To praca taka sama jak w warzywniaku czy sklepie spożywczym. Tylko nasi stali klienci nie przychodzą co dzień po bułki, tylko dwa razy w roku po nowe doznania - mówi sprzedawca. Wtóruje mu inny: - Praca tu nie sprowadza się tylko do sprzedawania gumowych fujarek. Nie zawsze jest łatwo, wysłuchałem tu już ton historii, często opowiadanych przez łzy.
- Czasami to są historie związkowe, a czasem bardzo cielesne, dotyczące na przykład przebytych chorób. Zdarzają się kobiety i mężczyźni po amputacjach, szukający pewności siebie i nowych sposobów na odczuwanie przyjemności - opowiada sprzedawca w jednym z krakowskich sex shopów.
- Ludzie przychodzą i mówią o problemach z partnerem czy partnerką, opowiadają historię swojego życia. Albo wyznają, że mają kogoś na boku i zwierzają się ze swoich rozterek z tym związanych - zdradza Łukasz, prowadzący sklep z akcesoriami erotycznymi w Pułtusku.
- Kiedyś nawet przyszła do mnie pewna pani doktor, przedstawiła się i powiedziała, że jest ginekolożką. I że chciała sprawdzić, jak ten sklep wygląda, bo od dawna przysyła tu swoje klientki, a jeszcze nigdy w nim nie była - opowiada pani Jolanta.
Niegdyś ludzie wchodzili do TAKICH sklepów ostrożnie i natychmiast po przestąpieniu progu wstydzili się tego, że tu weszli. A potem jeszcze większy problem mieli z wyjściem, bo bali się, że ktoś ich zauważy. Dziś, jak mówią nam ekspedienci i właściciele sex shopów, więcej w ludziach otwartości, śmiałości. Coraz częściej klientkami są kobiety.
Interes kwitł. Do pandemii. - Jest ograniczenie, nie ma turysty, nie ma studenta - ocenia Kamil. Inny sprzedawca dodaje: - Nie ma imprez swingersów, romansów biurowych.
- Za ostatni duży skok w sprzedaży odpowiadali w Krakowie Anglicy, którzy organizowali u nas wieczory kawalerskie, bo tu wszystko było dla nich tanie - opowiada Kamil.
Nie ma już Anglików, jest za to sprzedaż gadżetów erotycznych, bielizny on-line. I w dobie obostrzeń pandemicznych handel przeniósł się siłą rzeczy do sieci. Część sprzedawców w stacjonarnych sklepach nie widzi zagrożenia na dłuższą metę, "bo tylko w takim sklepie klienci mogą każdego gadżetu dotknąć, sprawdzić materiał, z którego jest wykonany, poczuć wibracje. Nie kupuje się kota w worku".
Warszawa. U fryzjera, na kozetce
Są tu od lat, a wciąż, jakby od niechcenia, przyciągają wzrok spieszących wzdłuż pawilonów w alei Jana Pawła II w Warszawie przechodniów i gości ogródków otaczających je knajpek z kebabem. Podparci na całej rozciągłości barierek klienci jedzą swoje frytki i lawasze, a ich znudzony wzrok błądzi po otoczeniu, co chwilę niezawodnie lądując na kolorowych witrynach. Wchodząc do takiego sklepu, ma się uczucie, jakby wkraczało się na scenę, gdzie cała ulica jest publicznością.
- Nasz sklep jest tu od ponad dwudziestu lat, my pracujemy z piętnaście - mówią sprzedawcy w jednym z sex shopów - a wciąż przynajmniej kilka razy w roku przychodzą tu studenci czy dziennikarze i pytają, co my tu jeszcze robimy. Skąd tu sex shop, i to na ulicy imienia papieża! A przecież sex shopy były tutaj, jak jeszcze nawet nie było tu ulicy Jana Pawła II, tylko Marchlewskiego - przypominają.
Jeden z klientów odwiedza sklep od dziesięciu lat i średnio co dwa miesiące kupuje w nim pończochy. - Ja razem z wami siwieję - mówi ekspedientom. Inny stały klient regularnie wpada po fikuśną bieliznę dla swoich modelek. Jest fotografem, mówi, że czasem można go spotkać przy pracy o 4 rano w warszawskich parkach, ale tylko w dni powszednie, kiedy nie ma imprezowiczów. To jego ulubiona sceneria do takich zdjęć.
Niektórzy ze stałych klientów traktują sprzedawców jak dobrych znajomych. Kiedy przychodzą coś kupić, witają się, ściskają rękę, mówią im po imieniu. Pozdrawiają ich też na ulicy, kiedy przechodzą obok, a ci akurat wychodzą przed drzwi wystawić twarze na promienie słoneczne. I tylko czasem partnerka pozdrawiającego chowa głowę speszona, jeśli ten akurat nie jest sam. Ale są też wciąż i tacy, którzy udają, że ich nie widzą. Przechodzą z odwróconą głową, a do środka nawet nie zaglądają, jeśli widzą, że ktoś inny robi już zakupy.
- Jeszcze kilkanaście lat temu wyglądało to całkiem inaczej - opowiada jeden ze sprzedawców. - Bywały takie sytuacje, że klient wchodził do sklepu, podczas gdy jego żona czekała na niego w samochodzie na ulicy, schowana za ciemnymi szybami. Klient wybierał jakiś gadżet i wracał do niej, szyba zjeżdżała w dół i po cichu uzgadniali zakup. Dopiero wtedy wracał i dopinał transakcję.
Ale wtedy też 90 procent kupujących osób stanowili mężczyźni, tylko czasem pojawiały się jakieś pary.
- Nie do pomyślenia wówczas było, żeby do sex shopu przyszła samotna kobieta. Teraz dziewczyny przychodzą same, często wiedząc już dokładnie, czego chcą, bo na przykład koleżanka poleciła im jakiś wibrator - mówi mi ekspedient. - Nierzadko na zakupy przychodzą też pary. Dla wielu z nich to swoisty rytuał - opowiada. - Lubią wspólnie coś pooglądać, dodać trochę pikanterii do swojego spotkania. Wybierają seksowną bieliznę, żele do masażu czy erotyczny gadżet.
Przychodzili klienci w pandemii? Nie bardzo, i wcale - zdaniem śródmiejskich sprzedawców - nie tylko dlatego, że baliśmy się wychodzić z domu.
- Rozleniwiliśmy się - ocenia jeden z ekspedientów w sex shopie. - To po pierwsze. Po drugie, zabrakło okazji do schadzek. Nie było spotkań swingersów. Nie było biurowych romansów. Nie było okazji, żeby ludzie się poznawali i chcieli ze sobą eksperymentować. A też zupełnie inne rzeczy kupuje klient, który przychodzi z kochanką, a inne ten, który przychodzi z żoną. Bo często właśnie poza związkiem ludzie szukają nowych doznań. I to takie "nieoficjalne" pary mocno podbijają sprzedaż.
W sklepie, w który rozmawiamy, stoi sporych rozmiarów regał z filmami pornograficznymi na DVD. Hetero, lesbijki, najróżniejsze fetysze. Pytam o nie zdziwiona, bo w erze pornografii internetowej nie spodziewałabym się popytu na te nośniki. Kiedyś działy z erotykami można było znaleźć też w wielu wypożyczalniach filmów, ale przecież i tych już prawie nie ma.
Kto je kupuje? Według sprzedawców, osoby, które boją się zostawić ślad w internecie. "Zwłaszcza ci, którzy piastują wysokie czy publiczne stanowiska. Bo już nieraz zdarzyło się, że komuś włamano się na konto i upubliczniono jego seksualne upodobania. Albo sam zainteresowany coś nieopacznie kliknął i przypadkiem publikował linki do stron erotycznych na portalu społecznościowym. A taką płytę DVD w dowolnym momencie można przełamać na pół i wyrzucić do śmietnika, pozbywając się w ten sposób wszelkich dowodów".
Poza tym niektórzy klienci, zwłaszcza ci starsi - tłumaczą niesłabnące zainteresowanie płytami DVD sprzedawcy - nie radzą sobie z wyszukiwaniem takich materiałów w przestrzeni internetowej. Są też tacy, którzy lubią mieć w ręku coś materialnego, dotknąć produktu, który kupią.
To jest zresztą jedna, ich zdaniem, z głównych przyczyn, dla których ludzie wciąż robią zakupy w stacjonarnych sex shopach, zamiast albo nie tylko on-line.
Tylko w takim sklepie mogą każdego gadżetu dotknąć, sprawdzić materiał, z którego jest wykonany, poczuć wibracje. Nie kupuje się kota w worku. Sprzedawcy też zawsze gotowi są doradzić w zakupie, polecić coś stosownie do upodobań.
Czasem rady, których szukają klienci, nie ograniczają się do kupowanych produktów.
- Niektórzy klienci zachowują się tu trochę jak u fryzjera - opowiadają ekspedienci. - Zwierzają się nam, narzekają, że coś im się nie układa. Szukają porady. Traktują rozmowy z nami nieco terapeutycznie.
Jedni szukają okazji do rozmowy, żeby się zwierzyć i poradzić, a inni chcą pogadać z ciekawości. Jak mówi jeden z ekspedientów: - Ja już nawet się nie przyznaję do tego, że pracuję w sex shopie, bo od razu jestem zasypywany pytaniami. Na każdej imprezie, gdy tylko się z tym zdradzę, ustawia się do mnie kolejka po odpowiedzi na frapujące ich pytania i sprośnie historyjki. Każdy jest ciekaw. A to przecież praca taka sama jak w warzywniaku czy sklepie spożywczym. Tylko nasi stali klienci nie przychodzą co dzień po bułki, tylko dwa razy w roku po nowe doznania.
Pułtusk, Łomża. Z tęsknoty za Teresą Orłowski
Żeby trafić do sklepu "Bunga-bunga" w Pułtusku, wystarczy przejść kawałek główną ulicą, prosto z rynku, na którym zatrzymują się busy i autokary przywożące podróżnych z innych miast. Po drodze mijam budynek ZUS-u, przychodnię i miejski park i już po dziesięciu minutach dochodzę do sex shopu, stojącego tuż przy skrzyżowaniu jednej z głównych ulic.
- Kiedyś to skrępowanie klientów było zauważalne - mówi sprzedawca. - Nasz sklep stoi praktycznie w centrum, tuż przy ulicy. Ludzie wchodzili więc ostrożnie i natychmiast po przestąpieniu progu wstydzili się tego, że tu weszli. A potem jeszcze większy problem mieli z wyjściem, bo bali się, że ktoś ich zauważy. Stali więc w progu, chowali się, czekali, aż chodnik opustoszeje. Ludzie w takich miasteczkach jak Pułtusk nie są anonimowi, więc zawsze się krępują. Podobnie mieliśmy w Ostrołęce - w pewnym momencie zmieniliśmy lokalizację, na taką z wejściem od ulicy. Część klientów przestała wtedy przychodzić, dopiero po jakimś czasie wrócili. Takie rzeczy mają znaczenie.
Łukasz ma doświadczenie i możliwość porównania, bo sex shopy to dla niego rodzinny biznes, który prowadzi w kilku miastach. Poza Pułtuskiem także w Łomży i Ostrołęce. Mieli też lokal w Warszawie, ale tam wysoki czynsz po roku uniemożliwił im dalsze prowadzenie biznesu.
W Ostrołęce są najdłużej, już od 16 lat. Łukasz mówi, że po zmianach w klienteli widać zachodzące tam zmiany demograficzne - na początku przychodzili głównie ludzie młodzi, teraz odwrotnie, są to osoby starsze, często wykluczone internetowo. Większość młodych opuściła miasto.
O powodzenie interesu w Łomży trochę się obawiali, bo to miasto dość konserwatywne i katolickie. Okazało się jednak, że jest też szalenie zróżnicowane. - W Łomży jest wielu mieszkańców, którzy za komuny emigrowali do Stanów Zjednoczonych, a jakiś czas temu stamtąd wrócili - opowiada. - Przywieźli ze sobą tę zachodnią mentalność i zmiksowali ją z prowincją. Wyszła z tego taka dość ciekawa mieszanka.
W Pułtusku, gdzie rozmawiamy, są od 10 lat. Z początku nie wszyscy byli zadowoleni z ich obecności, niektórzy otwarcie wyrażali swój sprzeciw.
- Podrzucano nam do skrzynki pocztowej rozmaite wiadomości, jakieś kartki z napisem "non possumus". Raz mieliśmy też "pielgrzymkę", ale nie było to bardzo inwazyjne. Parę osób przyszło przed sklep ze śpiewem i modlitwami, dało się wytrzymać.
Teraz do "Bunga-bunga" przyjeżdża wielu klientów ze wsi i miast w promieniu 20 kilometrów - z Wyszkowa czy Ciechanowa. Nie mają, jak twierdzi Łukasz, konkurencji na Mazowszu, "była luka, która sama prosiła się, by ją zapełnić".
Kiedy pytam o to, jacy klienci odwiedzają sklep, właścicielowi trudno jest od razu odpowiedzieć.
- Ciężko zdefiniować naszych klientów, bo tak naprawdę jest to cały przedział, zarówno ze względu na wiek, jak i płeć. Ale zdecydowanie częściej przychodzą do nas mężczyźni. Myślę, że to jedna z różnic pomiędzy miastem a prowincją - panie odwiedzają nas niezwykle rzadko. Jeśli już przychodzą, to zwykle są bardziej skrępowane, najczęściej kupują bieliznę. Ale zdarzają się takie klientki, które wchodzą i od razu otwarcie wybierają coś dla siebie, nie tłumacząc nawet, że to prezent dla koleżanki, co jest wciąż bardzo powszechne. Ale wizyty w sex shopie zaczynają się normalizować. Coraz więcej ludzi przychodzi świadomych, otwartych, chcących spróbować czegoś nowego.
Ostatnio do tych nowych rzeczy w Pułtusku należą zabawki do BDSM. Choć zawsze miały swoich fanów, nie były tak popularne jak teraz. Według Łukasza częściowo mogą być za to odpowiedzialne hity kinowe z ostatnich lat. Stale sprzedają się zwykłe przebrania, gorsety, ale też rozmaite przedmioty do kneblowania czy zabawki do stymulacji sutków.
I tutaj półki, może nie uginają się pod filmami na DVD, ale są. Łukasz jednak ich popularności doszukuje się gdzie indziej niż warszawscy ekspedienci. Według niego sprzedają się głównie wydania kolekcjonerskie - starsze filmy, które nie są dostępne w sieci. Powtarzają się na przykład pytania o produkcje z udziałem Teresy Orłowski, polskiej aktorki porno z lat 80. Mocno retro. Pytam, czy może to wynikać z sentymentu osób, które przeżywały z Orłowski swoje młodzieńcze uniesienia, ale Łukasz twierdzi, że poszukują jej też mężczyźni w wieku trzydziestu, czterdziestu lat.
Gdy zerkam do internetu, żeby znaleźć dowody jej popularności, szybko znajduję potwierdzenie.
"Bogini", "Ideał kobiety", "Polska powinna być dumna", "Prekursorka branży porno w Polsce", "co ona wyprawiała jak na tamte czasy" - brzmią entuzjastyczne komentarze ze strony Orłowski na portalu Filmweb. Chociaż może najprawdziwiej brzmi ten: "A może to sentyment do tych czasów jak po kryjomu u kumpli się oglądało na starym dobrym VHS. I jeszcze ten niemiecki".
Sex shop w Pułtusku dorobił się już swoich stałych klientów. Nie ma ich wielu, ale w swoich zakupach są zwykle praktyczni. Przychodzą regularnie po lubrykanty, żele do masażu, po dopasowane rozmiarowo, niedostępne w zwykłych sklepach, prezerwatywy, po bieliznę. Są też tacy, którzy systematycznie próbują nowych rzeczy. Są także i tacy, którzy przychodzą specjalnie do ekspedienta, pogadać. - Traktują mnie czasem jak barmana albo psychologa - mówi Łukasz. - Przychodzą i mówią o problemach z partnerem czy partnerką, opowiadają historię swojego życia. Albo wyznają, że mają kogoś na boku i zwierzają się ze swoich rozterek z tym związanych. Czasami przychodzą też młodzi chłopcy i ciągną mnie za język. Zadają takie oczywiste pytania, na przykład czy przychodzi dużo dziewczyn.
Mimo stałej klienteli i wzrastającej śmiałości mieszkańców miasta, Łukasz nie widzi dobrych perspektyw przed swoim biznesem. - Wiadomo, że część osób chce obejrzeć towar, dotknąć go i sprawdzić na miejscu. Ale internet się rozkręca, a w sklepach stacjonarnych widać stały spadek w sprzedaży - przyznaje. I dodaje: - Pandemia też nam nie pomogła. Na początku ludzie kupowali rzeczy na zapas, ale później bali się wychodzić. Sytuacja dopiero wraca do normy, ale sklepy stacjonarne chylą się już ku upadkowi. Chyba nie będzie innego wyjścia, jak tylko przenieść się do sieci.
Kraków. Podziękowania dla byłego prezydenta
- Dojechała nas pandemia, tak jak wszystkich. Myślę, że z 30-40 procent dochodów gdzieś tam ucieka - mówi Kamil.
Jesteśmy w małym sklepie, schowanym w chłodnym krakowskim podwórku. Przejście kilku metrów przez boczną bramę pozwoliło na ucieczkę zarówno od gwaru ruchliwej ulicy, jak i męczącego upału - w Krakowie jest dziś około 30 stopni, a Długa nie daje wielu okazji do schronienia się przed żarem.
To, co przynosi mi komfort, ważne jest też dla klientów, choć z innych względów. Jeśli wierzyć sprzedawcy, już kilka sklepów w Krakowie, Wrocławiu czy w Warszawie, które miały wejście od frontu, padło, pomimo że mogły pochwalić się zarówno dobrym towarem, jak i niewysokimi cenami.
Kamil rozmawia ze mną i jednocześnie sprząta, bo jest piątkowe popołudnie i chce wyjść o czasie.
- My mamy ten komfort, że nie musimy płacić czynszu, bo lokal należy do właściciela sklepu. I to już stawia nas w znacznie lepszej sytuacji od innych przedstawicieli branży w Krakowie. Tamci ponoszą też niemałe koszty wynajmu. Najprawdopodobniej ratuje ich to, że prowadzą też sprzedaż wysyłkową. Sami od lat prowadziliśmy tylko sklepy stacjonarne, ale teraz został nam już tylko ten jeden - opowiada. - Bo ta branża teraz nie jest już tak opłacalna jak kiedyś. Czasy prosperity dawno minęły.
A boomów było kilka. Pierwszy wydarzył się na początku lat 90., bo sex shopy były wtedy dla Polaków nowością. Powiewem zachodniej wolności, obietnicą dotychczas nieznanych ekscytujących doznań. A ten sex shop był jednym z pierwszych w Krakowie. Potem minęła ekscytacja i zaczął się handel. W połowie lat 90. granice się otworzyły i natychmiast pojawili się handlarze z Ukrainy, z Rosji, z Rumunii. Ze wszystkich tych miejsc, w których sklepów erotycznych jeszcze nie było. A popyt był wszędzie. Oni wpadali do nas i brali towar worami. Dosłownie, przychodził taki Rosjanin z ogromnym workiem i pakował do niego wszystko, jak leci - erotyczne gadżety, pirackie filmy pornograficzne. A sprzedawca tylko latał za nim z kalkulatorkiem i to wszystko podliczał. To było szaleństwo. I to był ostatni taki zryw, jeśli chodzi o nabywców ze wschodu - wspomina.
Potem był jeszcze rok 2000. Otworzyło się wtedy więcej hurtowni, sprzedawany towar też się zmienił. Trzeba było mieć trochę odwagi, żeby zainwestować w nowości, na sprzedaż wystawiało się droższe, ciekawsze przedmioty. I ludzie to kupowali. Sklepy zaczęło też odwiedzać więcej kobiet.
- Pod koniec lat 90., kiedy zacząłem tu pracę, przychodziło bardzo mało dziewczyn. Pamiętam, że byłem w szoku, kiedy już się jakaś pojawiła. W drugiej połowie lat dwutysięcznych bardzo się to zmieniło. Zmieniliśmy wtedy lokalizację, zmienili się klienci i zaczęły przychodzić zarówno młode dziewczyny, jak i starsze babki, również takie po osiemdziesiątce.
Za ostatni duży skok w sprzedaży odpowiadali w Krakowie Anglicy. Ci, którzy w latach 2008-2010 masowo przyjeżdżali do Krakowa i organizowali tu wieczory kawalerskie. Bo tani był alkohol i zakwaterowanie. Tanie były też dla nich sex shopy, bo w Londynie, Glasgow i Manchesterze cena każdego z erotycznych gadżetów była kilkukrotnie wyższa.
- Kiedyś wleciało mi do sklepu z dziesięciu czy piętnastu Anglików, przebranych za wojownicze żółwie ninja. Innym razem wpadły wróżki, mocno pijane. Tak z piętnaście sztuk, uzbrojonych w skrzydełka i różdżki. I miałem pewność, że każdy z nich coś weźmie - czy to sztuczną pochwę, czy gumową lalkę, kupowali sobie te rzeczy dla jaj czy na pamiątkę. Bo ich to kosztowało jakieś grosze.
Ale Anglików już w Krakowie tylu nie ma. Jak mówi Kamil, przerzucili się na Litwę, Łotwę, Czechy czy Słowację. Zostali jeszcze Skandynawowie, "bo u nich te rzeczy są drogie i zawsze drogie będą". - Ale turysta już się skończył, przynajmniej ten turysta, który przynosił 50 procent zysku. To już minęło i raczej nie wróci - ocenia.
Teraz już niczego nie da się przewidzieć, choć, jak twierdzi Kamil, niejeden próbował. Wielu było takich, którzy myśleli, że znają rynek i klienta, że mają metodę i podbiją Kraków. Rzeczywistość szybko weryfikuje te nadzieje.
- Przez pół roku mogą być na przykład dobre piątki. Ludzie zaopatrują się na wolne dni, drzwi się nie zamykają - cotygodniowe, weekendowe szaleństwo. A teraz jest taka kaszana, że mimo że mamy piątek, to kręcę się z nudów po kamienicy, chodzę po sąsiadach, bo nie dzieje się nic. Klientela też zmienia się z dnia na dzień. W jednym tygodniu wpadają same babeczki, łapią wibratory, bieliznę, szału można dostać. A po tygodniu wszystko mija jak sen. I bądź tu mądry - mówi Kamil.
I podkreśla: - Poza tym w każdym sex shopie schodzi co innego. Nawet w obrębie jednego miasta, w każdej dzielnicy ludzie kupują różne produkty. Swego czasu mieliśmy sklepy w centrum handlowym, na turystycznej Starowiślnej i tutaj, przy Długiej. Robiłem wtedy zamówienia do wszystkich trzech i do wszystkich trzech zamawiałem inne rzeczy, do jednego płyty DVD, do drugiego bieliznę, a do trzeciego - wibratory.
Kamil zauważa, że "każdy sklep tworzą ludzie, którzy go odwiedzają, a ich historii nie sposób sprowadzić do schematu".
- Praca tu nie sprowadza się tylko do sprzedawania gumowych fujarek, nie ma tak łatwo - zastrzega mój rozmówca. - Handel handlem, ale czasem trzeba podejść do klienta trochę inaczej i wysłuchać, czego potrzebuje, żeby chciał wrócić. Wysłuchałem tu już ton historii, często opowiadanych przez łzy. Nieraz dotyczą spraw drastycznych, książkę można by o tym napisać. Czasami to są historie związkowe, a czasem bardzo cielesne, dotyczące na przykład przebytych chorób. Zdarzają się kobiety i mężczyźni po amputacjach, szukający pewności siebie i nowych sposobów na odczuwanie przyjemności - mówi nie bez emocji.
Opowiada: - Miałem klienta, który po operacji prostaty wstydził się chodzić na basen, a musiał tam odbywać rehabilitację. Ale za każdym razem, gdy chodził w kąpielówkach wydawało mu się, że wszystkie kobiety na niego patrzą i dostrzegają jego braki. Szukał czegoś w rodzaju protezy, więc parę rzeczy mu podpowiedziałem, pokombinowaliśmy i załatwiliśmy to tak, że teraz czuje się znacznie lepiej i nie ma już tego problemu.
- Wielu osobom pomogłem też tak po ludzku, psychicznie. Dodałem im pewności siebie, w kwestiach erotycznych, kiedy przychodzili i zwierzali się z czegoś skrępowani. Tłumaczyłem im, że jest, jak jest, że nie ma czego się wstydzić - dodaje Kamil.
Jak wszędzie zdarzają się też ci, którzy nie szukają pomocy, ale nie życzą sobie sex shopu w swoim mieście. Kamil: - W dwóch punktach nieprzychylni sąsiedzi zamykali bramę w przejściu do sklepu albo wieszali na niej różańce, modlitwy. Wieszali też groźby, że właściciel będzie się za ten biznes smażył w piekle.
Na koniec pytam, czy nie niepokoi go wzrastająca popularność sklepów internetowych i czy nie obawia się konkurencji z ich strony. - Zawsze będziemy mieli przewagę nad internetem. - odpowiada. - Bo 80 procent ludzi kupujących w internecie nie wie, co kupuje. Okej, cena jest niższa, bo nie płacą czynszu, nie mają pracowników, jeśli mają dobre umowy z hurtowniami, to nie muszą nawet kupować towaru aż do momentu transakcji. Ale większość kupujących jest niezadowolona. Bo produkt trzeba zobaczyć, rozpakować, powąchać. Poza tym opisy produktów w sieci są zawsze fantastyczne, gorzej z ich wiarygodnością - ocenia.
- Ja jedyne zagrożenie dla nas widzę w rządzie - kontynuuje - i w strażnikach moralności. Już kiedyś, pod koniec lat 90., powstała taka ustawa zakazująca pornografii. Zawetował to wtedy pan Kwaśniewski i zawsze chciałem mu za to podziękować. Bo dzięki temu wetu nie straciłem wtedy pracy. A z pracą było wówczas kiepsko.
Chojnice. Wszystko "na prezent"
W Chojnicach w województwie pomorskim jest słonecznie i wakacyjnie. Rynek pełen jest spacerowiczów i nastolatków z lodami, a ogródki przed knajpami zaludnione tak, jakby był środek weekendu, a nie czwartek chwilę po 15. Ludzie relaksują się w parku na ławkach, obok nich kilku wyrostków na rowerach patrzy z zapartym tchem, jak ich kolega na niewysokim dachu od 15 minut przymierza się do karkołomnego skoku na własnym składaku.
Wychodząc z parku, wystarczy skręcić w jedną uliczkę, potem w drugą i już po chwili jestem w ustronnej bramie, otoczonej magazynami i halami - tutaj łatwo już wejść niepostrzeżenie do sklepu "U Jolanty". Powiedzieć, że właścicielka nie afiszuje się ze swoim biznesem, to nic nie powiedzieć. Dopiero po chwili rozglądania się po podwórzu dostrzegam dyskretną strzałkę i schodzę w dół schodami do sprawiającego ponure wrażenie piwnicznego korytarza. W samej piwnicy jest ciasno, ale przytulnie. Choć prowadzący do niej korytarz jest mroczny, pomieszczenie wypełniają charakterystyczne różowe i cieliste barwy wszechobecnych fallicznych gadżetów, a ciszę przecinają znajome dźwięki jednego z polskich seriali, ze schowanego między półkami małego telewizorka.
Pani Jolanta ma blond włosy i pewne siebie spojrzenie. Na większość moich pytań odpowiada: "jest różnie" lub "to zależy". Ożywia się dopiero, gdy opowiada o sprzedawanych produktach. Pokazuje imprezowe gadżety, objaśnia, jak działają zabawki na wieczór kawalerski czy kieliszki na panieński - oczywiście w kształtach przywodzących erotyczne skojarzenia.
- Ludzie często kupują coś na prezent, zależy im na tym, żeby było ładne i z jajem, nawet jak niekoniecznie praktyczne. Ale tak naprawdę to każdy kupuje "na prezent". Rozumie pani, o co mi chodzi? Nawet jak klient wybiera coś dla siebie, to mówi, że to prezent. Nikt nie powie wprost. Bardzo dużo jest takich ludzi, którzy się krępują przyznać do swoich potrzeb. I nawet jak pytają o porady, to twierdzą, że to problem koleżanki czy kolegi.
Sklep pani Jolanty odwiedzają zwykle mężczyźni. Kobiety, jak już przychodzą, to we dwie, "żeby im było raźniej". Czasem zaglądają wcześniej, żeby sprawdzić, kto stoi za ladą. I potem mówią, że zdecydowały się wejść tylko dlatego, że sprzedaje kobieta. Bo wtedy nie są tak skrępowane, jak byłyby w towarzystwie mężczyzny.
- Tutaj ludzie wciąż wstydzą się wizyty w sex shopie. Widzę, że przed wejściem są zdenerwowani i przestraszeni. Mam takie wrażenie, że Kaszubi to jest całkiem odrębny naród. Bo dlaczego tu wcześniej nie było takiego sklepu? - pyta retorycznie pani Jolanta.
Tak naprawdę w Chojnicach był już kiedyś sex shop, dziesięć lat przed tym jak swój sklep otworzyła pani Jolanta. Ale zamknięto go po protestach mieszkańców. Pani Jolanta mówi, że właśnie opory mieszkańców budziły w niej największe obawy. Ale szczęściem obyło się bez żadnych negatywnych reakcji. Być może podejście chojniczan zdążyło się już zmienić, a może po prostu lokalizacja jest sprzyjająca. Bo, jak tłumaczy pani Jolanta, w okolicy nie ma żadnej szkoły, sklep znajduje się daleko od kościoła, "a to też jest ważne".
Dlaczego mimo tych obaw zdecydowała się na otwarcie takiego biznesu?
- Ja tu kiedyś prowadziłam zupełnie inny interes, przez wiele lat miałam sklep z odzieżą używaną. Ale w pewnym momencie nie mogłam już patrzeć na te ubrania. A moja córka akurat wtedy w Niemczech robiła komuś sklep internetowy z erotycznymi gadżetami. I to był impuls, wsiadłam w samolot i poleciałam ją odwiedzić, tam spotkałam się z właścicielką sklepu, od której wzięłam namiary na hurtownię. Ale tak naprawdę już w chwili, gdy kupowałam to pomieszczenie, wiedziałam, że będę miała tu jakiś inny biznes, że lumpeks będzie tylko tymczasowy. Bo ja mam taki szósty zmysł, potrafię przewidzieć pewne rzeczy. Swojej córce przewidziałam, gdzie i kiedy pozna swojego partnera. A sobie przepowiedziałam taki biznes - wyjaśnia właścicielka sex shopu.
Sklep pani Jolanty funkcjonuje już od 12 lat. Jak twierdzi, w tym czasie nie zmieniło się wiele. Czasami zaglądają do niej pary, ale głównie z ciekawości, żeby zobaczyć, jak taki sklep wygląda. Od czasu do czasu skuszą się na jakiś zakup. Mężczyźni zazwyczaj kupują produkty wspomagające erekcję. Kobiety czasem przychodzą po produkty zalecone im przez lekarkę, takie jak kulki gejszy.
- Kiedyś nawet przyszła do mnie pewna pani doktor, przedstawiła się i powiedziała, że jest ginekolożką. I że chciała sprawdzić, jak ten sklep wygląda, bo od dawna przysyła tu swoje klientki, a jeszcze nigdy w nim nie była - opowiada właścicielka.
Kiedy pytam o funkcjonowanie sklepu w czasie pandemii, przyznaje, że był spadek w dochodach. Ludzie pozamykali się w domach, nie było komu kupować. Podejrzewa, że część z klientów zaczęła zamawiać rzeczy z internetu, ale sama nie rozważa sprzedaży wysyłkowej.
- Ja jestem na emeryturze, więc ten sklep jest dla mnie takim dodatkiem. Nie muszę uzależniać swojego dobrobytu od tego dochodu, nie mam potrzeby powiększania zarobków..
Ale przyznaje, że bywają słabsze dni. Zwłaszcza teraz, kiedy ludzie nie organizują już tak wielu imprez, wieczorów kawalerskich czy panieńskich. W dniu mojej wizyty nie miała ani jednego klienta. Kiedy wykazuję zainteresowanie jednym z produktów, ale okazuje się, że w celu zakupu muszę pójść do bankomatu, oferuje, że sama mnie do niego podwiezie. Na drzwiach wiesza kartkę z napisem "zaraz wracam" i ruszamy do samochodu. Na przednim siedzeniu stoi wielka miska, a w niej kremowa masa.
- Zupełnie zapomniałam, trzymam tu ciasto na chleb, żeby szybciej urosło - śmieje się pani Jolanta. - Widzi pani, w samochodzie jest cieplej.
Na koniec pytam ją jeszcze o to, jak wyglądają jej kontakty z klientami. Czy pomaga im w decyzjach, udziela porad? Odpowiada tylko, że jej mąż zawsze się śmieje i mówi, że powinna mieć na zapleczu wróżbiarską kulę. Na niej zarobiłaby więcej niż na samej sprzedaży.
Warszawa. Sex z głową i ludzkie historie
Do Par L'Amour bardziej pasuje określenie erotycznego butiku niż klasycznego sex shopu. Jak sami piszą o sobie na swojej stronie internetowej, "miejsce to powstało z myślą o wyrafinowanych gustach, w dbałości o zmysłową atmosferę, styl i elegancję". Przyczynia się do tego nie tylko francuska nazwa i samo umiejscowienie sklepu w warszawskim Wilanowie - dzielnicy zakładającej już pewną konkretną klientelę. Odpowiada też za to wystrój wnętrza lokalu, który bardziej przypomina elegancki buduar, urządzony w ciemnych barwach, niż powszechne pstrokate wnętrza sex shopów. Sam marketing, zwłaszcza ten internetowy, prężnie działający choćby na Instagramie, kierowany jest ewidentnie do kobiet. Jak mówi Emilia, która od ośmiu lat pracuje w branży, właściciele starają się w ten sposób zmieniać postrzeganie takich usług przez ludzi.
Najwyraźniej takie podejście ma swoich entuzjastów, bo klienci - jak twierdzi moja rozmówczyni - przyjeżdżają do Par L'Amour nie tylko z całej Warszawy, ale też z Poznania czy Katowic. Najczęściej są to pary, które szukają urozmaicenia, ale zdarzają się też single. W przeciwieństwie do wielu innych lokalizacji wśród klientów nie ma większej dysproporcji między liczbą kobiet i mężczyzn. Co więcej, według Emilii sklep praktycznie nie odczuł pandemicznej zapaści. Wręcz przeciwnie - sprzedaż wzrasta z miesiąca na miesiąc. I to zarówno ta stacjonarna, jak i internetowa.
- Ja zupełnie nie widzę tego, żeby sklepy internetowe wypierały te stacjonarne - mówi Emilia. - Myślę, że najważniejsze są jednak porady. Owszem, w internecie można znaleźć opis do każdego produktu, ale nic nie zastąpi szczerej rozmowy. Klienci często przychodzą do nas z prośbą o radę, pytają na przykład o to, jak zachęcić partnerkę do seksu. Ja wtedy żartobliwie odpowiadam, że może trzeba jej bardziej pomagać w domu, żeby nie była przemęczona. I myślę, że jest w tym dużo prawdy. Bo seks jest przede wszystkim w głowie. Zabawki są fantastycznym urozmaiceniem, ale nic nie zastąpi zbliżenia z drugim człowiekiem.
Kiedy pytam, czym przede wszystkim powinna charakteryzować się osoba pracująca w sklepie erotycznym, Emilia mówi, że przede wszystkim otwartością i zainteresowaniem tematem szeroko pojętej seksualności i erotyki. W tej branży trzeba cały czas pogłębiać swoją wiedzę i być na bieżąco z nowościami na rynku. I trzeba umieć zwyczajnie otwarcie na te tematy porozmawiać.
- Nie wyobrażam sobie, żeby sprzedawca wstydził się wymawiać słowo penis, cipa, pochwa czy erekcja. Klienci przychodzą z najróżniejszymi dolegliwościami i trzeba umieć im doradzić. Przychodzą na przykład kobiety z pochwicą czy vulvodynią, która powoduje przewlekły ból i często wręcz uniemożliwia współżycie. A my mamy produkty, które pomagają w radzeniu sobie z tymi przypadłościami. Ostatnio jedna z takich klientek wróciła do mnie po kilku miesiącach z podziękowaniem, bo jakość jej życia realnie wzrosła.
Z podziękowaniami przychodzą też panowie, mówią, że ich życie jest lepsze. Że dzięki zakupionym zabawkom ich partnerki odczuwają większą przyjemność. Niektórych natomiast trzeba hamować. Bo panowie szukają urozmaicenia i decydują się na zakup na przykład kajdanek, choć nigdy nie spytali partnerki, co sądzi o takim pomyśle. Wtedy Emilia sugeruje, żeby zaczęli od rozmowy. I klienci wracają jakiś czas później, czasem razem z partnerką, i wspólnie dokonują wyboru.
- Najbardziej lubię w tej pracy to, że faktycznie pomagam ludziom. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko sztuczne penisy i inne zabawki. Ale to naprawdę są ludzkie historie - kończy Emilia.
Autorka/Autor: Zuzanna Bieńkowska
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock