"Truskawki na śniadanie, w kwietniu! Na środku oceanu. Wszystko tu jest tak niesamowite" - wspominała pasażerka pierwszej klasy. Było jak na największy statek w 1912 roku przystało. 70 gatunków wina, najlepsze sery i dziesięciodaniowe kolacje, gdzie łosoś w sosie muślinowym był dopiero początkiem, a sorbet z szampana i rumu "oczyszczaczem podniebienia" w połowie wieczoru. Najbardziej luksusowa restauracja à la carte tamtych czasów, lokal prowadzony przez Włocha, znajdował się na Titanicu. Tym "niezatapialnym" gigancie, który poszedł na dno w niecałe trzy godziny. "Kelnerzy i kucharze zostali pod pokładem, zginęli jak szczury" - opisywała jedna z brytyjskich gazet.
Około 20.00 w sali restauracyjnej unosił się specyficzny zapach, bo przed momentem podano pasażerom stek z polędwicy wołowej w sosie truflowym. Kilku wegetarian wybrało cukinię faszerowaną ryżem, grzybami i parmezanem. Alfonso Perotti krążył między stolikami i sprawdzał, czy żadnemu z jego gości nie brakuje francuskiego wina.
W wypolerowanych kieliszkach odbijały się zdobione żyrandole i sufitowa sztukateria. Na każdym z 49 stolików stała lampka z różowym abażurem i wazon wypełniony stokrotkami i różami. Pasażerowie pierwszej klasy, bo tylko tacy mogli tu jadać, siedzieli w wygodnych fotelach z drewna orzechowego. Przeglądali się w wysokich lustrach rozmieszczonych na ścianach wyłożonych drewnianymi panelami - również z orzecha.
Tamtego wieczoru Alfonso, tak jak wszyscy dyżurujący kelnerzy zatrudnieni przez restauratora Gattiego na Titanicu, miał na sobie czarne spodnie, białą koszulę i włosy schludnie zaczesane do tyłu. On i jego koledzy z personelu biegali po miękkim dywanie od gościa do gościa, spełniając wszystkie kulinarne zachcianki bogatych pasażerów, donosząc im kolejne i kolejne koktajle. Kochał tę pracę. Czuł, że dobrze zrobił, zostawiając rodzinną wioskę Borgomanero i przyjeżdżając do Southampton, skąd 10 kwietnia 1912 roku wypłynął razem z 2220 osobami w rejs do Nowego Jorku. Mimo że miał dopiero 20 lat, wiedział, że umarłby z nudów, gdyby poszedł w krawiectwo, jak chciał jego ojciec. Dlatego wyjechał z Włoch dopiero po jego śmierci.
6 kwietnia Alfonso wysłał do rodziny kartkę: "Kochana Mamo, kochani Bracia, od dwóch dni jestem tu [w Southampton - red.], żeby móc wejść na pokład statku, który wyruszy w stronę Ameryki. Będę wracał za około miesiąc. Kiedy będziecie mi odpisywać, wysyłajcie pocztę na ten adres: Bowling Green Italian House, Southampton. Mam się dobrze. Pozdrowienia, ciao, ciao". Na odwrocie widniał rysunek Titanica na wzburzonym morzu.
14 kwietnia 1912 roku morze było spokojne, nie było fal. Majestatyczny transatlantyk bez przeszkód pokonywał kolejne mile w kierunku Stanów Zjednoczonych.
Przy jednym ze stolików ekskluzywnej restauracji à la carte bawili się Eleanor i George Widenerowie, zamożne małżeństwo z Filadelfii. Zarezerwowali wcześniej miejsca i zaprosili kilka osób, w tym Edwarda Smitha - kapitana statku. Chociaż Smith częściej jadał posiłki sam, w swojej kajucie, tej niedzieli zgodził się dołączyć do grona pasażerów, którzy w ten sposób chcieli uczcić jego zbliżające się przejście na emeryturę. Rejs Titanica miał być ostatnim w jego karierze. Usiadł więc z nimi przy stole, ale opuścił bawiących się zdecydowanie wcześniej niż reszta (restauracja była czynna codziennie do 23.00). Być może nie dawały mu spokoju ostrzeżenia, jakie załoga przekazywała mu przez cały weekend. Wiedział, że kierują się w rejon gór lodowych. Przed snem poprosił więc drugiego oficera o to, żeby obudził go w przypadku najmniejszego niebezpieczeństwa, i poszedł spać.
Nie na długo. O 23.40 marynarze zauważyli naprzeciwko statku zarys góry lodowej. Uderzyli trzy razy w dzwon alarmowy i ostrzegli kapitana dyżurującego na nocnej wachcie. Na jakiekolwiek manewry było już za późno, niecałe 40 sekund po zauważeniu przeszkody statek uderzył w górę prawą burtą.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam