|

"Nocny baron" na zesłaniu. Ściągnął nawet dalajlamę

Najpierw jedziesz rozklekotanym, pachnącym jajkiem na twardo autosanem. Jedziesz tak ze dwie godziny, a potem prowadzą cię przez zagajnik nad jezioro. Wreszcie ukazuje się drewniana brama kryta strzechą, żywcem wyjęta z komiksów o Kajku i Kokoszu. Na dodatek nie jest autentyczna, podobnie jak dwie długie chaty z bali. Zależnie od pory roku albo tną komary, albo jest przenikliwie zimno. Takie wspomnienie o pradziejowej osadzie w Biskupinie ma większość Polaków, którzy odwiedzili ją w ramach szkolnej wycieczki. Czas jednak porzucić stereotypy. 90. rocznica jej odkrycia jest ku temu świetną okazją.

Artykuł dostępny w subskrypcji

- Nieźle się tu urządzili. Piękny widok na jezioro - mówi Kokosz.

- I to na długo przed Piastami - odpowiada mu Kajko.

To scena z książeczki "Kajko i Kokosz na Szlaku Piastowskim". Nie znacie? Nic dziwnego, bo to nie jest typowy album z przygodami słowiańskich wojów. Bohaterowie kultowego komiksu Janusza Christy stali się twarzami promującymi Szlak Piastowski. Wydano dwie książeczki - jedną z ciekawostkami, drugą z czarno-białymi rysunkami do kolorowania. A do tego w wydarzeniach na szlaku pojawiają się wielkie postacie dwóch dzielnych wojów.

"Wybór postaci jest nieprzypadkowy. Słowiańscy wojowie z popularnego komiksu kojarzą się z czasami początków państwa polskiego, więc doskonale pasują do promocji Szlaku Piastowskiego i Wielkopolski - miejsca, gdzie zaczęła się Polska" - informowała Wielkopolska Izba Turystyczna.

I tu mamy zgrzyt. Bo owszem, wiemy, że Janusz Christa odwiedził Biskupin i przywiózł stamtąd do domu fotografie drewnianych budynków, które stały się dla niego inspiracją dla zabudowań Mirmiłowa.

Tyle że ślady odkrytej w 1933 roku osady - tej, której symbolem jest charakterystyczna zrekonstruowana brama - szacowano na około 500 lat przed naszą erą, czyli na wczesną epokę żelaza, a kolejne badania zachowanego drewna udowodniły, że większość budulca wykorzystanego do budowy osady ścięto zimą na przełomie 738 i 737 roku przed naszą erą, czyli na przełomie epok brązu i żelaza. Słowem - nam w 2023 roku dużo bliżej do Piastów niż mieszkańcom tej osady.

Janusz Christa odwiedzał Biskupin i czerpał z niego inspiracje do swoich rysunków
Janusz Christa odwiedzał Biskupin i czerpał z niego inspiracje do swoich rysunków
Źródło: TVN24

Średniowiecze w trzy miesiące

Co zatem wspólnego ma Biskupin ze Szlakiem Piastowskim? Takie same pytania zadały sobie osoby, które 11 lat temu porządkowały tę trasę turystyczną. Przeprowadzane przez nich badania przyniosły zatrważające rezultaty - okazało się, że 42 procent obiektów nie ma zgodności tematycznej z profilem szlaku. Trzeba było to zmienić.

- Był pomysł, by Biskupin wykreślić ze Szlaku Piastowskiego - wspomina dr Henryk P. Dąbrowski, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Biskupinie. - Mój znakomity poprzednik, Wiesław Zajączkowski, człowiek wielkiego poczucia humoru, na tą wiadomość odpowiedział: "Jak to? Jest tu parking! No i tak było zawsze!". Chodziło mu oczywiście o stanowisko archeologiczne numer 8 znajdujące się pod parkingiem. Potem dodał, że mamy Piastów, bo tutaj są stanowiska średniowieczne. Usłyszał: "Ale wy nie macie żadnych rekonstrukcji!". No to zapowiedział, że zbudujemy. I zbudowaliśmy w trzy miesiące - opowiada Dąbrowski.

Osada w Biskupinie z lotu ptaka
Osada w Biskupinie z lotu ptaka
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Do rezerwatu dołożono kolejną rekonstrukcję - osady pierwszych rolników z około 6200-6000 lat przed naszą erą z wizualizacją jeszcze starszego obozowiska zbieraczy i łowców (nawiązuje do odkrycia na piaszczystej wydmie w pobliżu Jeziora Biskupińskiego śladów obozowiska sprzed około 10 tysięcy lat). I tak oto w Biskupinie dzisiaj można prześledzić rozwój człowieka na przestrzeni 12 tysięcy lat.

Ale fundamentem Biskupina cały czas jest to, co odkryto tu w 1933 roku.

Ciężar odkrywania

Wówczas wystające z wody kołki wzbudziły zainteresowanie chłopców wypasających tam kozy. Ci zaprowadzili na łąkę, należącą do gospodarza Antoniego Jerchy, miejscowego nauczyciela. Był nim Walenty Szwajcer, który już wcześniej czytał o osadach na palach odkrytych nad Jeziorem Bodeńskim. Gdy spostrzegł, że w kretowinach pełno jest fragmentów ceramiki, z łatwością połączył kropki. To on powiadomił naukowców z Poznania i zrugał właściciela łąki, który zaczął wybierać z niej torf.

Szwajcer do Biskupina przeniósł się ledwie rok wcześniej. Do szkoły w Sarbinowie zapukał światowy kryzys gospodarczy i trzeba było wdrożyć cięcia finansowe. Padło między innymi na Szwajcera, który raz, że był młody, a dwa, że prowadził dość swobodny styl życia. Ksywka "nocny baron", której się doczekał, bynajmniej nie dotyczyła jakiegoś hrabiowskiego pochodzenia. Sam zresztą żartował, że po jego wcześniejszej wyprowadzce z Gorzyc szybko upadły dwie z trzech knajp w wiosce.

video 1 kocka
"Przedwojenne drony". Tak robiono zdjęcia z lotu ptaka w latach 30.
Źródło: TVN24

Dostał propozycję nie do odrzucenia: przenieść się do szkoły w oddalonym o 10 kilometrów od Żnina Biskupinie albo przejść na bezpłatny urlop. Wybrał zesłanie. - Miałem nadzieję, że przez rok na tym odludziu poprawię reputację na tyle, że uda mi się przenieść gdzieś w bardziej w cywilizowane strony - opowiadał potem Zajączkowskiemu.

W Biskupinie został nauczycielem i kierownikiem szkoły. Było w niej 75 dzieci i nikogo więcej do pomocy. Po odkryciu śladów pradawnej osady lekcje za niego często musiała prowadzić gosposia...

Walenty Szwajcer popołudniami po zakończonych lekcjach oprowadzał wycieczki
Walenty Szwajcer popołudniami po zakończonych lekcjach oprowadzał wycieczki
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Biskupinie

Rzędy ukośnych pali wbitych w brzeg półwyspu, będących - jak się później okazało - szczątkami falochronu, odsłoniły się za sprawą pogłębiania koryta rzeki Gąsawki, przepływającej przez pałuckie jeziora. Poziom wody w Jeziorze Biskupińskim obniżył się wtedy o kilkadziesiąt centymetrów.

Szwajcer początkowo uważał, że to dachy zatopionych domów sprzed tysięcy lat. Zaczął zbierać i opisywać zabytki. Zamierzał przygotować raport i z nim udać się do archeologów.

Przedwojenna ilustracja przedstawiająca Biskupin
Przedwojenna ilustracja przedstawiająca Biskupin
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Ale plany pokomplikował mu Jercha, który w nosie miał to, co mówił mu 25-letni nauczyciel. Wydobywał z cennego stanowiska torf, a znalezione przedmioty próbował sprzedać. Szwajcer postanowił działać. "Znalezisko zgłosiłem w starostwie, ale urzędnicy przyjęli mnie sceptycznie, a nawet lekceważąco. W końcu jeden z nich polecił mi zgłosić odkrycie na posterunku policji w Gąsawie. Komendant posterunku dostał właśnie awans i miał całkiem co innego w głowie niż jakieś tam znalezione skorupy i stare drewno..." - opowiadał w filmie dokumentalnym "Człowiek, który odkrył Biskupin".

Ignacy Mościcki z Walentym Szwajcerem w Biskupinie w 1936 roku
Ignacy Mościcki z Walentym Szwajcerem w Biskupinie w 1936 roku
Źródło: NAC

W końcu w materiałach z kuratorium wyczytał, że w przypadku znalezisk archeologicznych należy zgłosić się do profesora Józefa Kostrzewskiego. Tak też zrobił.

Kostrzewski przyjechał do Biskupina bez przekonania. Był tu kilka lat wcześniej i niczego sensacyjnego nie znalazł. Dotarł z przygodami - idąc z Gąsawy polem, został pogoniony przez jego właściciela, który groził mu batem. Zameldował się w dzień, w którym Szwajcer z kolegami opijał pięciolecie swojej pracy. Nauczyciel, który nigdy za kołnierz nie wylewał, na dzień dobry zaproponował Kostrzewskiemu - zdeklarowanemu abstynentowi - lampkę koniaku. Złość profesora szybko jednak minęła, gdy spostrzegł na biurku i półkach porozstawiane zabytki. Kazał się od razu zaprowadzić na półwysep. Stamtąd wrócił z wypełnionym po brzegi kolejnymi znaleziskami plecakiem ważącym jakieś 50-60 kilogramów, który niósł na swoich plecach Szwajcer.

Artykuł z "Ilustracji Polskiej" z 10 lutego 1935 roku
Artykuł z "Ilustracji Polskiej" z 10 lutego 1935 roku
Źródło: wbc.poznan.pl

Wyciskanie kamieni

W kolejnym roku prace archeologiczne ruszyły już na dobre. Podczas pierwszego sezonu archeolodzy pożyczali sobie jedną parę kaloszy, a budżet na wykopaliska wynosił śmieszne 140 złotych, z których opłaceni zostali robotnicy kopacze. W kilka lat później ta kwota liczona już była w dziesiątkach tysięcy. Rosła skala prac wykopaliskowych, ale też zainteresowanie opinii publicznej i tym samym dotacje. 

- Myślę, że Kostrzewski poza archeologią mógłby wykładać też public relations i podstawy marketingu - mówi pół żartem, pół serio prof. Hanna Kóčka-Krenz - On potrafił pieniądze wycisnąć z kamienia i przekonać rzesze ludzi do współfinansowania badań w Biskupinie - dodaje archeolożka.

biskupin kazmarek
Prof. Maciej Kaczmarek o grodzie w Biskupinie
Źródło: TVN24

O ile na początku asystent profesora Kostrzewskiego dr Zdzisław Rajewski kolędował po okolicznych dworach i bogatych gospodarstwach zbierając datki od miejscowych, o tyle po paru latach ekspedycję biskupińską wspierali już indywidualni darczyńcy z całej Polski. Archeolodzy przygotowywali krótkie notatki prasowe i - co ważniejsze - załączali do nich fenomenalne zdjęcia oraz rysunki. Stworzono też makietę grodu, którą wysłano na Wystawę Światową do Paryża i Nowego Jorku. Archeologia była na topie - ledwie dekadę wcześniej świat opanowała tzw. Tutmania wywołana odkryciem grobowca egipskiego władcy przez Howarda Cartera.

Zainteresowanie opinii publicznej Biskupinem przekładało się na wsparcie materialne dla naukowców. Lokalne władze udostępniły kolejkę wąskotorową do wywożenia urobku i pożyczyły potężną pompę do odwaniania wykopów. Wielką pomocą było uruchomienie 20 tysięcy złotych z państwowego Funduszu Pracy. Przeznaczono je na zatrudnienie ponad 70 robotników, którzy pod bacznym okiem archeologów przerzucali łopatami biskupińskie błoto. Nie obyło się bez zgrzytów, bo dr Rajewski zamiast umówionych 2 złotych i 80 groszy za godzinę płacił tylko 2 złote, a buntujących się robotników zwalniał.

Na wykopaliskach pracowali robotnicy opłacani przez Fundusz Pracy
Na wykopaliskach pracowali robotnicy opłacani przez Fundusz Pracy
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Być może z zemsty robotnicy pewnego razu zakpili sobie z naukowca w iście szwejkowskim stylu. Rajewski dostał zlecenie na napisanie artykułu do przewodnika turystycznego o śpiewach pałuckich. Zebrał zatrudnionych przy łopatach chłopów i kazał im coś zaśpiewać. Zgłosił się jeden, którego Rajewski zachęcał do występu protekcjonalnym klepaniem po plecach. Robotnik wyrecytował: "Gotowała baba ernoz, wlazł do izby dziki kiernoz. On ją bąbnął w piz… ryjem, ona go po d… kijem". Czerwony na twarzy Rajewski szybko stracił zainteresowanie do pałuckiego folkloru.

Biskupin stał się celem pielgrzymek naukowców z całego świata, a także zwykłych obywateli zwabionych propagandą prasową i... lotniczą. - Babcia mojej żony opowiadała, że jako czternasto- czy piętnastoletnia dziewczyna była tutaj z klasą na pielgrzymce z Chojnic. Jako że urodziła się w 1921 roku, to oznacza, że była tu w 1935 albo 1936 roku, a więc niemal od razu po odkryciu - mówi Henryk P. Dąbrowski, aktualny dyrektor muzeum.

"Kurier Poznański" 25 września 1936 r. opisywał wizytę gości z Ameryki
"Kurier Poznański" 25 września 1936 r. opisywał wizytę gości z Ameryki
Źródło: Polona

Ulotki promujące wykopaliska latem 1937 rozrzucano z balonu "Pomorze", który przemierzył ponad 200-kilometrową trasę nad północną Polską. Bilet do Biskupina kosztował jedyne 50 groszy, czyli równowartość dwóch drożdżówek. Na dworcach w Poznaniu, Gnieźnie i Bydgoszczy umieszczano zdjęcia z wykopalisk. Na drogach w ciągu kilkunastu miesięcy zaczęły pojawiać się tablice z wskazujące, jak dojechać do Biskupina. Broszury informacyjne drukowano w kilku językach.

Turyści zwiedzający wykopaliska w latach 30.
Turyści zwiedzający wykopaliska w latach 30.
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Zwiedzający mogli porozmawiać z naukowcami i na własne oczy zobaczyć "Polskie Pompeje" - to chwytliwe (i nie do końca adekwatne) porównanie ukuł Walenty Szwajcer. Czekały tu na nich pierwsze rekonstrukcje biskupińskich budowli, ekspozycja archeologiczna, modele osady i poszczególnych obiektów, a także platforma widokowa, z której można było podziwiać wykopy z wysokości 10 metrów nad ziemią.

Platforma widokowa
Platforma widokowa
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Biskupinie

Nauczyciel w jednym z wywiadów opowiadał, że do września 1939 r. Biskupin mogło odwiedzić blisko 400 tysięcy osób. Nawet jeśli dane były przesadzone, to nieznacznie. Osada była tak popularna, że z Niemiec przyjechała nawet wycieczka członków Hitlerjugend, którzy z nietęgimi minami słuchali, jak przewodnicy opowiadali im coś o potężnych Prasłowianach.

Wykopaliska odwiedził także prymas August Hlond
Wykopaliska odwiedził także prymas August Hlond
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Na propagandowy sukces biskupińskich wykopalisk wpłynęła sytuacja polityczna. W Niemczech do władzy doszedł Adolf Hitler, caraz głośniej powtarzano hasła zwrotu zachodnich ziem Polski, które zdaniem nazistów od wieków należały do ich przodków - pragermanów. Innego zdania był profesor Kostrzewski, który udowadniał starożytność siedzib słowiańskich w Europie Środkowej. Przekonywał, że te obszary od schyłku epoki kamienia zamieszkiwali Prasłowianie i Polacy, jako ich potomkowie, mają naturalne prawo do swoich ziem.

Ta polityczna rywalizacja sprawiła, że Biskupin stał się polską sprawą narodową, a do finansowego wsparcia badań udało się przekonać najważniejsze instytucje i osoby w państwie. W Biskupinie archeolodzy gościli m.in. prezydenta Ignacego Mościckiego, generała Wieniawę-Długoszowskiego oraz marszałka Rydza-Śmigłego.

Przedwojenne drony i gumowi ludzie

Po wizycie generałów dowództwo Marynarki Wojennej wysłało na Pałuki ekipę nurków. Dowodził nimi zwalisty bosman Kozłowski, który na rozgrzewkę wypijał koktajl złożony z ćwiartki spirytusu i ćwiartki soku wiśniowego. Między jednym a drugim łykiem pewnie nie zastanawiał się, że pisze właśnie nowy rozdział w historii europejskiej archeologii.

- To były absolutnie pionierskie badania, na pewno pierwsze w Polsce i jedne z pierwszych na świecie - nie ma wątpliwości archeolog podwodny dr Mateusz Popek z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. - Pomysł Kostrzewskiego, by zaangażować nurków, był rewelacyjny i na pewno przetarł szlaki. Można powiedzieć, że wówczas narodziła się archeologia podwodna - mówi naukowiec.

Nurkowie przy śniadaniu
Nurkowie przy śniadaniu
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Marynarzom w gumowych skafandrach, którzy raczej mozolnie chodzili po dnie, niż pływali, udało się wyznaczyć zachodnią granicę osady. Znaleźli też kilka kości i skorup. Nurkowie skarżyli się potem reporterowi "Kuriera Poznańskiego", że to rozczarowujący wynik.

- Znam to jezioro i wiem, jak ono jest niewdzięczne - mówi dr Mateusz Popek. - Grube pokłady mułu redukują widoczność niemal do zera. To dlatego przedwojenni nurkowie używali specjalnie skonstruowanych grabi i bosaków, by cokolwiek wymacać. Z perspektywy dzisiejszych standardów prowadzenia badań była to czysta zgroza, bo wyrywano zabytki z kontekstu - dodaje archeolog, który trzy lata temu inwentaryzował nierozpoznane części łużyckich osad obronnych na Pałukach. Wraz z kolegami znalazł wówczas sporo pradziejowej ceramiki, grot włóczni z brązu i okrągły naramiennik pokryty ornamentem.

Pod wodę nadal schodzą także wojskowi nurkowie, tak jak przed prawie 90 laty. - Zawiązaliśmy współpracę z Ośrodkiem Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego. Ponadto marynarze wykonali nam plan batymetryczny dna Jeziora Biskupińskiego wokół półwyspu - mówi dr Henryk P. Dąbrowski.

Dla współczesnego archeologa drony są narzędziem pracy równie podstawowym co łopata. Dzięki nim można poszukiwać charakterystycznych zmian w ukształtowaniu terenu oraz szaty roślinnej i na tej podstawie odkrywać nieznane obiekty, takie jak grodziska, chaty czy pochówki. Drony pozwalają na wykonywanie z lotu ptaka fotografii poszczególnych warstw. W przypadku dużych, szerokopłaszczyznowych wykopalisk jest to niezwykle wygodne i poznawczo cenne, bo pozwala spojrzeć na stanowisko w sposób kompleksowy. Okazuje się, że i w tym zakresie odkrywcy Biskupina przecierali szlaki.

"Przedwojenne drony" w służbie archeologii
"Przedwojenne drony" w służbie archeologii
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

- Zdjęcia wykonywano z balonu i sterowca na uwięzi, w czym także pomagało wojsko - mówi prof. Hanna Kóčka-Krenz, której ojciec Wojciech Kóčka był fotografem ekspedycji.

- Jaka to była robota... Żeby na sznurku podnieść ten balon, później go opuścić, wyjąć z aparatu kliszę, włożyć nową... A to tylko jedno zdjęcie! Ile oni takich zdjęć mogli wykonać? Z osiem dziennie? Z dzisiejszej perspektywy to nie do pomyślenia. Dzisiaj podnosimy drona i robimy zdjęcie jedno za drugim - mówi z podziwem o pracy zespołu Wojciecha Kóčki dr Henryk P. Dąbrowski.

Ale praca warta była zachodu. - Wielkoformatowe negatywy dawały znakomitą rozdzielczość i te zdjęcia zachwyciły świat. Publikowano je w Niemczech, Anglii, Stanach Zjednoczonych - wylicza Kóčka-Krenz. 

Tego sukcesu pewnie by nie było, gdyby nie fantazja i odwaga ojca pani profesor. To on odpowiadał za zdjęcia z lotu ptaka. Początkowo wykonywał je z 10-metrowej drabiny.

Zanim zaczęto wykorzystywać balony, fotografowano z drabiny
Zanim zaczęto wykorzystywać balony, fotografowano z drabiny
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Następnie z wykorzystaniem balonu, wykonanego według pomysłu dra Zdzisława Rajewskiego na specjalne zlecenie Ministerstwa Spraw Wojskowych.

Do zdjęć potrzebny był jednak sprzęt fotograficzny. Biegle władający niemieckim Wojciech Kóčka został wysłany do Wrocławia, gdzie kupił Zeissowski aparat i samowyzwalacz w postaci kilku bardzo długich linek. Problem polegał na tym, że w totalitarnym państwie tego rodzaju sprzęt traktowano jako towar o znaczeniu militarnym, więc jego wywóz za granicę nie był możliwy bez stosownych pozwoleń.

- Tata wrócił do Polski przez zieloną granicę - wspomina prof. Kóčka-Krenz. - Linkę samowyzwalacza owinął wokół ciała i schował pod ubraniem. Tak na wszelki wypadek. Potem, już w Biskupinie, musiał ją precyzyjnie połączyć z aparatem, żeby można było wyzwolić migawkę na wysokości kilkudziesięciu metrów - dodaje.

Aparat fotograficzny, którym wykonywano zdjęcia lotnicze
Aparat fotograficzny, którym wykonywano zdjęcia lotnicze
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Prof. Kostrzewski nie ograniczył się do wypożyczenia od wojska balonów i nurków. Do konsultacji zapraszał też innych naukowców i to wcale nie archeologów. Zebrane kości zwierzęce przekazywał do zbadania zoologom, a botanikom zachowane w wilgotnych warstwach ziarna zbóż, pyłki roślin i zarodniki grzybów w glebie. Dendrolodzy identyfikowali gatunki drzew użyte do budowy osady. Geolodzy pobierali próby osadów z dna jeziora. Dzięki temu można było odtworzyć dietę mieszkańców Biskupina, charakter ówczesnego rolnictwa i powiedzieć coś o klimacie oraz krajobrazie pradziejowych Pałuk. Znalezione narzędzia, na przykład takie jak żarna i rozcieracze, były przez archeologów rekonstruowane i testowane. Dziś archeologia eksperymentalna jest odrębną specjalizacją naukową, wówczas była to awangarda.

Pyłki roślin zabezpieczone do analiz
Pyłki roślin zabezpieczone do analiz
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

- Józef Kostrzewski posiadał niezwykły talent do zadawania właściwych pytań właściwym osobom. Umiał też rozdzielać zadania i zarządzać zespołem w taki sposób, żeby ludzkie talenty wykorzystać na dwieście procent - mówi prof. Kóčka-Krenz. - Nie było to na pewno zarządzanie partnerskie, do którego przywykliśmy dzisiaj. Między młodymi członkami ekipy a profesorem istniał dystans i o żadnym fraternizowaniu się mowy nie było - zastrzega archeolożka.

Za to młodzi naukowcy integrowali się w najlepsze. W szczerym polu ustawiono kilka ławek, okolono je płotem z trzciny i ustawiono tablicę z dumną nazwą "Karczma pod Skorupą". Myto się w jeziorze, mieszkano w barakach i namiotach, po sprawunki do najbliższej wsi jeżdżono rozklekotanymi rowerami. Wieczorne ogniska, muzyka puszczana z walizkowego gramofonu, butelki likieru Pobipięta, wizyty zaprzyjaźnionych studentek z Poznania i Torunia, wyprawy kajakiem - to wszystko składało się na codzienność młodych archeologów, gdy schodzili z wykopu. Był w tym pewien romantyzm, którego echa odnajdziemy w książkach o Panu Samochodziku.

"Ludzie Biskupina" w karykaturze z przedwojennej prasy
"Ludzie Biskupina" w karykaturze z przedwojennej prasy
Źródło: Archiwum Hanny Kóčki-Krenz

- Było to też doświadczenie formacyjne dla całego pokolenia poznańskich archeologów, którzy na tym stanowisku uczyli się fachu - mówi prof. Kóčka-Krenz - Co równie ważne, oni tam nawiązali przyjaźnie, które przetrwały dziesięciolecia. Mam na myśli chociażby takich profesorów, jak Zdzisław Rajewski czy Witold Hensel [wtedy był młodym początkującym archeologiem - red.]. Oni do śmierci zawsze trzymali się razem - wspomina córka Wojciecha Kóčki.

Wszyscy jesteśmy Chińczykami

Popularność biskupińskich badań brała się nie tylko z rozmiarów i świetnego stanu zachowania stanowiska. Opowieść o "prasłowiańskiej osadzie" dobrze rymowała się z polityką historyczną sanacyjnych władz, które pod koniec lat 30. coraz chętniej szafowały ideą narodową. Odkrycie na Pałukach potężnego i pradawnego kompleksu zbudowanego przez "przodków Polaków" musiało wywołać euforię i stanowiło doskonałą legitymację dla tożsamościowej narracji zarówno rządu, jak i opozycyjnej endecji. Narracji dość prostej.

Wycieczka jugosłowiańsko-słowacka
Wycieczka jugosłowiańsko-słowacka
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

"Nie byli przodkowie nasi bynajmniej dzikusami, skoro poziomem swej kultury dorównywali najbardziej kulturalnym narodom im współczesnym. […] Jeśli po dobie rozkwitu kultury prasłowiańskiej przychodzi jej zmierzch, a raczej zahamowanie, zawdzięczamy to właśnie owym włóczącym się rabusiom germańskim, którzy, nęceni zamożnością naszego pracowitego przodka - rolnika, nachodzili go dla łupieży przez tyle stuleci i dziś jeszcze patrzą okiem łakomem na nasze dziedziny odwieczne, na których siedzimy już czwarte tysiąclecie".

W ten sposób na łamach przedwojennej prasy perorował publicysta Antoni Bechczyc-Rudnicki, który razem z żoną napisał także powieść pt. "Dziw" ukazującą na poły fantastyczne sceny z życia Prasłowian.

Porcelanowa zawieszka propagandowa ukazująca przeworską popielnicę z Białej koło Zgierza
Porcelanowa zawieszka propagandowa ukazująca przeworską popielnicę z Białej koło Zgierza
Źródło: Oberland A M Nowakowscy

- Kiedy spojrzymy na mapy zasięgu kultury łużyckiej opracowane przez Kostrzewskiego, to zauważymy, że pokrywają się one z granicami współczesnej Polski - mówi prof. Maciej Kaczmarek z Wydziału Archeologii Uniwersytetu Adama Mickiewicza. - Sądzę, że profesor bardzo chciał widzieć w tych ludziach "pra-Polaków". Po wojnie narracja idealnie pasowała do umacniania polskiej obecności na tak zwanych ziemiach odzyskanych. Dlatego dorobek Kostrzewskiego, mimo że profesor był bardzo komunistom niechętny, władze PRL wzięły z dobrodziejstwem inwentarza - dodaje naukowiec.

Nestor polskiej archeologii nie należał do żadnej partii politycznej, ale sympatie miał endeckie i był antysemitą.

Wykopaliska "po godzinach"
Wykopaliska "po godzinach"
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Na początku XX wieku archeologia stała się pałką w politycznych sporach. Był to czas rozkwitu nowoczesnego nacjonalizmu, gdy pokrzykiwano o ziemiach "odwiecznie jakichś". Galijskich, germańskich, słowiańskich, brytyjskich i tak dalej - niepotrzebne skreślić. Wydzielane na podstawie odkrywanych zabytków kultury archeologiczne łączono ze współcześnie żyjącymi etnosami i konkretnymi terytoriami. W ten sposób dowodzono nie tylko praw do ziemi, ale też wyższości kulturowej jednych narodów nad innymi. Takie pojmowanie archeologii swe karykaturalne i ponure apogeum znalazło pod postacią nazistowskiej organizacji Ahnenerbe działającej w strukturach SS. Jej członkowie jeździli po Europie w poszukiwaniu śladów mitycznych Aryjczyków, rozkopując przy okazji cmentarzyska i osady. Do tej organizacji należał archeolog Bolko von Richthofen, daleki kuzyn sławnego "Czerwonego Barona", czyli Manfreda von Richthofena - niemieckiego lotnika.

Bolko von Richthofen był przeciwnikiem Kostrzewskiego, z którym prowadził płomienne polemiki dotyczące etnicznej przynależności pradziejowych kultur wyróżnianych na dawnych i ówczesnych ziemiach polskich. Po szczególnie ostrej ripoście Kostrzewskiego urażony Niemiec uruchomił nawet kontakty dyplomatyczne, by poskarżyć się na swego oponenta i zakazać mu dalszych publikacji.

- Kostrzewski niewiele sobie z tych połajanek robił. Napisał złośliwy tekst pod tytułem "Pan baron denuncjuje", czym sporo ryzykował, bo były to czasy, gdy obóz sanacyjny flirtował z władzami III Rzeszy, swoich przeciwników na uniwersytetach wyrzucał z pracy (tzw. rugi jędrzejowiczowskie, o których wspominał uczeń Kostrzewskiego prof. Konrad Jażdżewski) bądź wsadzał do Berezy - przypomina prof. Maciej Kaczmarek.

Niemieccy polemiści Kostrzewskiego często podnosili argument, że "zdradził" on archeologię niemiecką oraz okazał "niewdzięczność" wobec swego mentora z czasów studenckich. Tym mentorem był lingwista i archeolog Gustaf Kossina, u którego Józef Kostrzewski studiował i obronił doktorat. Kossina uważał, że "pragermanie" pojawili się w Europie pięć tysięcy lat temu jako wojowniczy etnos, który za pomocą kamiennych toporów podporządkował sobie prymitywniejsze ugrupowania rolnicze.

Kostrzewski po latach twierdził, że nigdy do niemieckiego badacza nie pałał sympatią. Powodem były "poniżające i ubliżające wypowiedzi o Słowianach", które padały z ust Kossiny. Dodatkowo Kostrzewskiego, który już wtedy miał żyłkę terenowca, drażniła "gabinetowość" mistrza. Niemiec wolał uprawiać archeologię zza biurka na podstawie przynoszonych przez antykwariuszy zabytków niż samemu chwycić za łopatę. Kostrzewski był jednak jego nieodrodnym uczniem, tyle tylko, że odwrócił wektorom strzałki. Pragermanów zastąpił Prasłowianami.

Profesor Kostrzewski na boso to rzadki widok
Profesor Kostrzewski na boso to rzadki widok
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Poznaniu

Podczas II wojny światowej Biskupin propagandowo starali się wykorzystać Niemcy. W latach 1941-1943 ściągnięto tu członków wspomnianej organizacji Ahnenerbe powołanej przez Heinricha Himmlera. Grabili muzea, biblioteki, a dzieła sztuki i cenne materiały wywozili w głąb III Rzeszy. W Biskupie szukali dowodów na pragermańskość tych ziem. Nie znaleźli. Więc wszystko zakopali.

W Niemczech panowało przekonanie, że Biskupin wybudowali Ilirowie, indoeuropejski lud zamieszkujący w starożytności Bałkany. Ilirowie zawędrowawszy na północ mieli ulec germanizacji. Dziś wiemy, że to nieprawda, ale pokusa patrzenia na osadę w Biskupinie przez pryzmat wpływów śródziemnomorskich jest silna.

- Osada była zbudowana wedle planu. Była tu siatka ulic, równe rzędy domostw, a nawet niewielki plac - wylicza dyrektor Dąbrowski. - Domy ustawiono względem stron świata w taki sposób, by optymalnie wykorzystać światło słoneczne. To wszystko mocno kojarzy się z ideą miasta, która wówczas rozkwitała w basenie Morza Śródziemnego i na Bliskim Wschodzie - wyjaśnia archeolog.

We współczesnej archeologii panuje przekonanie, że przypisywanie pradziejowym społecznościom etnicznych etykietek jest zajęciem niezwykle ryzykownym. Nie tylko politycznie, ale też poznawczo. Intelektualna uczciwość nakazuje, by kultury nazywać od miejscowości, w których zostały odkryte stanowiska, albo od przedmiotów, którymi najczęściej posługiwali się ich przedstawiciele. Stąd biorą się zabawne dla laika nazwy, jak kultura pucharów lejkowatych czy amfor kulistych. Identycznymi przedmiotami posiadającymi określoną estetykę mogli posługiwać się przedstawiciele różnych grup etnicznych. I tak jest nadal.

biskupin
Festyn średniowieczny w Biskupinie w 1999 r.
Źródło: "Fakty" TVN

- Gdyby teraz zasypały nas wulkaniczne popioły i odkopano by nas za tysiąc lat, to archeolodzy powinni uznać, że byliśmy Azjatami. W końcu mamy przy sobie koreańskie telefony i nosimy ubrania Made in China - żartuje prof. Maciej Kaczmarek. - Kultury pradziejowe z północy Europy [zza Alp - red.] nie pozostawiły po sobie spisanej historii lub w najlepszym razie opisane zostały bardzo lakonicznie i niejasno przez swych sąsiadów z basenu Morza Śródziemnego. Nie wiemy, jakim językiem mówili ci ludzie, jak się nazywali, jak identyfikowali - zastrzega prof. Kaczmarek.

Nie przeszkadza to jednak współczesnym "Turbosłowianom" pielgrzymować do Biskupina. Zazwyczaj przy okazji festynów archeologicznych pojawia się na terenie grodziska grupka wyznawców teorii Wielkiej Lechii. Niekiedy demonstracyjnie powiewają swoją flagą, na której wyobrażony jest kołowrót zwany też swarzycą. Z archeologami nie wdają się w polemiki, za to patrzą na nich z politowaniem.

Wszędobylscy Łużyczanie

Archeolodzy lubią żartować, że gdyby założyli wykop na Księżycu, to pod warstwą regolitu znaleźliby ziemiankę kultury łużyckiej. Ludzie, którzy ją tworzyli, zamieszkiwali przed trzema tysiącami lat tereny praktycznie całej dzisiejszej Polski, ale to na Łużycach w połowie XIX wieku odkryto pierwsze cmentarzyska ciałopalne z nią związane.

- Duże urny pełniły rolę popielnicy i otoczone były sporym zestawem mniejszych naczyń z darami. Taki grób był zwykle obwarowany kamieniami. Duże przedmioty brązowe, jak miecze czy naszyjniki, znamy ze skarbów. Do grobów trafiały raczej drobiazgi, jak szpile, brzytwy, rzadziej groty włóczni i sierpy - mówi prof. Maciej Kaczmarek.

Brązowa szpila z Drzonka nieopodal Śremu. Czy spiralne tarczki symbolizowały słońce?
Brązowa szpila z Drzonka nieopodal Śremu. Czy spiralne tarczki symbolizowały słońce?
Źródło: Tomasz Skorupka

- Społeczności "łużyckie" określamy zbiorczą nazwą, ale one się od siebie różniły. Od północy kształtowały je kontakty z kulturą nordyjską, która słynęła ze swych znakomitej jakości wyrobów brązowych, a od południa, już w początkach epoki żelaza, z kulturą halsztacką potężną min. dzięki handlowi solą i kontaktom z basenem Morza Śródziemnego. Widać też większe bogactwo kultury materialnej południowych i zachodnich "Łużyczan" względem ich pobratymców zamieszkujących wschodni brzeg Wisły - zaznacza naukowiec.

Ci ludzie nie tworzyli organizmów państwowych jak chociażby starsze od nich cywilizacje. Być może nawet nie pałali do siebie sympatią.

Przedstawiciele kultury łużyckiej rzeźbili też figurki ptaków oraz... dziwnych czworonogów przypominających dinozaury
Przedstawiciele kultury łużyckiej rzeźbili też figurki ptaków oraz... dziwnych czworonogów przypominających dinozaury
Źródło: Tomasz Skorupka

- Mogą o tym świadczyć obronne osady położone nad wodą w typie biskupińskim - mówi dr Henryk P. Dąbrowski. - Nie były może bardzo liczne, ale też nie są absolutnie wyjątkowe. Zagrożeniem na pewno byli koczownicy ze wschodu, czego dowodzi chociażby spustoszony gród w Wicinie w Lubuskiem. Ale wrogie zamiary mogły mieć też plemiona z najbliższego sąsiedztwa - dodaje archeolog.

Czy wiemy, jaka była ich wiara, przekonania i charakter? Scenarzyści popularnego serialu dla dzieci "Tajemnica Sagali" kazali mieszkańcom Biskupina czcić słońce. I chyba obstawili trafnie.

- Zakładamy, że w epoce brązu słońce mogło odgrywać rolę naczelnego bóstwa, a ogień był jego emanacją, stąd powszechność kremacji zwłok - mówi prof. Maciej Kaczmarek. - Zapewne metalurgia wymagająca stosowania wysokich temperatur i użycia ognia wchodziła, poza swoją praktyczną stroną, w zakres sfery sakralnej. Odnajdywane stosunkowo rzadko groby metalurgów zwykle mają charakter ponadprzeciętny pod względem bogactwa wyposażenia - dodaje naukowiec.

Również wirujące i koncentryczne ornamenty pokrywające niektóre naczynia czy ozdoby z brązu są interpretowane jako symbole solarne. Z drugiej strony przedstawiciele kultury łużyckiej nie stronili od tworzenia figurek zoomorficznych przedstawiających ptaki.

- Jaki był tego sens? - zastanawia się dr Henryk P. Dąbrowski. - Zapewne nigdy się nie dowiemy. Kiedyś pewien znany archeolog wpadł do nas podczas festynu, gdy roiło się tu od rekonstruktorów, i powiedział: "Przebieracie się za nich, a nawet nie wiecie, co myśleli" - pointuje dyrektor Rezerwatu.

Kultura łużycka ostatecznie zanikła w V wieku przed naszą erą. Prawdopodobnie przyczyniły się do tego najazdy ludów scytyjskich z czarnomorskich stepów. Konni wojownicy wyśmienicie posługujący się łukiem i pijący, jak twierdził Herodot, wino z czaszek swoich wrogów, spustoszyli gród w Wicinie nieopodal dzisiejszych Żar. Jednak osada obronna w Biskupinie nie nosi śladów brutalnego najazdu. Mieszkańcy po prostu spakowali się i wynieśli. Być może dlatego, że mieli wodę w piwnicy. I nie jest to żart. We wczesnej epoce żelaza klimat zrobił się wilgotny, co doprowadziło do zalewania osady. Dodatkowo okoliczne pola mogły zostać zalane, a pozostałe były już zbyt wyjałowione, by wyżywić biskupińską populację.

Nadal przyciąga

Dzisiaj nikt już na siłę nie próbuje udowadniać, że to osada Prasłowian. Choć nieco przeczy temu hasło tegorocznej edycji festynu - "My Słowianie". - Rezerwat archeologiczny to nie tylko słynna osada z wczesnej epoki żelaza, którą zamieszkiwali przedstawiciele kultury łużyckiej. Kilkadziesiąt metrów od tego miejsca mieści się kilka stanowisk archeologicznych kryjących pozostałości osiedli, w których żyli nasi słowiańscy przodkowie. Na półwyspie znajdował się niewielki gródek, zbudowany nad reliktami osady ludności łużyckiej. Kilkadziesiąt metrów od niego znajduje się rekonstrukcja wioski, znajdująca się w tym samym miejscu, w czasach, kiedy tworzyło się państwo Polan. Kilkadziesiąt metrów stąd, w przeciwnym kierunku, znajdowała się inna osada zamieszkana we wczesnym średniowieczu. Mieszkańcy tychże osad byli z całą pewnością Słowianami i używali podobnego do naszego języka - wyjaśniał na otwarciu tegorocznego festynu dyrektor Muzeum Archeologicznego w Biskupinie.

Właśnie podczas festynów archeologicznych organizowanych co roku w drugiej połowie września Biskupin przeżywa prawdziwe oblężenie. Zjawia się tu wtedy ponad 200 rekonstruktorów, którzy walczą czy pokazują dawne zawody. Można spróbować własnych sił przy lepieniu garnków i wybijaniu monet.

A propos tych ostatnich - w 2004 roku, gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej, powstała seria próbna polskich euro. Biskupińska brama trafiła wtedy na najniższy nominał - 1 euro centa. Do dzisiaj można znaleźć je na aukcjach internetowych. Biskupin był też na Google Doodle. - To wtedy tak naprawdę wskazana została umowna data odkrycia osady, czyli 31 sierpnia 1933 roku, jednak jest ona całkowicie symboliczna - przyznaje Dąbrowski.

Przewijał się też w filmach. Grał w "Ogniem i mieczem", w "Starej baśni. Kiedy słońce było bogiem" i w serialu "Tajemnica Sagali", którego polsko-niemiecka produkcja pogodziła Kostrzewskiego z Kossiną. Zagrał nawet w reklamie jednego z marketów.

Dojechać do Biskupina jest dużo łatwiej niż w latach 30. Wtedy nie docierała tu nawet bita droga. Wybudowano ją jednak szybko po odkryciu pierwszych śladów osady. Jeszcze kilka lat temu droga z Poznania zajmowała około dwóch godzin. Teraz, dzięki drodze ekspresowej S5, zajmuje niewiele ponad godzinę, a Biskupin doczekał się na niej własnego węzła.

Rocznie zagląda tu 250 tysięcy osób. I to nie tylko szkolne wycieczki. - Teraz przyjeżdża ich mniej niż przed laty. Częściej, głównie w wakacje, do Biskupina docierają turyści indywidualni - mówi Dąbrowski. I jak przyznaje - trudno mu ocenić, czy to efekty programu 500 plus, becikowego czy może podstawy programowej ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka. Najważniejsze dla niego jest to, że Biskupin wciąż przyciąga.

Także przybyszy z drugiego końca świata. Kilka lat temu przez drewnianą bramą przechodził mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy. Wokół niego krok w krok szła grupa mężczyzn ze słuchawkami w uszach. Jeden z pracowników rezerwatu przyglądał mu się uważnie. Skądś tę twarz kojarzył. W końcu stwierdził - wygląda zupełnie jak dalajlama. Jego przypuszczeniom nie zaprzeczył jeden z ochroniarzy.

- Był u nas incognito - mówi Dąbrowski.

Czy wrócił z miniaturową drewnianą bramą, którą w punkcie z pamiątkami najchętniej kupują zwiedzający? Tego, niestety, nie wiemy.

Czytaj także: