie i czasem zmieniane w toku procesu, gdy oskarżony zwracał uwagę na ich absurdalność (na przykład zarzut popełnienia przestępstw jednocześnie w trzech różnych dzielnicach Mińska). Nie wszczęto przy tym żadnej sprawy karnej wobec funkcjonariuszy.
Stopniowo także zaostrzano prawo. W marcu zmieniono Kodeks administracyjny: karę za udział w "nielegalnym zgromadzeniu" zwiększono trzykrotnie. Teraz grzywna może sięgać nawet 2 900 rubli, czyli niemal 4 500 złotych, a jeśli zostanie się skazanym po raz drugi, to 5 800 rubli, czyli niemal 9 000 złotych. Areszt administracyjny wydłużono z 25 do 30 dni. Całkowicie wykreślono możliwość pouczenia. Podniesiono dwukrotnie wysokość grzywny za niepodporządkowanie się poleceniom milicjanta czy innego mundurowego i czterokrotnie za jego obrazę. W czerwcu z kolei zmieniono Kodeks karny, gdzie zaostrzono kary za "działalność ekstremistyczną" (do siedmiu lat pozbawienia wolności, najczęściej pod to podciąga się każdą działalność opozycyjną) i organizację "nielegalnego zgromadzenia" (do pięciu lat, "organizacja" oznacza też post w portalu społecznościowym z informacją o tym, że odbywa się taka impreza). Jednocześnie zwiększono kary za ujawnienie informacji o mundurowych.
To wyjaśnia, dlaczego wiosną Białorusini nie wyszli ponownie na ulice.
To, w jakim stopniu Łukaszenka zastraszył społeczeństwo, najlepiej widać w sprawie lekkoatletki Krysciny Cimanouskiej, która po tym, jak skrytykowała urzędników sportowych, miała zostać odesłana z igrzysk w Tokio do kraju. Sprinterka tak bała się potencjalnej kary, że wybrała ucieczkę na Zachód. W tym samym czasie w Kijowie znaleziono powieszonego szefa Białoruskiego Domu na Ukrainie Witala Szyszowa. Policja i jego koledzy nie wykluczają jednak, że było to zabójstwo. Mogły za tym stać służby z Mińska, które chcą zastraszyć powiększającą się białoruską diasporę.
Koniec z jakąkolwiek wolnością
Reżim stawał się coraz brutalniejszy. Po białoruskich miastach zaczęły krążyć lotne brygady, które usuwały biało-czerwono-białe dekoracje, na przykład wstążki i plakaty umieszczane przez oponentów Alaksandra Łukaszenki. Jedną z nich zobaczył na swoim mińskim podwórku w listopadzie Raman Bandarenka. Mężczyzna wyszedł z domu, aby zorientować się w sytuacji i został ciężko pobity. Jak wynika z informacji ujawnionych przez zrzeszającą byłych funkcjonariuszy resortów siłowych inicjatywę BYPOL, w zabójstwo zamieszani byli ówczesny szef Federacji Hokeja Białorusi Dzmitryj Baskaw oraz sekretarz prasowy dyktatora Natalla Ejsmant. Przedstawiciele władz przekonywali wówczas, że Bandarenka był pijany, co miało uzasadniać w ich oczach fakt ciężkiego pobicia. Dziennikarka najpopularniejszego wówczas białoruskiego portalu Tut.by Kaciaryna Barysiewicz opublikowała dokumentację medyczną, z której wynikało, że był całkowicie trzeźwy. Została za to skazana na sześć miesięcy więzienia oraz grzywnę w wysokości 2 900 rubli, czyli prawie 4 500 złotych. Z kolei za relacjonowanie demonstracji, która odbyła się 15 listopada na podwórku, gdzie zginął Bandarenka, dwie dziennikarki nadającej z Polski białoruskojęzycznej telewizji Biełsat: Kaciaryna Andrejewa i Daria Czulcowa zostały skazane na dwa lata kolonii karnej.
W ciągu roku od wyborów reżim rozprawił się niemal całkowicie z niezależnym dziennikarstwem. Dostęp do portalu Tut.by został całkowicie zablokowany w maju, a piętnastu jego dziennikarzy i pracowników trafiło do aresztów. Później kilkoro z nich zostało wypuszczonych i znajduje się w aresztach domowych. Zarzucono im unikanie płacenia podatków, a także publikowanie treści uznanych za ekstremistyczne. Ci, którzy zostali na wolności, wyjechali z Białorusi i w lipcu uruchomili portal Zerkało. Podobny los spotkał Naszą Niwę - portal, który ma swoje korzenie w gazecie ukazującej się na niepodległej Białorusi od 1991 do 2018 roku. Dziennikarstwo teraz coraz bardziej przypomina partyzantkę, gdzie poszczególne portale są blokowane, a kanały informacyjne w komunikatorze Telegram, gdzie reżim ma ograniczone możliwości działania, uznawane są za "ekstremistyczne". Tak na przykład postąpiono z kanałem Biełsatu, który pod koniec lipca zyskał taki status. Za przekazywanie informacji dalej (repost) z tego rodzaju źródeł można trafić do aresztu. Wielu dziennikarzy opuściło Białoruś.
Tak postąpiła między innymi dziennikarka niezależnej agencji Biełapan Tacciana Karawiankowa, która uciekła na Ukrainę, ponieważ groziła jej sprawa karna.
- Praca dziennikarza na Białorusi stała się w zasadzie niemożliwa, bo nawet wyjście, żeby napisać coś o procesie politycznym, mogło i może się zakończyć zatrzymaniem i wszczęciem sprawy wobec samego dziennikarza - skomentowała w rozmowie dla tvn24.pl.
Dlatego większość mediów opiera się na relacjach przysyłanych przez czytelników.
- Technika poszła bardzo do przodu i jeśli trzeba z kimś porozmawiać, można się zawsze zdzwonić. Problem się zaczyna, gdy się coś dzieje na Białorusi. Nie można tego nagrać na wideo, zrobić zdjęć. Ale taka sytuacja jest już od miesięcy, bo wyjście na ulicę na 99 procent jest równoznaczne z zatrzymaniem. Wiele materiałów przysyłają czytelnicy i mamy bardzo dobre kontakty. Zadaniem dziennikarza jest zweryfikowanie tej informacji - tłumaczy Karawiankowa.
Za szczyt absurdu można uznać zmuszenie do lądowania w Mińsku 23 maja samolotu linii Ryanair lecącego z Aten do Wilna, aby zatrzymać znajdującego się na pokładzie Ramana Pratasiewicza - współtwórcę najpopularniejszego w czasie protestów kanału w komunikatorze Telegram: Nexta. Dzień później opublikowano nagranie wideo, w którym Pratasiewicz ogłasza, że będzie współpracował ze śledztwem. Stało się to już tradycją, że śledczy nagrywają tego rodzaju filmy ze "złamanymi" zatrzymanymi. Nowością było jednak to, że 3 czerwca były już dziennikarz pojawił się w państwowym kanale ONT, gdzie rozmawiał w studiu z jego szefem Maratem Markowem. 26-latkowi łamał się głos, na rękach było widać krwawe ślady po kajdankach. Zapewniał między innymi, że podziwia Alaksandra Łukaszenkę i krytykował opozycję. W połowie czerwca wystąpił już w lepszej formie na konferencji prasowej zorganizowanej przez MSZ.
To właśnie na niej Tacciana Karawiankowa - jako jedyna z kilkudziesięciu obecnych tam dziennikarzy - zaprotestowała, oświadczając publicznie, że nie wierzy, iż to, co mówi Raman Pratasiewicz, jest szczere.
- Współczuję panu, tak jak współczuje panu wielu ludzi, wielu kolegów-dziennikarzy. Proszę się trzymać i po prostu to przeżyć - powiedziała, gdy zatrzymany zapytał, czy są na sali ludzie, którzy mu nie wierzą.
Między innymi dlatego musiała opuścić swoją ojczyznę.
Coraz bliżej Moskwy
Zmuszenie samolotu Ryanair do lądowania oznaczało dla Mińska ogromne koszty - białoruskie linie otrzymały zakaz lądowania i poruszania się w unijnej przestrzeni powietrznej, zachodnim liniom zalecono omijanie Białorusi, a co najważniejsze, przyspieszyło to wprowadzenie kolejnego, czwartego już pakietu sankcji wobec osób i firm wspierających reżim. Ale oprócz tego Bruksela po raz pierwszy zastosowała mechanizm sankcji sektorowych ograniczający import do UE produktów ropopochodnych, nawozów sztucznych oraz soli potasowych, które są głównym źródłem dochodów Mińska. Reżimowi ograniczono też dostęp do unijnego rynku finansowego. Sankcje nałożyły także Wielka Brytania, Stany Zjednoczone i Kanada, oddzielnie należące do UE Litwa, Łotwa i Estonia, a nawet - w bardzo ograniczonym zakresie - Ukraina.
Na razie jednak jest za wcześnie, aby mówić o ich efekcie. Jarosław Romanczuk, szef Centrum Naukowo-Badawczego im. Misesa, zwraca uwagę, że dzięki międzynarodowej koniunkturze wyniki gospodarcze Białorusi w pierwszej połowie tego roku były zaskakująco dobre. Zanotowano wzrost PKB o 3,3 procent, a eksportu niemal o 39 procent. Łukaszenka wykorzystuje to propagandowo, mówiąc o swoich sukcesach. Problemem jest inflacja, a reżim spodziewa się kolejnych kłopotów.
- Zawieszono publikację danych statystycznych o produkcji chemicznej, ropopochodnej, maszynowej i środkach transportu, czyli tych sektorów, których mogą dotknąć sankcje. Ta część gospodarki daje 35-40 procent całego eksportu. Można więc spodziewać się różnych manipulacji - podkreśla ekspert.
Jarosław Romanczuk zwraca przy tym uwagę na to, że zachodnie sankcje mają wiele "okienek", które pozwalają na ich ominięcie, co nie znaczy, że nie będą miały wpływu na ekonomię.
Podobnie sytuację gospodarczą ocenia politolog Waler Karbalewicz.
- Mówi się o złych perspektywach. Dzisiaj nie jest źle, ale będzie źle, bo są sankcje. Sektor państwowy ciągnie gospodarkę w dół, przynosi straty. No i trzeba płacić długi zagraniczne, rezerwy złota spadają, a tylko Rosja może dać kredyt - tłumaczy.
Na decydującą rolę Moskwy wskazuje też Jarosław Romanczuk.
- Rosyjskie banki proponują białoruskim przedsiębiorstwom wykup długu, który można wymienić na akcje. W ten sposób może dojść do ekspansji rosyjskiego biznesu na Białorusi - zaznacza.
Alaksandr Łukaszenka zadecydował też, że większość towarów będzie eksportowana przez rosyjskie porty, co znów zwiększa zależność od Rosji.
Rządzący w Mińsku nie ma tu jednak wyjścia - obecnie na arenie międzynarodowej ma bowiem tylko jednego sojusznika: Moskwę. Jak podliczył portal Zerkało, w ciągu roku po wyborach przywódczyni opozycji Swiatłana Cichanouska spotkała się z 31 przywódcami z całego świata. W tym czasie Alaksandr Łukaszenka spotkał się pięć razy z Władimirem Putinem, dwa razy z premierem Rosji Michaiłem Miszustinem oraz reprezentantami Azerbejdżanu i Kirgizji.
Rządzący w Mińsku doskonale zdaje sobie sprawę, że obecnie jego "być albo nie być" zależy tylko od Moskwy. Prowadzi jednak bardzo umiejętną grę - jest świadomy, że nawet, a może przede wszystkim, jako słaby przywódca jest dla Rosji cały czas atrakcyjny.
Dlatego według białoruskiego politologa Arcioma Szrajbmana, nie można powiedzieć, że Łukaszenka jest rosyjską marionetką. Nadal nie doprowadził do pełnej integracji z Rosją, nie sprzedał kluczowych przedsiębiorstw, a nawet nie uznał, że Krym jest rosyjski.
- Asem Łukaszenki w rozmowach z Moskwą jest to, że Rosja nie ma nikogo bardziej prorosyjskiego na Białorusi niż on. Dla Moskwy najważniejsze jest, aby Białoruś była w jej strefie wpływów, a każdy rządzący po Łukaszence zacznie od polepszania stosunków Mińska z Zachodem. Czyli dopóki na Białorusi u władzy jest Łukaszenka, to Białoruś nie może współpracować z Zachodem, a nawet normalnie z nim rozmawiać. I dlatego Moskwa wybacza Łukaszence wiele samodzielnych kroków - podkreśla w rozmowie z tvn24.pl.
Waler Karbalewicz zwraca przy tym uwagę, że sytuacja wewnętrzna na Białorusi obecnie jest o wiele lepsza dla Łukaszenki, niż była jesienią, kiedy trwały protesty.
- Wtedy pomoc Rosji i deklaracje wsparcia były czynnikiem decydującym, sygnałem dla urzędników, że reżim jeszcze będzie trwał. Teraz, gdy Łukaszenka wziął sytuację pod kontrolę, ta zależność jest mniejsza - dodaje politolog.
Arciom Szrajbman podkreśla, że Moskwa też ma ograniczone pole manewru, nawet jeśli chciałaby mieć w Mińsku bardziej przewidywalnego partnera.
- Łukaszenki nie można odwołać na podstawie decyzji Putina. Trzeba pracować bezpośrednio z białoruskimi elitami, a one się tego boją. Poza tym pole polityczne zostało oczyszczone. Nie będą przysyłać specnazu, żeby wyzwolić z więzienia Wiktara Babarykę. Można zamknąć dopływ ropy i gazu, ale to się skończy kryzysem, z którego trudno będzie potem Białoruś wyciągnąć. I nie wiadomo, jakie będą skutki polityczne - zaznacza.
Politolog w tym kontekście wymienił nazwisko Babaryki, bankiera, o którym wspomniałem na początku, który nie został dopuszczony do wyborów, a który kierował wcześniej Biełgazprombankiem, czyli spółką-córką rosyjskiego Gazprombanku. Tutaj trzeba wyraźnie podkreślić: nikt z przedstawicieli nowej białoruskiej opozycji nie wypowiada się jednoznacznie przeciwko integracji Białorusi z Rosją. To między innymi jest jednym z powodów, dla których z wielkim dystansem do Swiatłany Cichanouskiej odnosi się Kijów. Opozycjonistka bardzo długo ociągała się z deklaracją dotyczącą przynależności Krymu do Ukrainy, co dla Ukraińców jest testem na to, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem.
Wracając do Rosji: Moskwa daje Mińskowi kredyty, wspiera finansowo i na poziomie politycznych deklaracji, żądając dalszej integracji. Od lat trwają dyskusje nad jej mapami drogowymi, które już, już mają być gotowe. Ich podpisanie jest przekładane nawet obecnie, w tym roku miały być one podpisane wiosną, potem termin przeniesiono na jesień.
- Mapy drogowe mają między innymi związać gospodarczo Białoruś i Rosję na lata, tak żeby po odejściu Łukaszenki nadal obowiązywały. Tam jest między innymi mowa o wspólnej walucie. To kluczowa kwestia, bo jeśli Białoruś przejdzie na rubla, to straci własną politykę gospodarczą, czyli z suwerenności nic nie zostanie - zaznacza Waler Karbalewicz. Dodaje, że Łukaszenka prawdopodobnie się na to nie zgadza, bo oznacza to dla niego utratę władzy.
Innym przykładem tego, jak rządzący w Mińsku zwodzi Moskwę, jest reforma konstytucyjna, którą obiecał przeprowadzić jesienią zeszłego roku. Był to okres wielotysięcznych demonstracji i rosyjski prezydent miał wyraźnie dosyć tego, że Łukaszenka nie jest w stanie uspokoić sytuacji. Wyjściem miała być reforma konstytucyjna m.in. zmniejszająca pełnomocnictwa prezydenta i zwiększająca parlamentu. Zaczęto nawet mówić o utworzeniu partii politycznych. Dzięki temu Moskwa mogłaby zdobyć nowe narzędzie wpływu na politykę Mińska, nawet w przypadku usunięcia Łukaszenki. Zaprezentowany projekt zmian w ustawie zasadniczej okazał się kosmetyczny, a - co więcej - w maju białoruskie ministerstwo sprawiedliwości nie zarejestrowało otwarcie prorosyjskiej partii Sojuz (Sojusz). Tym samym Alaksandr Łukaszenka pozostał monopolistą na rynku kontaktów z Moskwą. "Prezydent" nie uznał też Krymu za rosyjski, co - tak samo jak w przypadku Kijowa - jest papierkiem lakmusowym prawdziwego oddania Rosji.
Międzynarodowa izolacja
Sytuacja polityczna wpłynęła też na izolację Białorusi w innych wymiarach - sportowym i kulturalnym. W styczniu odwołano planowane na maj w Mińsku mistrzostwa świata w hokeju. Duża zasługa w tym zachodnich sponsorów, którzy zapowiedzieli, że nie będą finansować imprezy, która odbywa się w kraju, gdzie łamane są prawa człowieka. Mistrzostwa odbyły się tylko w Rydze, mimo że szef Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie (IIHF) René Fasel robił, co mógł, żeby Białoruś nie straciła prawa do ich organizacji. Przyjechał nawet do białoruskiej stolicy, gdzie spotkał się z Alaksandrem Łukaszenką oraz z szefem Białoruskiej Federacji Hokeja Dzmitryjem Baskawem, tym samym, który był oskarżany o udział w zabójstwie Ramana Bandarenki. Ponieważ niedługo ma zostać wybrane nowe kierownictwo IIHF, już mówi się, że René Fasel po odejściu ze stanowiska pojedzie pracować do Rosji. Dwa lata temu nie odrzucał takiej możliwości.
Oprócz tego Białoruś straciła drużynowe mistrzostwa świata w chodzie sportowym, etap Pucharu Świata w biathlonie, a także zawody w pięcioboju nowoczesnym.
Izolacja dotknęła też świata kultury. Białoruś jest omijana przez wiele gwiazd postradzieckiej estrady z Ukrainy, czy nawet Rosji, które nie chcą być oskarżane o występy w kraju rządzonym przez dyktatora. Z trudem zapełniono program lipcowego festiwalu Słowiański Bazar w Witebsku, który jest uwielbianym dzieckiem, regularnie odwiedzanym przez Alaksandra Łukaszenkę. Dla Mińska miał on być odpowiedzią na Eurowizję, z której Białoruś została w tym roku wykluczona, ponieważ dwie propozycje muzyczne wspierającej reżim grupy Hałasy ZMiesta zostały uznane za zbyt polityczne.
Spór z Europejską Unią Nadawców, która organizuje konkurs, nie zakończył się tylko na Eurowizji, ale w lipcu wykluczeniem z niej Biełteleradiokompanii, czyli państwowego radia i telewizji. Powodem była nie tylko sącząca się stamtąd antyzachodnia i proreżimowa propaganda, a produkcja "nagrań zdobytych pod przymusem". Dotyczy to między innymi wywiadu z aresztowanym dziennikarzem Ramanem Pratasiewiczem wyemitowanego przez ONT.
Wrogowie Łukaszenki
Alaksandr Łukaszenka chętnie opowiada o zagrożeniu ze strony NATO, Polski, Litwy, Ukrainy, które chcą zaatakować Białoruś, a potem Rosję. We wrześniu białoruskie służby opublikowały rozmowę dwóch rzekomych anglojęzycznych agentów z Berlina i Warszawy, Nicka i Mike’a, w której utrzymują oni, że sprawy na Białorusi nie idą zbyt dobrze, bo "prezydent okazał się twardą sztuką", a jego służby podobnie jak wojsko są mu wierne. Nagranie w stylu filmów dubbingowanych przez piratów w PRL czy w ZSRR na przełomie lat 80. i 90. wywołało falę złośliwych memów w internecie. Tak naprawdę sytuacja nie była jednak śmieszna, a Łukaszenka był gotów do realnych ataków na wyimaginowanych wrogów. Tak między innymi stało się z mniejszością polską.
21 sierpnia opowiadał o polskim separatyźmie w Grodnie i wywieszanych tam biało-czerwonych flagach. Według Łukaszenki Warszawa rzekomo dąży do oderwania obwodu grodzieńskiego od Białorusi we współpracy z tamtejszą mniejszością. Zarzut jest całkowicie nietrafiony. Kierownictwo nieuznawanego przez władze w Mińsku Związku Polaków na Białorusi (ZPB) zawsze deklarowało się jako lojalni obywatele Białorusi, nie ukrywało przy tym nigdy sceptycznego podejścia do Łukaszenki i jego reżimu.
Atak na mniejszość polską w tym kraju nastąpił jednak dopiero w marcu, kiedy zatrzymano prezes ZPB Andżelikę Borys, dziennikarza Andrzeja Poczobuta. Do cel trafiły też trzy inne działaczki: Irena Biernacka, Maria Tiszkowska i Anna Paniszewa. Zostali oskarżeni o "rehabilitację nazizmu" lub "podżeganie do nienawiści", za co grozi 12 lat więzienia. Trzy ostatnie aktywistki zgodziły się na wyjazd z Białorusi do Polski, Borys i Poczobut odmówili.
Represje dotknęły też duchowieństwo katolickie. Wielu wiernych Kościoła katolickiego na Białorusi to osoby polskiego pochodzenia. Ówczesny przewodniczący Konferencji Episkopatu Białorusi arcybiskup Tadeusz Kondrusiewicz głośno protestował przeciwko brutalności reżimu wobec jego oponentów. 31 sierpnia zeszłego roku, gdy wracał z Warszawy, nie został wpuszczony na Białoruś, mimo że jest obywatelem tego państwa. Po długich negocjacjach w końcu na Boże Narodzenie mógł wjechać do własnego kraju. Oprócz tego prześladowań doświadczyli także zwykli księża, którzy ośmielili się krytykować rządy Alaksandra Łukaszenki. W styczniu arcybiskup Kondrusiewicz złożył rezygnację z funkcji arcybiskupa mińsko-mohylewskiego w związku z ukończeniem 75 lat życia, a w kwietniu przestał pełnić funkcję przewodniczącego Konferencji Episkopatu Białorusi.
Zmienił się też zwierzchnik zależnej od Moskwy Cerkwi prawosławnej. Metropolita Paweł po wyborach zajął dość ostrożne stanowisko, a nawet pogratulował Alaksandrowi Łukaszence zwycięstwa. Już po kilku dniach odwołał jednak gratulacje i wyraźnie mówił o konieczności powstrzymania przemocy. Synod Cerkwi 15 sierpnia potępił tortury i bezpodstawne zatrzymania. Dziesięć dni później metropolita Paweł, jakoby na własną prośbę, zrezygnował ze stanowiska.
Uderzenie w trzeci sektor
Finalnym akordem był atak na organizacje pozarządowe. Doszło do niego w lipcu. Zlikwidowano co najmniej 50 z nich. Alaksandr Łukaszenka oskarżał je o działania za zachodnie granty, których celem ma być zniszczenie białoruskiej niepodległości.
- Tam już pracują tysiące ludzi, naszych ludzi, w większości z wypranymi za cudze pieniądze mózgami - podkreślał.
Reżim zniszczył największe ze wspomnianych organizacji i to nie tylko te mające charakter polityczny, ale też czysto socjalny, w tym pomagające niepełnosprawnym czy ubogim. Zlikwidowano m.in. fundację Imiena, która prowadziła portal, gdzie można było wesprzeć potrzebujących, czy fundację Dobra, która organizowała konkurs, dzięki któremu biznes mógł wspomóc najciekawsze projekty socjalne. W państwie Łukaszenki monopolistą w udzielaniu pomocy ma być władza. Minister spraw zagranicznych Uładzimir Makiej nie ukrywał wcześniej, że w odpowiedzi na zachodnie sankcje organy śledcze zajmą się organizacjami pozarządowymi. Nie oszczędzono nawet Instytutu Goethego, który po 27 latach przerwał swoją działalność w Mińsku.
- Władze uważają, że niezadowolenie i "zamieszki" to sztucznie narzucone działanie z zewnątrz, a nie reakcja na to, co same władze robią swoimi rękami. Dlatego myślą, że organizatorzy i koordynatorzy to mogą być lokalni działacze i polityczni, i media, i organizacje społeczeństwa obywatelskiego - komentuje socjolog Natalla Rabowa.
Ale likwidacja organizacji pozarządowych nie była jedyną odpowiedzią na sankcje. Reżim zaczął aktywnie organizować przerzut mieszkańców Bliskiego Wschodu samolotami do Mińska, a następnie pod granicę z Litwą. Jak wskazują śledztwa dziennikarskie, białoruscy funkcjonariusze w ogóle nie reagowali na grupy migrantów przedzierające się do sąsiedniego kraju, a władze w Mińsku czerpią z całego procederu korzyści majątkowe. Tylko w tym roku (do piątku, 6 sierpnia) Litwini zatrzymali 4112 takich osób, 50 razy więcej niż przez cały zeszły rok.
Już 26 maja Alaksandr Łukaszenka zapowiedział, że nie ma zamiaru powstrzymywać migrantów.
- To my zatrzymywaliśmy narkotyki i migrantów na naszej zachodniej granicy. A teraz to wy sami będziecie jeść narkotyki i wyłapywać ludzi. [...] W rezultacie waszych sankcji nie mamy już na to pieniędzy - przekonywał.
Problem polega na tym, że Mińsk nie tylko nie powstrzymuje migracji, ale i na niej zarabia. Podobnie jak na przemycie papierosów do Polski i na Litwę. Zdaniem ekspertów w kraju, w którym Alaksandr Łukaszenka otwiera nawet fabrykę drożdży, tego rodzaju kontrabanda nie byłaby możliwa bez wiedzy reżimu.
W odpowiedzi na zachodnie sankcje Mińsk podjął też legalne działania: wstrzymał udział w unijnym programie Partnerstwo Wschodnie i zażądał, aby białoruską stolicę opuścił ambasador UE. Jesienią zostali do tego zmuszeni ambasadorowie Polski i Litwy.
Łukaszenka słaby czy silny?
Gdy pytam moich rozmówców, czy władza Alaksandra Łukaszenki na Białorusi stała się w ciągu roku silniejsza, najczęściej zaprzeczają. Zgadzają się za to z tym, że wykorzystuje ona więcej siły.
- Siła władzy nie polega tylko na tym, że może dać każdemu po głowie - tłumaczy Waler Karbalewicz. - Siła władzy polega na poparciu społeczeństwa, a jego nie ma. Siła władzy to też rozwój państwa, a teraz nikt o tym nie myśli. Siła władzy to też miejsce w zglobalizowanym świecie. Żadnego z tych zadań władza przed sobą nie stawia. Na Białorusi państwo zostało zredukowane do reżimu. Wszystko się sprowadza do elementarnego utrzymania władzy - zaznacza.
Potwierdza to Arciom Szrajbman.
- Nie mogę powiedzieć, że jego władza stała się silniejsza, ale zaczęła bardziej opierać się na resortach siłowych. Władza stała się słabsza, bo zmniejszyła się baza wyborcza. Na arenie międzynarodowej Łukaszenka jest słabszy, nie może prowadzić swojej polityki wielowektorowej. Ma węższe pole manewru - podkreśla.
Ten smutny obraz dopełniają zastraszeni oponenci reżimu oraz politycy, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia kraju.
- Oni są aktywni, mają sukcesy w polityce międzynarodowej. Nie dają zapomnieć o kwestii białoruskiej w USA i Unii Europejskiej, ale realny wpływ na procesy wewnętrzne jest mały. I on się zmniejsza - zaznacza Karbalewicz.
Niemal tę samą myśl powtarza Szrajbman: - Opozycja, która jest poza Białorusią, jedyne, co może, to przypominać o tym, co się dzieje w kraju. I nic więcej.
Wydaje się, że wiele osób ma nadzieję na przewrót pałacowy bądź decyzję Rosji, dla której w końcu objęty zachodnimi sankcjami Łukaszenka będzie za dużo kosztował.
- Mimo że nie widzimy masowych demonstracji, to jednak ta atmosfera protestu jest i tak samo przekonanie, że Łukaszenka musi odejść, nigdzie nie zniknęły. Większość nadal nie widzi przyszłości Białorusi z Łukaszenką. Ludzie chcą, żeby odszedł. Ale każde wyjście na ulicę może wiele kosztować. Białorusini są zmęczeni, bo to trwa już rok, więc wyczekują. Nie wiemy, kiedy to znów przerodzi się w otwarty protest czy w przewrót pałacowy - przyznaje Tacciana Karawiankowa.
Na razie Łukaszenka zapowiedział referendum konstytucyjne, które jakoby ma odbyć się nie później niż w lutym. Co będzie potem, nie wie nikt. Pewne jest tylko, że w ciągu roku tuż przy polskiej granicy wyrósł podręcznikowy wręcz przykład dyktatury, niekiedy przypominającej stalinizm. Nikt nie jest w stanie tego zmienić poza samymi Białorusinami i nomenklaturą, która mogłaby wreszcie zbuntować się wobec wodza. Jest jednak tak samo zastraszona jak i społeczeństwo.
Autorka/Autor: Piotr Pogorzelski, dziennikarz portalu Biełsat po polsku [belsat.eu/pl] i autor podcastu "Po prostu Wschód" [anchor.fm/pogorzelski]. Regularnie publikuje też w "Nowej Europie Wschodniej". Jest jednym z autorów książki "Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki", która ukaże się 9 sierpnia i jest poświęcona pracownikom mediów na Białorusi.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Stringer\TASS via Getty Images