- Teraz czuję się tak, jakby przez 20 lat bolał mnie ząb, a potem ktoś mi ten ząb pod znieczuleniem wyrwał. Budzę się codziennie i ten ząb mnie nie boli. I jest normalnie. Tak jak powinno było być zawsze - mówi Kajetan, już po tranzycji medycznej. Zuza też już może spojrzeć w lustro i nie czuje się przybita. W rozmowie z Zuzanną Bieńkowską wspomina euforię po kupieniu pierwszej sukienki i biustonosza.
Zaczyna się zwykle od uporczywej myśli, że coś nie gra. Że jest nie do końca tak, jak być powinno. Nie wiadomo jeszcze, o co dokładnie chodzi, co konkretnie jest nie w porządku, ale ta myśl już z tobą zostaje.
Kajetan zwykle nosił to, na co miał ochotę, ale co jakiś czas musiał włożyć do szkoły sukienkę albo w święta rodzice podsuwali mu pod nos spódnicę. A że nie był asertywnym dzieckiem, to nosił te spódnice i te sukienki, choć czuł, że to zupełnie do niego nie pasuje. Więc kiedy tylko mógł sobie na to pozwolić, nosił się po męsku. Tłumaczył sobie, że jest chłopczycą.
- Najgorsze było dojrzewanie - mówi mi Kajetan. - Widziałem wtedy, że moje ciało zmienia się w sposób, który mi się nie podobał, ale nie wiedziałem dlaczego. Nie potrafiłem tego nazwać.
Dziś wie, że to, co czuł to dysforia - dyskomfort spowodowany rozbieżnością między płcią, z którą się utożsamiamy, a tym, jak rozwija się nasze ciało. Każda ze zmian, jakie następują, gdy człowiek dorasta, odczuwana jest więc jako obca, wręcz nienaturalna.
Gdy dojrzewał, o transpłciowości wiedział tyle, co zobaczył w kinie nocnym, gdzie w sensacyjnym tonie pokazywane były tylko trans kobiety w średnim wieku ze Stanów Zjednoczonych, których historie zawsze były pasmem tragedii.
Wszystko zmieniło się, gdy wyoutował się przed nim przyjaciel. Miał 16 lat.
- Podsyłał mi dużo materiałów o transpłciowości w internecie. Pamiętam, że każdej nocy spędzałem po kilka godzin, oglądając te filmiki, funkcjonując w dalszym ciągu jako dziewczyna i udając, że mnie to wcale nie dotyczy. Miałem wtedy w sobie tak dużo sprzecznych uczuć. Bo z jednej strony to było strasznie emocjonujące odkryć o sobie coś tak wielkiego jak to, że jestem zupełnie innej płci, niż mi się wydawało. A z drugiej strony było to przerażające, bo to jest ogromna rzecz do przejścia - wspomina Kajetan.
Na początku wystarczała mu sama świadomość tego, że wie, kim jest i ma wytłumaczenie dla swoich wyborów i upodobań. Z czasem jednak zaczęło mu przeszkadzać, że inni nie postrzegają go tak, jak on postrzega sam siebie - jako chłopaka.
- Nieważne, jak bardzo się starałem. Nosiłem męskie ciuchy, obciąłem włosy, mówiłem wyłącznie męskimi zaimkami, a i tak w sklepie, w urzędzie, na poczcie obrywałem tą "panią" - opowiada Kajetan. I zaznacza: - Wtedy zrozumiałem, że potrzebuję interwencji medycznej.
Ale żeby zacząć terapię korekty płci, trzeba było się wyoutować. Czyli wyjawić swoją tożsamość płciową - przyjaciołom, znajomym, a przede wszystkim rodzinie.
Przyznaje, że było to najtrudniejsze, z czym w życiu przyszło mu się zmierzyć. Wobec rodziców miał duże oczekiwania, ponieważ znali jego transpłciowego kolegę i akceptowali go. Ale kolega to nie syn. Matka zareagowała płaczem i słowami o osobistej życiowej porażce. Milczała przez kilka dni, potem nie chciała już słyszeć "o żadnej transpłciowości". Ojcu zamierzał powiedzieć, ale stchórzył - napisał SMS-a. W odpowiedzi dostał książki i "prace naukowe", które - jak mówi Kajetan - miały mu wyperswadować bycie trans.
- To było najbardziej wykańczające emocjonalnie pół roku mojego życia, kiedy po prostu nie wiedziałem, czy mam się zaraz pakować, czy my się jeszcze kiedykolwiek będziemy dogadywać - mówi Kajetan. - I przede wszystkim nie wiedziałem, czy ja kiedykolwiek będę dla tych ludzi facetem, czy oni mnie kiedykolwiek zobaczą tak, jak ja siebie widzę.
Ojciec zapisał się do grupy wsparcia dla rodziców osób transpłciowych. Serce matki walczyło z myślami, ale z początkiem terapii hormonalnej zaczęła pomagać przy zastrzykach. Po roku, w święta, prezenty pod choinką były podpisane Kajetan.
***
Coming out to zwykle pierwszy etap tranzycji, czyli procesu dostosowywania wyglądu, zachowania oraz własnego ciała do płci, którą się odczuwa. Potem można zacząć myśleć o medycznej korekcie płci. O terapii hormonalnej, wpływającej na wygląd czy głos danej osoby, o zabiegach medycznych takich jak rekonstrukcja klatki piersiowej czy histerektomia (operacyjne usunięcie macicy) w przypadku trans mężczyzn, waginoplastyka czy feminizacja twarzy - w przypadku trans kobiet.
Można myśleć i poddać się tym operacjom, ale nie trzeba - przebieg tranzycji jest kwestią bardzo indywidualną i od potrzeb danej osoby zależy, jakie zabiegi okażą się dla niej konieczne.
W Polsce do niedawna nie było ujednoliconych standardów, które określałyby przebieg tranzycji płciowej - dopiero w 2020 roku Polskie Towarzystwo Seksuologiczne opublikowało zalecenia dotyczące opieki nad osobami transpłciowymi, jednak - jak wynika z naszych rozmów - nie wszyscy specjaliści są z nimi obeznani.
Zwykle zaczyna się od przyjmowania hormonów, które w przypadku trans mężczyzn są nierefundowane i dostępne tylko na receptę. Zgodnie z zaleceniami PTS do rozpoczęcia terapii korekty płci wymagane są dwie opinie specjalistyczne, jednak wielu lekarzy wymaga trzech - seksuologicznej, psychiatrycznej i psychologicznej. Najważniejsza jest tu współpraca z seksuologiem, ponieważ to on powinien być lekarzem prowadzącym, czyli tym, który przeprowadzi pacjenta przez cały proces tranzycji medycznej. I spośród tych specjalistów to o refundację wizyty u seksuologa z NFZ jest najtrudniej. Refundacji podlegają tylko wizyty w poradniach seksuologicznych zarejestrowanych w NFZ, a takich jest bardzo mało w dużych miastach, nie mówiąc już o tych mniejszych. Dlatego uzyskanie bezpłatnej wizyty może graniczyć z cudem.
Mężczyźni lubią róż
Kajetan był zdecydowany na terapię hormonalną, jednak czekające go wizyty u lekarzy napawały go lękiem. Jego mama jest lekarką, więc nigdy nawet nie musiał sam się umawiać, a tu nagle trzeba było zgłosić się do mnóstwa specjalistów. No i w głowie miał wciąż opowieść przyjaciela, który na pierwszej wizycie u seksuologa musiał odpowiadać na pytania w stylu: czy podniecają cię postacie z kreskówek? I wysłuchiwać mądrości o tym, że skoro ma różowe skarpetki, to nie może być transpłciowy, bo - uwaga - prawdziwi mężczyźni nie noszą różowych skarpetek.
Ten kolega miał też spędzić dwa lata na tak zwanym teście realnego życia, wciąż czasem traktowanym przez lekarzy w Polsce jako narzędzie diagnostyczne konieczne do rozpoczęcia terapii hormonalnej, pomimo że nie zaleca go Polskie Towarzystwo Seksuologiczne.
Taki test polega na tym, że osoba, która stara się o skierowanie na hormony, aby "udowodnić" swoją transpłciowość i gotowość na terapię, musi przez jakiś czas - w skrajnej wersji nawet przez dwa lata funkcjonować zgodnie z odczuwaną rolą płciową. Czyli zgodnie z nią się ubierać, zachowywać i wyrażać - w szkole, w pracy i na ulicy. Często pomimo braku stosownej adaptacji, choćby za pomocą hormonów, dzięki którym wygląd i głos takiej osoby byłby do tego bardziej przystosowany.
Jak mówi dr Bartosz Grabski z Pracowni Seksuologii Katedry Psychiatrii UJ CM, idea stojąca za takim testem nie była zła i miała ograniczać ryzyko pomyłki, zwłaszcza przed nieodwracalnymi interwencjami medycznymi. W praktyce okazało się, że tak rygorystyczne wymagania są niemożliwe do spełnienia, bo nie da się funkcjonować w określonej roli, gdy np. twój własny głos i każde wypowiedziane słowo sprawia, że ludzie kwestionują twoją płeć. Stosowanie tej metody opóźniało też podjęcie leczenia, przedłużając negatywne działanie dysforii. Test realnego życia nie powinien więc być traktowany jako bezwzględna przepustka do terapii hormonalnej, a na pewno nie w swoim tradycyjnym wydaniu - tłumaczy Grabski.
Kajetan trafił do przychodni, gdzie większość wymaganych przez lekarza prowadzącego badań można było zrobić w ramach NFZ. Na miejscu był i seksuolog, i psychiatra, i psycholog.
- Wszedłem do gabinetu seksuologa i już od wejścia powiedziałem, że jestem trans i chcę przejść tranzycję - opowiada Kajetan. - Usłyszałem, że wcale nie jestem trans - to on mi powie, czy jestem trans, czy nie. A ja mam po prostu siedzieć cicho i odpowiadać na pytania.
Chodził do seksuologa co miesiąc, czasem co dwa, przez 10 miesięcy. Przez pierwsze pięć jednocześnie czekał na wizytę u psychologa (w NFZ terminy są odległe). A gdy już się jej doczekał, kwestie związane z transpłciowością omówili z lekarką w ciągu trzech spotkań. Ale widywał się z nią przez pół roku, bo tak przewidywały procedury w przychodni, i nic to, że - jak twierdzi - podczas wizyt w gabinecie oglądali filmiki albo rozmawiali o planszówkach.
Zaoszczędził trochę czasu, bo seksuolog był też psychiatrą. I tak zdobył trzy niezbędne w tej przychodni opinie, by zacząć tranzycję medyczną.
Kajetan hormony zaczął przyjmować 10 miesięcy po pierwszej wizycie w przychodni.
- Zmiany po hormonach zaczynały się bardzo dziwnie, bo pierwsze i najbardziej widoczne są te, o których nikt nie mówi. Moje genitalia nie były już takie standardowo żeńskie, tylko coś w pół drogi. Więc dysforia fizyczna z tych rejonów właściwie zniknęła. Potem była zmiana emocjonalna - pod wpływem testosteronu zrobiłem się o wiele pewniejszy siebie, mniej się stresowałem. Zaczął się trądzik, bardziej się pociłem i o wiele gorzej pachniałem - opowiada.
Ale - podkreśla - potem zaczęły się te "fajniejsze zmiany". - Zmieniło mi się owłosienie na ciele. Najpierw zrobiło się gęstsze i dłuższe, potem zaczęły mi się pojawiać włosy w różnych nowych miejscach, np. na plecach. Potem zaczął mi się zmieniać głos i koło trzeciego miesiąca nastąpiła prawdziwa mutacja - brzmiałem wtedy jak klucz przelatujących żurawi. Później po prostu traciłem skalę, więc gdy mówiłem, buczałem jak trzmiel. I ta zmiana była dla mnie najważniejsza. Bo nawet jeśli wyglądałem w dalszym ciągu jak stereotypowa gniewna lesbijka, to przynajmniej miałem tak niski głos, że jak już odezwałem się jak Piotr Fronczewski, to nikt nie mógł mieć wątpliwości, że jestem mężczyzną.
Już nie boli
I ludzie zaczęli widzieć w nim najpierw młodego chłopca, potem mężczyznę. W pracy, w sklepie, na ulicy był "panem". Najbliżsi prawili komplementy, nikt go nie krytykował. Tylko babcia pytała, dlaczego tak "schłopiał". Pojawiła się też euforia płciowa, czyli komfort i satysfakcja związane z wyglądem i funkcjonowaniem społecznym odpowiadającym tożsamości. Wreszcie miał ciało, które do niego pasowało.
- Teraz czuję się tak, jakby przez 20 lat bolał mnie ząb, a potem ktoś mi ten ząb pod znieczuleniem wyrwał - mówi. - Budzę się codziennie i ten ząb mnie nie boli. I jest normalnie. Tak jak powinno było być zawsze.
Hormony będzie brał do końca życia. I cieszył z zabiegów, którym się jeszcze poddał.
Zarówno rekonstrukcja klatki piersiowej, jak i histerektomia, czyli usunięcie macicy i górnej części pochwy, są zabiegami, które mogą być finansowane z NFZ. Żeby tak się stało, trzeba mieć zmienione sądownie dane, czyli figurować we wszystkich rejestrach i dokumentach jako mężczyzna. W przypadku histerektomii wykonanie tego zabiegu przed zmianą oznaczenia płci w dokumentach nie jest możliwe nawet prywatnie, gdyż w Polsce pozbawianie człowieka płodności jest zabronione prawnie. Dlatego takie operacje można wykonać dopiero po procesie sądowym, który czasem toczy się latami.
Kajetan wiedział, że na rekonstrukcję klatki piersiowej nie chce, a nawet nie może czekać. Miał za sobą pół roku przyjmowania hormonów, uzbierał 10 tysięcy złotych i zgłosił się do jednego z droższych chirurgów plastycznych w Polsce. I uważa, że było warto.
****
Innym zabiegiem, który czasem się przeprowadza jest, wytworzenie prącia, zazwyczaj poprzez jedną z dwóch metod - neofalloplastykę bądź metoidoplastykę. Są to jednak zabiegi wykonywane wyłącznie prywatnie, głównie za granicą i ogromnym kosztem - ich cena może wahać się od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych, większości osób więc na nie najzwyczajniej w świecie nie stać.
***
Pozwij swoich rodziców
Kolejnym etapem tranzycji jest proces sądowy o prawne uzgodnienie płci. Kajetan odwlekał go, jak mógł, bo aby sądownie zmienić płeć, trzeba pozwać swoich rodziców.
Jednocześnie czuł, że najwyższa pora to zrobić: - Jak ognia unikałem wszystkich sytuacji, w których trzeba było się wylegitymować. Nie robiłem kursu na prawo jazdy, nie kupowałem alkoholu w sklepie. Żeby nie musieć pokazywać dowodu i uniknąć podejrzeń, że na przykład podszywam się pod swoją siostrę. To ryzyko istniało i strasznie mnie stresowało, groźba, że będę musiał się ciągle outować.
Ściągnął wzory pozwu z internetu i w grudniu 2018 roku w jednym z warszawskich sądów złożył dokumenty, oprócz pozwu między innymi odpis zupełny aktu urodzenia, wyniki badań, wszystkie opinie seksuologiczne i diagnozy (600 zł). Na pierwszą rozprawę musiał czekać rok. Na niej sędzia wyznaczył biegłego. Nie musiał, bo miał całą dokumentację medyczną, ale mógł.
Kolejny termin rozprawy - przesunięty przez pandemię.
W końcu się udało - na rozprawie musieli pojawić się pozwani rodzice. Przyszli, powiedzieli, że wspierają syna i nie mają nic przeciwko jego decyzji. W maju 2020 sąd zgodził się na ustalenie płci i orzekł, że Kajetan jest mężczyzną. Zanim jednak dokumenty trafiły do urzędu stanu cywilnego, gdzie wysyła je sąd po wyroku, upłynęło kolejnych kilka miesięcy. Minęły więc prawie dwa lata, zanim Kajetan w październiku 2020 roku otrzymał dowód, którego nie bał się używać.
Kajetan czuje, że tranzycję ma już za sobą. Kiedyś myślał, że ten proces nigdy się nie kończy, bo wciąż bierze hormony, bo zawsze będzie osobą transpłciową. Ale jest już na takim etapie, że nie musi o nic walczyć i czuje się kompletny. Choć dojście do tego punktu kosztowało go nie tylko mnóstwo stresu, ale też pieniędzy.
- Pamiętam, że żeby uzbierać na tę pierwszą operację przez jakieś dwa czy trzy lata pracowałem za 10 złotych za godzinę na koziej farmie, jadłem chleb z serem, nie kupowałem wtedy właściwie nic - mówi. - Mieszkałem z matką i każdą złotówkę odkładałem. Gdybym na przykład musiał się wyprowadzić albo opłacać czynsz, to w życiu bym tego nie uzbierał. I z tego, co obserwuję u moich znajomych, to bywa straszliwie trudne. Zbiórki krążą wszędzie, czasami nawet na jedzenie, nie mówiąc już o lekach czy hormonach. Wiele osób ma wspierające rodziny, które im to fundują albo pożyczają środki, ale równie wiele jest takich, które mają trudną sytuację i na przykład na hormony jeszcze ich stać, ale na operacje zbierają latami. Albo zakładają zbiórki. I czekają.
"Przejdzie ci"
Zuza miała 11 lat, gdy zdobyła się na odwagę, by powiedzieć swoim rodzicom, że nie czuje się chłopcem. Na co oni mieli powiedzieć: "przejdzie ci".
Nie przeszło. Gorzej, zaczęło się dojrzewanie. - Najsilniej dobijał mnie wtedy głos, który znacznie się zmienił i pogłębił - wspomina Zuza. - Czułam, że tracę panowanie nad swoim ciałem. Już dla zwykłego nastolatka dorastanie jest szokujące i dzieje się błyskawicznie. Gdy jesteś osobą transpłciową, z każdym dniem zauważasz kolejne zmiany, które idą w złą stronę. A twój mózg krzyczy - hej, coś jest nie tak, coś się psuje.
W małym mieście na Śląsku, skąd pochodzi Zuza, nie mówiło się o transpłciowości.
- Próbowałam rozmawiać o tym z rówieśnikami - opowiada. - Jednak oni nie mieli zielonego pojęcia, co w takiej sytuacji powiedzieć. Nie wiedzieli, jak się zachować, ani co z tym faktem zrobić, więc ucinali kontakt. Przez wszystkie lata szkolne pozostało to sekretem.
Nie wiedząc, do kogo się zwrócić, Zuzanna szukała informacji w internecie. Tam trafiła na jedną z pierwszych polskich stron poświęconych transpłciowości. Była to jednak bardzo stara strona, pełna zdezaktualizowanych informacji. Wyniosła stamtąd przekonania, które opóźniły jej identyfikację, takie jak to, że jakąkolwiek tranzycję można rozpocząć dopiero po 18. roku życia. Albo że osoby transpłciowe są zawsze heteroseksualne. A Zuzi podobały się dziewczyny, więc według tej definicji nie mogła być trans. Stwierdziła więc, że musiała się pomylić. Że to nie o bycie trans chodzi.
Tymczasem pojawiały się kolejne zmiany w wyglądzie, a dysforia się nasilała i coraz bardziej przytłaczała Zuzę. Coraz częściej opuszczała szkołę, bo nie czuła się na siłach, żeby do niej chodzić. Chronicznie zasypiała, rozwijała się - jak mówi - wywołana dysforią depresja. W wieku 13 lat Zuzia znów próbowała wyoutować się rodzicom. A oni znów stwierdzili, że jej przejdzie. Wtedy miała pierwszą próbę samobójczą, o której jej rodzice nigdy się nie dowiedzieli.
Pięć lat później Zuza związała się z inną dziewczyną. Ale z tyłu głowy wciąż miała przekonanie, że osoby transpłciowe muszą być heteroseksualne. Wciąż więc sądziła, że "to, co jej dolega", to depresja - dopóki nie pozwoliła swojej dziewczynie na to, żeby ją umalowała.
- Wtedy po raz pierwszy w życiu odczuwałam coś, co nazywa się euforią płciową - opowiada. - Poczułam się na chwilę dobrze w swoim ciele. Było to tak obce dla mnie uczucie, że bardzo mnie zaskoczyło. Ale dzięki temu wiedziałam już, że żyjąc na co dzień jako mężczyzna, udaję kogoś, kim nie jestem.
Spojrzeć w lustro i zobaczyć siebie
Zuza udała się po pomoc do psychiatry, która początkowo przepisała jej leki antydepresyjne. Po kilku wizytach przyznała się jej jednak do swojej transpłciowości. Lekarka skierowała ją do ośrodka, w którym miała otrzymać profesjonalną opiekę lekarzy wyspecjalizowanych w pomocy osobom transpłciowym. Zuza, choć znów poczuła się pozostawiona sama sobie, poszła do poleconej poradni, w której pracowało kilku seksuologów, psychologów i jedna endokrynolog.
W poradni czuła się niezrozumiana. Miała wrażenie, że zamiast koncentrować się na jej realnych problemach i starać się jej pomóc, specjaliści kwestionują jej sposób ekspresji.
Opowiada, że uporczywie zwracano się do niej w formie męskiej. Pokłóciła się z psychologiem, gdy ten kazał jej wypełnić na komputerze test psychologiczny - na starcie trzeba było zaznaczyć płeć respondenta, więc Zuza wybrała opcję "kobieta". Okazało się jednak, że aby wypełnić go poprawnie, musiała przejść przez wersję dla mężczyzn, co narzucił jej psycholog. Odpowiadając na kolejne pytania sformułowane w formie męskiej, poczuła, jak stopniowo traci motywację. W końcu zorientowała się, że przeklikuje tylko kolejne strony, żeby już jak najszybciej wyjść z gabinetu.
W poradni usłyszała też, że na jakimś etapie badań, żeby otrzymać receptę na hormony, będzie musiała przejść dwuletni test realnego życia. Czyli przez dwa lata w każdej sferze swojego życia funkcjonować jako kobieta - ubierać się jak kobieta, zachowywać jak kobieta i w takiej formie o sobie mówić. Mimo że wciąż wyglądała jak chłopak. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że podejmuje taki wysiłek bez ingerencji, która choć trochę zmieniłaby jej wygląd. Zrezygnowała więc z usług ośrodka i zamówiła znalezione w internecie leki hormonalne. Przez cztery miesiące brała hormony na własną rękę - bez żadnej kontroli, jedynie na podstawie wiedzy czerpanej z sieci. Wiedziała, że jest to niebezpieczne, jednak lekarzom już wtedy nie ufała.
Kontaktu ze służbą zdrowia zaczęła znów szukać, gdy rozważała złożenie pozwu o uzgodnienie płci. Do tego potrzebna była jej dokumentacja medyczna, w tym kluczowa opinia seksuologa. Zdecydowała się na prywatną konsultację z seksuolożką, która cieszyła się dobrą opinią i specjalizowała w opiece nad osobami transpłciowymi. Zaczęła terapię, zaczęła przyjmować, już pod okiem lekarza, hormony.
- Okres, w którym obserwowałam, jak hormony zaczynają wpływać na moje ciało, był najszczęśliwszym w moim życiu - mówi Zuza. - Szczególnie, że do tej pory zdążyłam się już naczytać i naoglądać o transpłciowości rzeczy, które pokazują cały ten proces jako wieczne cierpienie. I nie ma nic bardziej nieprawdziwego niż taki obraz osób transpłciowych. Mam 21 lat, ale dopiero ponad rok temu, adekwatnie 8 marca, w Dzień Kobiet, zaczęłam żyć w pełni jako ja.
Zuza: - Mogę spojrzeć w lustro, nie czuję się przybita z powodu tego, jak wyglądam. Pamiętam, jak cudownie się poczułam, gdy po raz pierwszy przymierzyłam zakupioną przez internet sukienkę. Tak samo pierwsze próby z makijażem czy konieczność kupienia stanika. Każdego dnia czerpałam radość ze zmian, które się pojawiały. Był też pewien magiczny moment, gdy przeskoczyłam z "proszę... pani?" na "proszę pani". Ludzie przestawali kwestionować moją tożsamość.
Nie wszystkie reakcje były pozytywne. Na dość wczesnym etapie tranzycji, ktoś na ulicy zaproponował Zuzi, że da jej w zęby. A ona wyciągnęła nóż i zaproponowała, żeby "spierdalał", choć była przerażona. Nie wiedziała, czy będzie ciąg dalszy. Ciągu dalszego nie było także podczas szukania pracy - gdy rekruter dowiadywał się o transpłciowości i wynikającej z tego niezgodności dokumentów z danymi w CV, kontakt nagle się urywał.
Gdy Wojtek został Zuzą
Teraz Zuza pracuje w IT, głównie zdalnie. Nie czuje potrzeby informowania wszystkich współpracowników o swojej transpłciowości, bo nie uważa bycia osobą transpłciową za ważny element swojej tożsamości.
Proces o uzgodnienie danych wciąż przed nią. Ale na razie nie chce ciągnąć swoich rodziców do sądu. - Uważam, że to jest dehumanizujące dla każdej osoby, która musi uczestniczyć w takim procesie. Bo jeśli mam tylko taką opcję, to już wolę nie mieć żadnej opcji.
Choć tak naprawdę rodzice Zuzy nie mieliby nic przeciwko, a wręcz zachęcają ją do wniesienia pozwu. Już dawno przyzwyczaili się do myśli, że mają córkę.
- Matka, krawcowa, jak tylko przekonała się, że moja transpłciowość nie jest żadną fazą, praktycznie od razu mnie zaakceptowała. Ojciec, górnik, był zagubiony w tej sytuacji i nie wiedział, co ma robić. I tak to trwało przez kilka miesięcy. Wcześniej kontakt z nimi bywał dla mnie bolesny, bo praktycznie wszędzie funkcjonowałam jako ja, jako Zuza, jednak dla rodziców nadal byłam Wojtkiem - opowiada.
I jeszcze: - Oni też potrzebowali trochę czasu, żeby się przyzwyczaić, douczyć, bo mają swoje lata, a w Polsce edukacja seksualna nie istnieje. Jednak w czasie, gdy oswajali się z tą myślą, ja już z nimi nie mieszkałam, dzięki czemu miałam ten komfort, że w każdym trudnym momencie mogłam się na chwilę zdystansować i oddalić. Żeby przekazać im: hej, to, co robicie, nie jest dla mnie OK, proszę nie róbcie tego.
Zuza ma kilkoro rodzeństwa. Większość z "nową siostrą" się oswoiła i zaakceptowała. Tylko z najstarszymi braćmi kontakt się trochę urwał.
Kobieta bez brody
Na takim etapie, na jakim jest Zuza, czyli po miesiącach przyjmowania hormonów, osoby transkobiece czasem decydują się na dodatkowe zabiegi kosmetyczne czy ingerencje medyczne. Jednym z najpopularniejszych zabiegów jest laserowa depilacja ciała, a zwłaszcza twarzy. Dotyczy to przede wszystkim tych osób, które miały wyraźny zarost na twarzy - taki, który nawet po goleniu trudno zasłonić makijażem. Innymi popularnymi zabiegami jest piłowanie jabłka Adama czy operacja feminizacji twarzy. Po sądownej zmianie danych osobowych można również poddać się operacji usunięcia jąder i waginoplastyce, czyli rekonstrukcji pochwy. Żaden z tych zabiegów nie jest jednak refundowany, a ich koszt ogromny.
Zuza była młoda, gdy zaczęła przyjmować hormony, i nie zdążyła mieć dużego problemu z zarostem. Nie była jej też potrzebna feminizacja twarzy. Jednak marzy jej się operacja narządów płciowych. Bo mimo że terapia hormonalna dużo zmieniła, to dysforia związana z genitaliami wciąż jej doskwiera. Koszt takiej interwencji wynosi jednak od 40 do 100 tys. złotych - a to dla Zuzy tak astronomiczna kwota, że nie jest w stanie nawet myśleć o tym, żeby kiedykolwiek mogła wykonać tę korektę.
- Podstawowe rzeczy dla osób transkobiecych, takie jak choćby laserowa depilacja, są strasznie drogie i mało kogo na nie stać - tłumaczy. - Głównym dostarczycielem opieki zdrowotnej dla osób transpłciowych jest portal zrzutka.pl i to jest przerażające, że NFZ nie wspiera części obywateli. W ramach NFZ można uzyskać pomoc psychiatryczną, można chodzić do endokrynologa i przejść większość procesu tranzycji - choć trzeba się liczyć z tym, że standardy usług mogą być skandaliczne, a wymagania stawiane chętnym do tranzycji okażą się nie do przejścia. Ale zabiegi, takie jak laserowe usuwanie owłosienia, które kosztują po kilkaset złotych, nie są refundowane, a często są w tranzycji konieczne. Także korekta narządów płciowych od dawna nie podlega refundacji, a to przecież operacja, która przedłuża ludziom życie.
Zrzutka na nowe życie
Większość preparatów hormonalnych dla trans kobiet może być refundowana. Ale wiele osób pracuje na śmieciówkach bądź jest bezrobotna i nieubezpieczona, więc płacą pełną kwotę, która może wynieść nawet 100 złotych miesięcznie. To kolejna cegiełka do tego, co może złożyć się na - jak mówią - ogólną ruinę finansową.
Dlatego Zuzanna zaczęła działalność w świeżo założonym Funduszu Solidarnościowym im. Milo Mazurkiewicz. Zbierane są w nim środki na pomoc w rozpoczęciu lub kontynuowaniu tranzycji osobom, których na to nie stać. W tym roku udało się zgromadzić 30 tys. złotych, które przeznaczone zostaną na wizyty u lekarzy, wymagane przez nich badania, sesje depilacji laserowej i sesje elektrolizy dla 22 osób, które zgłosiły się po pomoc.
W stworzeniu funduszu trochę też chodziło o to, by upamiętnić Milo, która 6 maja 2019 roku popełniła samobójstwo, skacząc z mostu Łazienkowskiego. Cztery dni wcześniej w poście na Facebooku napisała:
"Mam dość ludzi (psychologów, lekarzy, terapeutów) mówiących mi, że nie mogę być tym, kim jestem, bo wyglądam w nieodpowiedni sposób. Traktujących mnie, jakbym to wszystko wymyśliła i potrzebowała papierów, aby to udowodnić. Przywiązujących większą wagę do tego, jak wyglądam, niż do tego, jak się czuję. Mówiących, że to dobrze, że moje wybrane imię brzmi neutralnie, że to dobrze, że moje ciało nie jest bardzo kobiece, że to dobrze, że nie wyoutowałam się w pracy (jeszcze). Mówiących, że może powinnam przestać być (próbować być) sobą i zaczekać, aż inni lekarze i terapeuci zdecydują, że już mogę. Mam dość tego wszystkiego".
***
- Można powiedzieć, że osoby transpłciowe to wszystkie osoby, które w taki czy inny sposób nie identyfikują się z płcią przypisaną - tłumaczy dr Bartosz Grabski. - Takie osoby mogą się identyfikować z płcią przeciwną, ale też mogą nie identyfikować się z żadną płcią - wtedy mówimy o osobach agenderowych. Mogą się też identyfikować w różnych proporcjach na pewnym spektrum między kobiecością a męskością. I w takim najszerszym znaczeniu transpłciowość oznacza właśnie całe spektrum, całe szeroko rozumiane zjawisko.
Od dysforii do euforii
Transpłciowość, wcześniej nazywana zaburzeniami tożsamości płciowej, a w węższym znaczeniu (typowej binarnej identyfikacji i pragnienia przejścia pełnej tranzycji) transseksualizmem, długo była uznawana za zaburzenie psychiczne i patologizowana. A przez to i osoby transpłciowe uważano za zaburzone psychicznie. Jednak zgodnie z aktualnymi klasyfikacjami medycznymi i psychiatrycznymi jedynie transpłciowość, której towarzyszy cierpienie lub dyskomfort związany z niezgodnością płci przypisanej i cielesnej z płcią przeżywaną, uznaje się za problem medyczny i to w myśl opublikowanej i czekającej na wprowadzenie międzynarodowej klasyfikacji problemów zdrowotnych ICD-11 związany z szeroko rozumianym zdrowiem seksualnym, a nie psychiatryczny.
Stwierdzono bowiem, że nie ma przesłanek, żeby taką sytuację definiować jako zaburzenie psychiczne, jest to wręcz nieużyteczne - mówi Grabski. - Bo niepotrzebnie, zamiast pomagać ludziom, dodaje się im cierpienia. Diagnoza stygmatyzuje, a jednocześnie nie wykazano, żeby możliwa była zmiana czyjejś tożsamości płciowej, czy to oddziaływaniami psychologicznymi, czy to farmakologicznymi.
Przybywa wręcz danych o tym, że taka ingerencja wywołuje szkody, podobnie jak to miało niegdyś miejsce z próbami zmiany orientacji seksualnej. Nie da się tego zmienić, natomiast same próby walki z tożsamością płciową opóźniają samoakceptację, integrację tego aspektu siebie z całą osobowością, a także integrację społeczną. Jednocześnie wiadomo, że duża część osób transpłciowych doświadcza od dyskomfortu po intensywne cierpienie wynikające z niespójności między swoim ciałem i rolą społeczną a indywidualnym odczuwaniem swojej płci.
- Najczytelniejsza jest ta metafora kobiety uwięzionej w ciele mężczyzny czy mężczyzny uwięzionego w ciele kobiety - kontynuuje Grabski. - Z tej perspektywy ta metafora pozwala zrozumieć skrajność tego cierpienia. Bo budzi się pani pewnego dnia z niskim głosem, brodą, mając 185 centymetrów wzrostu i same mięśnie. Przez dwie godziny to może być nawet ciekawe, ale potem pozostaje skrajne doświadczenie, że coś jest nie tak, nie jestem tą osobą i wytrwałe uporczywe dążenie do zmiany. I to nie zawsze musi być tak, bo to cierpienie ma różne odcienie, tak jak sam poziom rozbieżności ma różne odcienie. Ale to zyskało status diagnozy, bo to jest to, co chce zmienić osoba transpłciowa.
Dlatego można powiedzieć, że dysforia płciowa zachowała status diagnozy bardziej w celu praktycznym - aby na takiej diagnozie można było oprzeć ewentualne niezbędne ingerencje medyczne, które są konieczne, żeby zapewnić osobie transpłciowej możliwość takiej ekspresji, jakiej potrzebuje, i takiego funkcjonowania w społeczeństwie, w jaki sama siebie doświadcza. Bo jeśli nie wpływają na nią inne negatywne czynniki, takie jak stres mniejszościowy, dyskryminacja czy zinternalizowane negatywne stereotypy, to taka osoba wcale nie chce zmienić swojej tożsamości płciowej.
A dysforia, jak już wiadomo, może mieć postać uporczywego, subtelnego poczucia niezgodności i dyskomfortu, ale może mieć też takie nasilenie, że osoba nią dotknięta nie jest w stanie się rozwijać, ani społecznie, ani zawodowo. Czasem skutkuje traumą czy myślami samobójczymi.
Ale jest też coś takiego jak euforia płciowa, która - jak tłumaczy Grabski - dotyczy tego, czego doświadczają osoby, które wreszcie mogą być sobą. Które wreszcie mogą być w upragnionej roli męskiej, jeśli są np. trans mężczyznami i którym przykładowo zaczyna łamać się głos, a reagując na ten głos ktoś na ulicy czy kasjerka w sklepie pierwszy raz powie "proszę pana".
- Temu towarzyszy nieprawdopodobne czasem poczucie zmiany jakości życia - opowiada. - Można powiedzieć, że my, jako specjaliści, polecamy drastyczne metody terapii, które diametralnie zmieniają czyjeś ciało, czyjś wygląd i że jest to skrajna interwencja w ciało. Ale nikt nie ma wątpliwości po tym, jak pracuje z kolejnymi pacjentami transpłciowymi i widzi czasami nieprawdopodobną wręcz przemianę osób, które wreszcie mogą w sensie i cielesnym, i społecznym funkcjonować w zgodzie z tym, co od dawna czuły. Ja widzę w gabinecie często kwitnące osoby. To są osoby, które rozwijają w piękny sposób skrzydła, nagle rozwijają swoje hobby, zaczynają się realizować zawodowo, pojawia się energia i zostają uwolnione zasoby, które były wcześniej zatrzymane przez dysforię.
Prześwietlenie
- Jednak żeby dojść do tranzycji i doświadczyć euforii płciowej, trzeba się najpierw niejako przebić przez etap diagnozy medycznej, a nie wszyscy lekarze ufają w zdolność autoidentyfikacji swoich pacjentów. Nie wszyscy są też na bieżąco z najnowszymi lub nawet stosunkowo nowoczesnymi ustaleniami na temat transpłciowości. Więc przykładowo wymagają od pacjentów udowadniania tego, że są, kim są. I kwestionują ich identyfikację, bo na przykład trans kobieta przyszła do gabinetu w spodniach - mimo że sama lekarka ma na sobie spodnie. Albo zalecają pacjentowi wykonanie testu realnego życia, co może być niewykonalne - tłumaczy Grabski - bo jak można funkcjonować w roli męskiej, kiedy ma się wysoki głos i każde odezwanie się demaskuje. Często też nie doceniają stresu mniejszościowego, stygmatyzacji, poczucia odrzucenia i izolacji swoich pacjentów. I traumy, z jaką wiążą się te przeżycia - opowiada. - Albo zlecają absurdalne ilości badań diagnostycznych, które narażają na niepotrzebne koszty i stres, mimo braku jakichkolwiek objawów, które tłumaczyłyby taką konieczność.
- Za tym, wydaje mi się, stoi pewna filozofia - mówi Grabski. - Że jeśli odzywasz się i mówisz, że jesteś osobą transpłciową, to trzeba cię prześwietlić. A tylko osoba transpłciowa czy niebinarna jest ekspertem od tego, kim jest. To jest autorozpoznanie, autoidentyfikacja, własna tożsamość. Nie taka jest rola specjalisty, żeby kwestionować czyjąś tożsamość, tylko raczej żeby pokazać te obszary wątpliwości i jak one mogą utrudniać w pełni świadome działania. Dobrze jest jednak więcej czasu poświęcić na solidne omówienie z pacjentem jego celów i ograniczeń różnych metod - aby pacjent świadomie brał udział w procesach medycznych, a nie tylko był biernym odbiorcą - niż marnować ten czas na ciągłe udowadnianie przez pacjenta, że jest tym, kim jest.
***
Podobną opinię na temat nadmiernego wpływu diagnoz medycznych na życie osób transpłciowych ma adwokatka Anna Mazurczak, która reprezentuje je w sprawach dotyczących ustalania płci.
- Moim zdaniem powinniśmy doprowadzić do sytuacji, w której płeć jest ustalona wyłącznie na podstawie deklaracji osoby transpłciowej - mówi. - Tak się dzieje w wielu krajach i wbrew wyrażanym w Polsce obawom nie jest tak, że te kraje są zalane nieuzasadnionymi wnioskami przypadkowych osób, które pragną sądownie ustalić płeć.
Ustalić płeć, czyli poprzez proces sądowy dopasować dane osobowe do odczuwanej przez siebie płci. Na skutek decyzji sądu urząd stanu cywilnego zmienia oznaczenie płci w akcie urodzenia i dodaje wzmiankę o wyroku. Następnie kierownik urzędu stanu cywilnego zmienia danej osobie numer PESEL, gdyż zawarte w nim cyfry wskazują na płeć. Na tej podstawie osoba transpłciowa może złożyć do kierownika urzędu stanu cywilnego wniosek o zmianę imienia, a potem wyrabia sobie nowe dokumenty.
Zanim jednak do tego dojdzie, trzeba przejść przez postępowanie sądowe. A że w Polsce nie ma żadnych przepisów regulujących ustalanie płci przed sądem, toteż sądy opierają się na uchwale Sądu Najwyższego z 1995 roku. Uznał on wówczas, że tożsamość płciowa jest dobrem osobistym i prawem człowieka, więc zgodnie z Kodeksem postępowania cywilnego można żądać ustalenia tego prawa przed sądem. I na tej uchwale opierają się wszystkie sądy, natomiast to, jaki kształt przyjmuje postępowanie i jakie dowody należy przedłożyć, wynika tylko i wyłącznie z praktyki sądowej.
Praktyka natomiast jest taka, że osoba transpłciowa zaczyna zwykle swą drogę od tranzycji medycznej, czyli uzyskuje potrzebne opinie lekarskie i rozpoczyna leczenie hormonalne. Sądy zwykle wymagają tego, aby spędziła ona już co najmniej kilka miesięcy na terapii hormonalnej - ma to udowodnić jej determinację i stałość tożsamości płciowej. Następnie pisze się pozew, który oparty jest na całej dokumentacji medycznej oraz zeznaniach powoda. I taka sprawa czasem ma bardzo prosty przebieg: sąd na posiedzeniu niejawnym decyduje, że nie ma potrzeby wyznaczania rozprawy. Opierając się na pozwie i załączonej dokumentacji medycznej, wydaje wyrok i sprawa jest zakończona.
Jednak z powodu braku konkretnych regulacji przebieg postępowania zależy tak naprawdę od sędziego. Sędzia może więc np. wyznaczyć rozprawę, na której osoba transpłciowa opowiada o swoim życiu i o potrzebie ustalenia płci. Może jednak też powołać biegłego, bo uzna, że potrzebuje zasięgnąć jego opinii. Mimo że tak naprawdę często nie ma takiej potrzeby. Bo osoby, które wniosły pozew, są często zdiagnozowane już od wielu lat, były pod opieką wielu specjalistów i nie ma żadnej wątpliwości co do ich diagnozy i trwałej przynależności do płci, z którą się identyfikują.
Ponadto opinie biegłych często zawierają w sobie wiele bardzo intymnych szczegółów z życia, również seksualnego, powoda. Pomimo że Polskie Towarzystwo Seksuologiczne wskazuje, że nie ma potrzeby zagłębiać się w tę sferę. A do takiej opinii ma wgląd sąd, pełnomocnik, a przede wszystkim zapoznają się z nią rodzice osoby transpłciowej, co dodatkowo wzmaga dyskomfort wszystkich uczestników procesu. Zaangażowanie biegłego często też oznacza, że trzeba sporządzić kolejne diagnozy, znów udać się do specjalistów po następne opinie. Postępowanie wydłuża się więc o całe miesiące.
Komplikuje je też kwestia udziału rodziców, ponieważ to ich osoby transpłciowe muszą pozwać, aby móc zmienić dane. Teoretycznie rodzice mogą uznać powództwo i wnosić o przeprowadzenie rozprawy pod ich nieobecność - w takich sytuacjach Rzecznik Praw Obywatelskich rekomenduje uznanie takiego wniosku i zezwolenie im na bierność w czasie procesu. Często jednak sądy oczekują, że rodzice stawią się na rozprawę, nawet jeśli nie chcą, tylko ze względu na fakt, że formalnie są stroną pozwaną.
- Konstrukcja postępowania cywilnego niestety polega na tym, że po drugiej stronie musi występować jakiś pozwany - tłumaczy Mazurczak. - I Sąd Najwyższy w uchwale w 1995 roku doszedł do wniosku, że powinni to być rodzice. To jest konstrukcja wymuszona formalnie, ale o tyle kłopotliwa, że niektóre sądy interpretują to tak, jakby rodzice mieli tutaj coś do powiedzenia. Oczywiście tak nie jest, bo nawet jeśli rodzice sprzeciwiają się ustaleniu płci przez swoje dziecko, to sąd powinien zadbać o realizację praw człowieka osoby transpłciowej, która to powództwo wytacza. Jednak z doświadczenia wiem, że bardzo często rodzice są albo wspierający, albo się po prostu w postępowanie sądowe nie angażują, milcząco akceptują to powództwo.
Trochę inaczej to wygląda, jeśli osoba transpłciowa jest niepełnoletnia - wtedy trzeba wyznaczyć kuratora, który w imieniu dziecka wytoczy powództwo przeciw jego rodzicom. A osobom niepełnoletnim może bardzo zależeć na zmianie danych, bo chciałyby wejść w dorosłe życie już w zgodzie ze swoją odczuwaną płcią. Mieć swoje imię na świadectwie, rozpocząć tak studia czy pierwszą pracę. Wchodzą wtedy w nowe środowisko i poznają w nim ludzi, a o wiele łatwiej zrobić to z czystą kartą zamiast musieć tłumaczyć w trakcie kolejne zmiany, które się dokonują. Jest to jednak w dużym stopniu uzależnione od zgody rodziców.
Jeszcze inna sytuacja ma miejsce, gdy osoba wnosząca pozew jest nie tylko pełnoletnia, ale też zawarła już związek małżeński, a nawet ma dzieci. Posiadanie dzieci nie jest tu przeszkodą, jednak nie można ustalić płci osoby, która ma już męża czy żonę. Ponieważ w Polsce nielegalne są związki małżeńskie osób tej samej płci. Taka para musi się więc wcześniej rozwieść - ale żeby doszło do rozwodu, trzeba wykazać trwały rozpad pożycia. A to są często szczęśliwe małżeństwa. Decydują się więc na okłamanie sądu. Albo wprost mówią, że rozwodzą się tylko dlatego, że bez tego nie można ustalić płci, do czego zwykle sąd się przychyla.
Mazurczak pozytywnie odbiera powszechnie zmieniające się tendencje w praktyce orzeczniczej sądów w sprawach ustalenia płci. Jednak ma poczucie, że te sprawy w ogóle nie powinny być przedmiotem postępowań sądowych. Bo w zupełności wystarczyłaby deklaracja osoby transpłciowej i oparta na niej decyzja kierownika urzędu stanu cywilnego o zmianie oznaczenia płci w akcie urodzenia. Ale żeby tak się stało, transpłciowość musiałaby przestać być podporządkowana decyzjom lekarzy i prawników. A do tego musiałoby się powszechnie zmienić myślenie.
***
Według Kajetana, w zmianie myślenia mogłaby pomóc odpowiednia edukacja. Bo powszechna wiedza o transpłciowości pomogłaby wszystkim, na czele z samymi osobami transpłciowymi i ich rodzicami, którzy przestaliby traktować ten stan jak tragedię.
Gdyby to nie było tabu, to coming out nie byłby traumatyczny - mówi. - To byłoby jak poinformowanie rodziców, że wyjeżdżam do pracy za granicę. Jest to duże wydarzenie, ale nie rujnuje ludziom życia. Moja rodzina przez jakiś czas widziała moją transpłciowość jako powód do wstydu. I problemem były ich wyobrażenia na ten temat, a nie to, że ja jestem trans. Podczas gdy dla mnie transpłciowość nigdy nie była czymś strasznym, przez co na przykład myślałbym o samobójstwie. Dla mnie to nie jest smutne ani złe, to jest po prostu coś, co musiałem w swoim życiu przejść. Myślę, że edukacja o transpłciowości potrzebna jest nie tylko po to, żeby ludzie wiedzieli, że ona istnieje, ale też żeby nie wyobrażali sobie, że to jest jakiś wybór - dodaje. - Że to się robi z powodu jakiegoś widzimisię. Żeby wiedzieli o tym, że często tranzycja jest koniecznością. To jest tak, jakbym miał raka - albo się leczę, albo umieram. Ludzie często nie mają takiej świadomości - ale tutaj nie ma innego wyjścia.
Tekst konsultowany z Fundacją Trans-Fuzja