Dzieci, żeby dostać się na trening, musiały najpierw nie dać się zabić. Dookoła spadały bomby i granaty, a pod dachem hali czuło się radość. - Sport to najlepsza terapia - przekonywał Anitę Werner i Michała Kołodziejczyka Predrag Pašić, kapitan mistrzowskiej drużyny FK Sarajevo z 1985 roku.
Mówił, że gra w piłkę była dla dzieciaków jak wychodzenie z koszmaru. Dla tych, którzy na wojnie stracili bliskich, "jeden z nich stał niedaleko swojego taty, kiedy nadleciał granat i zabił go na jego oczach". Byłemu piłkarzowi też dawała siłę. Wychodził na boisko z piwnicy, gdzie z rodziną chronił się przed pociskami - jego młodsza córka pod ziemią nauczyła się chodzić. Wtedy treningi i mecze z najmłodszymi go niosły. Gdy myśli o tym z perspektywy lat, przyznaje, że jest przerażony.
Toczona w latach 1991-1995 wojna w Bośni była dotychczas najkrwawszym konfliktem w Europie od zakończenia II wojny światowej. Relacje są wstrząsające: kiedy przez ulicę przechodził ojciec z małym synkiem, od kuli ginęło tylko dziecko, ojcu serce miało wykrwawić się samo. Zginęły tysiące ludzi.
Ale życie też toczyło się w oblężonych miastach. W 1993 roku w Sarajewie odbyły się nawet wybory miss. A jakże - w piwnicy. Najpiękniejszą mieszkanką miasta wybrano Inelę Nogić, która odbierając koronę, powiedziała, że nie ma planów dotyczących jutra, bo jutro może nie żyć.
Slobodanka (Boba) Lizdek rozumie: - Gdy jesteś na wojnie, to każdego dnia myślisz, że umrzesz. W każdej sekundzie zastanawiasz się, czy to nie twoja ostatnia. Musisz być na to przygotowana: czysta i schludna. Bo kiedy snajper zastrzeli cię na ulicy i będziesz tam tak leżała na środku, a ktoś będzie później przechodził, to musisz dobrze wyglądać. Ona tak wybrała.
O tym, jak sport, choć nie tylko, pomagał leczyć traumę na Bałkanach, piszą w swojej książce "Mecz to pretekst" Werner i Kołodziejczyk. Publikujemy fragment z rozdziału o Bośni i Hercegowinie.
***
Chce się spotkać jak najwcześniej rano, bo później jedzie na południe łowić ryby. Na morzu spędza teraz sporo czasu. W Sarajewie pada deszcz, a dach tej części restauracji Pod Lipom przykryty jest plastikiem, słychać każdą kroplę. Przeprasza, że słabo mówi po angielsku, a mówi dobrze. Mówi, że nie zrobił niczego wielkiego. A zrobił.
Ma na sobie zielone spodnie, kolorowy sweter i okulary w czerwonych oprawkach. W ogóle nie podnosi głosu, opowiada tym samym tonem o radości i śmierci. Zaraża spokojem. Pali papierosy, kilka na godzinę - palenie to pamiątka z czasów wojny. Na mieście mówią o nim "Paja", najlepsza lewa noga w starej Jugosławii, ale ludzie wiedzą, że jeszcze lepsze od lewej nogi ma serce. Kelner poza espresso przynosi mu dodatkowo stały zestaw: dobre słowo i uśmiech.
Predrag Pašić rzeczywiście był świetnym piłkarzem, kapitanem mistrzowskiej drużyny FK Sarajevo z 1985 roku, ale dzieła życia nie wykopał na ligowych boiskach. Kiedy wybuchła wojna, otworzył szkółkę piłkarską i zaprosił do niej dzieci z całego miasta. Głównie po to, żeby udawać, że jest normalnie. Szkółkę nazwał Bubamara, czyli "Biedronka". "Biedronka" to piłka w biało-czarne łaty, jaką grało się, zanim wymyślono wszystkie te kosmiczne modele. Bubamara to też tytuł piosenki, którą znało z telewizji każde sarajewskie dziecko. Bubamara przylatywała do ciebie, a ty mówiłeś do niej: "Leć i pokaż wszystkim szczęście". Predrag chciał, żeby wszyscy chłopcy z jego szkółki umieli je znaleźć.
- Gra w piłkę to broń przeciwko wojnie. Prowadzenie treningów dawało mi siłę. Kiedyś dziennikarz z Austrii podszedł i zapytał, czy może zrobić wywiady z dziećmi, które akurat grały. Jednym z nich był dziewięcioletni Sanin. Dziennikarz zapytał go, czego z wojny nigdy nie zapomni, a chłopiec odpowiedział: "Nigdy nie zapomnę, jak strzeliłem gola w ostatniej minucie i wygraliśmy mecz". Dziennikarz pyta dalej: "A jest coś jeszcze?", a Sanin mu odpowiada: "Tak, jak wygraliśmy ostatnio z naszym największym rywalem". Zobaczyłem wtedy, jak te dzieciaki dzięki pasji do futbolu wygrywają ze wszystkim, co je otacza, zapominają o tym, co straszne - opowiada.
Predrag dosyć wcześnie zakończył karierę. Mając 30 lat założył galerię, bo życie w świecie sztuki dawało mu olbrzymią radość. Kochał malarstwo, chociaż sam nigdy profesjonalnie nie malował. Kiedy piłka przestała go cieszyć, bez żalu kopnął ją w kąt. Znajomi mówili, że robi głupio, bo mógłby jeszcze sporo zarobić, sam też czuł, że spokojnie dałby radę grać przez jakieś sześć kolejnych lat, ale zwyczajnie mu się nie chciało. Do futbolu stracił serce, zaczął nowe życie z drugą miłością - pamiętał, że zawsze był utalentowany artystycznie, ale piłka pochłaniała tak wiele czasu, że nie pozwoliła mu zostać artystą
To, że Predrag przestał o sobie myśleć jako o piłkarzu, nie oznaczało, że ulica zapomniała o tym, jak grał. "Paja" miał szacunek w mieście nie dlatego, że prowadził galerię, ale dlatego, że wcześniej prowadził zespół z Sarajewa do zwycięstw. Kojarzył się z sukcesem, bo sezon zakończony w 1985 roku mistrzostwem Jugosławii był jednym z tych wyjątkowych w całej historii ligi, kiedy tytuł nie trafił do Belgradu ani Zagrzebia. Był też ostatnim mistrzostwem dla FK Sarajevo, zanim rozpadł się kraj.
- Sport to jedna z najbardziej ludzkich rzeczy na świecie. Są w nim wszystkie emocje, ma w sobie mnóstwo człowieczeństwa. Kiedyś byłem zwykłym chłopakiem, nie byłem sławny, ludzie nie patrzyli na mnie jak na kogoś wyjątkowego. I nagle zacząłem grać, zacząłem grać dobrze i okazało się, że jednak jestem wyjątkowy. Nie czułem się z tym dobrze, bo dopiero jako utalentowany piłkarz zyskałem uznanie w oczach ludzi. Zdałem sobie jednak sprawę, że futbol ma niesamowitą moc. Przez lata widziałem, jaką pasję ludzie mają do piłki nożnej, a kiedy wybuchła wojna, otworzyłem Bubamarę. Bo w oczach ludzi byłem jednak przede wszystkim piłkarzem i zdawałem sobie sprawę, że tylko jako były piłkarz mogę się przydać. Widziałem dzieci, które znalazły się w naprawdę w trudnej sytuacji, i postanowiłem użyć mocy futbolu, żeby coś dla nich zrobić - wspomina.
Na pierwszych zajęciach w hali sportowej zebrało się 200 chłopców. Pašić do dziś ma ten obraz przed oczami. To były dzieci z różnych części miasta, które, żeby dostać się na trening, musiały najpierw nie dać się zabić. Hala sportowa podczas wojny była pięknym miejscem, bo wypełniały ją marzenia dzieci. Dookoła spadały bomby i granaty, a pod dachem czuło się radość. Kiedy Éric Cantona, słynny kiedyś francuski piłkarz między innymi Manchesteru United, a później także aktor i malarz, postanowił zrobić o Pašiciu film dokumentalny z serii Buntownicy Futbolu, przedstawił go jako człowieka, który ryzykował życie, żeby dzieci się uśmiechały. W filmie Cantony Pašić nikogo nie udaje. Mówi, że kiedy wspomina treningi Bubamary, drżą mu kolana. Wtedy wydawało mu się to normalne, a teraz jest przerażony.
Predrag odpala papierosa, zamawia kolejną kawę. Z tą normalnością to nie do końca tak. To kwestia przyzwyczajenia. A może bardziej motywacji.
Mówi: - Nigdy nie myślałem, że doświadczę życia na wojnie. Kiedy nagle znajdujesz się w takiej sytuacji, nie zachowujesz się tak jak zawsze. Boisz się wszystkiego, nagle patrzysz na świat inaczej: nie masz wody, nie masz prądu, możesz umrzeć, więc twoja perspektywa się zmienia. Złość na tę sytuację i nienawiść zaczynają wypełniać ci serce. Nienawidziłem wtedy wszystkich, a wcześniej było mi to kompletnie obce uczucie. Tutaj to Serbowie zabijali ludzi takich jak ja, ale na przykład w Mostarze to muzułmanie zabijali Chorwatów. W różnych miejscach kraju różni ludzie zabijali się nawzajem. Praca z dziećmi podczas wojny była dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Zobaczyłem, jak sport może pomóc wyjść z traumy. Niektórzy z tych chłopców stracili na wojnie braci, jeden z nich stał niedaleko swojego taty, kiedy nadleciał granat i zabił go na jego oczach. Ale dla nich wszystkich gra w piłkę była jak wychodzenie z koszmaru. To był powolny proces, ale przynosił efekty. Widziałem, jak na twarzach dzieci zaczynają pojawiać się uśmiechy. Sport to najlepsza terapia.
"Snajper zabił mojego brata. Zabił też moje dzieciństwo" - Dzemil, ur. 1983
Gdy jesteś w Sarajewie pierwszy raz i akurat pada deszcz, myślisz, że pada tu zawsze. Liczysz lata w pamięci. Kiedy to się działo, uczyłeś się w szkole podstawowej i jedynym twoim zmartwieniem na warszawskim Targówku było to, że trzeba się przygotować do sprawdzianu z polskiego. Kiedy to się działo, byłaś nastolatką i zaczynałaś w Łodzi karierę modelki, myśląc, że zarobisz na kieszonkowe i przeżyjesz fajną przygodę. Próbujesz znaleźć coś ładnego wokół, jest przecież ładnie. Ale nie uciekniesz od dziur w ścianach budynków stojących przy ulicy. Nawet jeśli spojrzysz na otaczające miasto góry, nie możesz przestać myśleć, jak łatwym było się tu celem dla snajpera. Niby ludzie siedzą w kawiarni i czytają gazety, ale tuż przed wejściem pomalowana na czerwono wyrwa w chodniku przypomina ci, że na Sarajewo w czasie oblężenia spadało średnio 300 pocisków artyleryjskich dziennie. Tych czerwonych, poszarpanych fragmentów chodnika w mieście jest ponad 150, czerwoną farbą zamalowano każdą wyrwaną część, tworząc sarajewskie róże - miejsca pamięci naznaczone przez moździerze.
Toczona w latach 1991-1995 wojna w Bośni była najkrwawszym konfliktem w Europie od zakończenia drugiej wojny światowej. Zaczęło się, jak to na Bałkanach, od zrywu do wolności. Rozpadała się Jugosławia, w marcu 1992 roku w Socjalistycznej Republice Bośni i Hercegowiny przeprowadzono referendum, w którym 99,7 procent głosujących opowiedziało się za niepodległością. Nowe państwo bardzo szybko zostało uznane przez społeczność międzynarodową, w tym Stany Zjednoczone. Referendum zbojkotowali jednak zamieszkujący kraj Serbowie, którzy stanowili jedną trzecią populacji. Już w kwietniu bośniaccy Serbowie ogłosili powstanie własnej republiki na terenie nowego kraju, a Slobodan Milošević głośno mówił o konieczności obrony przed "islamskim fundamentalizmem". Sarajewo przed wojną było tęczowym miastem, w którym mieszkali obok siebie wyznawcy czterech religii, wzajemnie się szanowali, a nawet wspólnie obchodzili święta i byli chowani na jednym cmentarzu. Podpalony lont nacjonalizmu zniszczył to, co czyniło z tego miasta unikat na skalę całego świata.
Bardzo szybko po deklaracji niepodległości przez Bośnię i Hercegowinę do Sarajewa wysłano 18 tysięcy serbskich żołnierzy, którzy zajęli pozycje w pobliskich górach. Artyleria rozpoczęła ostrzał ludności cywilnej, serbskie oddziały paramilitarne zaatakowały posterunki policji i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Kiedy wprowadzono stan wyjątkowy, na ulice wyszło blisko 100 tysięcy ludzi, żeby wziąć udział w marszu pokoju. I pokój, i marsz zakończyły strzały z hotelu Holiday Inn, skąd serbski snajper zabił sześć osób z pierwszego rzędu protestujących. Suada Dilberović i Olga Sučić przechodziły wtedy przez most Vrbanja, który teraz nosi już ich imię, a na jego środku wisi ozdobiona świeżymi kwiatami tablica pamiątkowa. Dilberović i Sučić stały się symbolem, uznano je za pierwsze ofiary śmiertelne oblężenia miasta.
Drugiego maja siły bośniackich Serbów pod dowództwem Ratko Mladicia odcięły Sarajewo od świata. Skończyły się dostawy żywności i leków, brakowało prądu i wody. Zimą nie było ogrzewania. Zablokowano wszystkie drogi wyjazdowe. Samego miasta nie udało się zdobyć, ale jego oblężenie i codzienne bombardowania trwały przez trzy i pół roku - trzy i pół roku codziennego lęku, wybuchów, życia w piwnicach i śmierci w kolejce po chleb. Już w pierwszym roku duża część budynków w mieście została uszkodzona, a 35 tysięcy kompletnie zniszczonych, spłonęła Biblioteka Narodowa, gmachy rządowe i szpitale.
Serbowie trzymali całe Sarajewo w strachu, umieszczając w strategicznych miejscach snajperów, którzy polowali na przechodniów. Napis "Pazi! Snajper!", czyli "Uwaga, snajper" malowano farbami na murach wszędzie tam, gdzie wcześniej słychać było strzały. To nie było tylko polowanie na ludzi - to było polowanie mające doprowadzić do tego, że ludność miasta załamie się i podda. Relacje są wstrząsające: kiedy przez ulicę przechodził ojciec z małym synkiem, od kuli ginęło tylko dziecko, ojcu serce miało wykrwawić się samo. Najniebezpieczniej było wzdłuż obecnej ulicy Zmaja od Bosne (Smoka z Bośni) i bulwaru Meše Selimovicia, które w czasie wojny nazwano po prostu Aleją Snajperów. Tak jak Werona ma Romea i Julię, tak Sarajewo ma Admirę Ismić i Boško Brkicia, parę-symbol, która zginęła tylko dlatego, że próbowała przejść przez ulicę.
W Dzień Dziecka w 1993 roku pociski spadły na boisko, na którym odbywał się pokazowy mecz piłkarski. Na trybunach zginęło 15 osób, głównie żołnierzy, blisko 100 osób zostało rannych. Spotkanie zorganizowano 200 metrów od linii frontu, Serbowie tłumaczyli później, że wieżowce zasłaniały im boisko i niczego nie widzieli. Pociski spadały też na czekających po wodę albo po żywność dostarczaną przez pomoc humanitarną. Wszędzie, o każdej porze. Piątego lutego 1994 roku doszło do pierwszej tragedii na targu Markale, kiedy po ataku moździerzowym zginęło 68 cywilów, a blisko 200 zostało rannych. Masakra ludności cywilnej, jedna z największych w czasie wojen w byłej Jugosławii, sprawiła, że ONZ zażądała od Serbów natychmiastowego wycofania ciężkiego sprzętu.
Na targ Markale podczas naszych wizyt w Sarajewie przychodziliśmy wiele razy. Pod wiatami na głównej ścianie budynku znajduje się pamiątkowa tablica z imionami i nazwiskami wszystkich ofiar. Stoisko z arbuzami mieści się tuż przy sarajewskiej róży. W 2015 roku rozmawialiśmy z Esadem Pozderem, który jak wtedy, tak i dziś handluje na Markale warzywami.
Wspominał: - Jeden ze znajomych, kominiarz, przyszedł do mnie kupić kapustę. Poprosił o dwie, ale zmienił zdanie i chciał jeszcze jedną. Schyliłem się i w tym momencie na targ spadł pocisk. Kiedy się podniosłem i zorientowałem się, że doszło do wybuchu, zobaczyłem porozrzucane ciała ofiar. Bez rąk, bez nóg. Od razu zacząłem myśleć, co z moją siostrą. Znalazłem ją martwą. Wziąłem ją na ręce i zabrałem stamtąd.
Kluczowy dla oblężenia był drugi atak na Markale z 28 sierpnia 1995 roku. Ślad po jednym z pocisków, które zabiły wtedy 43 osoby i raniły 75, znajduje się teraz na środku przejścia dla pieszych przez ulicę obok targu. Dwa dni później siły NATO rozpoczęły naloty na serbskie pozycje - nazwane "Deliberate Force" - które doprowadziły do październikowego zawieszenia broni i zawarcia pokoju w Dayton w listopadzie, co zakończyło wojnę w Bośni.
Jedno z najsłynniejszych zdjęć po drugim ataku na Markale zrobił nasz przyjaciel Piotr Andrews, fotograf wojenny pracujący wtedy dla Agencji Reutera. Został za nie wówczas nominowany do nagrody Pulitzera. Na zdjęciu zrobionym przy samym wejściu na targ przez barierkę oddzielającą chodnik od ulicy przewieszone są zmasakrowane zwłoki człowieka. Wokół leżą ciała innych ofiar. Na pierwszym planie stoi starszy, siwy mężczyzna, tępo patrząc przed siebie, jakby nie widział dramatu, który się właśnie wydarzył.
- Zrobiłem dużo zdjęć ludzi, którzy zginęli w Sarajewie wcześniej, ale nigdy komuś, kto został zabity obok mnie.
Wtedy, przed Markale, przez trzy tygodnie był względny spokój. Razem z Danilo Kristianoviciem poszliśmy na spacer, wydawało się, że wojna się skończyła, było tak przyjemnie. Minęliśmy katedrę, kiedy spadł pierwszy pocisk.
Huk, pył, przeszliśmy jakieś 400 metrów, robiłem zdjęcia przez dziesięć minut, ale nic nie pamiętam. Później Danilo opowiedział mi, że spadło jeszcze pięć pocisków moździerzowych. Naszym pancernym samochodem zawieźliśmy do szpitala tych, których mogliśmy. Od początku wiedziałem, że to ważne ujęcie, ale ze skali tragedii zdałem sobie sprawę dopiero następnego dnia, gdy fotografia w samej Hiszpanii znalazła się na pierwszych stronach kilkudziesięciu gazet. Niektóre tytuły wstrzymały publikację, uznając zdjęcie za zbyt drastyczne. To był w końcu młody człowiek z dziurą w plecach, a wokół czterdzieści innych osób, martwych, rannych, szukających swoich nóg - opowiadał nam Piotr w 2017 roku.
Andrews mieszka na Karaibach, odszedł z zawodu, długi czas leczył zespół stresu pourazowego (PTSD). Siwego mężczyznę z jego zdjęcia spotkaliśmy 28 sierpnia 2018 roku w trakcie obchodów rocznicy ataku - stał kilka metrów od miejsca zrobienia fotografii i udzielał wywiadu telewizji.
Podczas oblężenia Sarajewa zginęło około 10 tysięcy ludzi, w tym półtora tysiąca dzieci. Jakimś cudem żadne dziecko nie zostało choćby ranne w czasie zajęć lub w drodze na zajęcia prowadzone przez Predraga Pašicia w szkółce Bubamara. Przejmujący pomnik tych, którym nie udało się przeżyć, odsłonięto w samym centrum Sarajewa w 2009 roku. Na metalowych walcach wymieniono imiona i nazwiska wszystkich dzieci, a także rok ich urodzenia i śmierci. Walcami można kręcić jak stojakami na widokówki w sklepie z pamiątkami. Wydają smutny dźwięk pozytywki. Liczby opublikowane przez UNICEF po wojnie pokazują rozmiar tragedii trudnej do ogarnięcia. Do 40 procent dzieci Sarajewa snajperzy oddali bezpośrednie strzały, 51 procent widziało zwłoki, 19 procent było świadkami masakry, 73 procent przeżyło ostrzał swojego domu, 81 procent znalazło się w sytuacji, kiedy bało się śmierci, a 89 procent żyło w podziemnych schronach lub piwnicach. Liczba urodzeń po wojnie spadła o połowę, liczba aborcji się podwoiła.
W czasie wojny w Sarajewie rannych zostało ponad 50 tysięcy ludzi. Dwudziestego drugiego lipca 1993 roku w miasto uderzyła rekordowa liczba pocisków: było ich prawie 3800.
"Zabawa w chowanego w piwnicy, szukanie przyjaciół przy świetle świeczki… Zwycięzca dostaje kromkę chleba z dżemem, ale i tak dzieli się nią ze wszystkimi" - Anesa, ur. 1989
Predrag Pašić przez cały czas wojny był w Sarajewie. Czuł, że nie może wyjechać z miasta. Nie ma problemów z opowiadaniem tego, co widział, a jak mówi - widział wszystko. Nie przypomina sobie meczu z Dnia Dziecka, kiedy ostrzelano boisko i zginęli kibice, ale być może nie potrafi przypisać tylko daty do konkretnego zdarzenia. Bubamara była bezpieczna, dzieci pilnowano, ale o sytuacjach, kiedy boisko przynosiło śmierć, słyszał wiele razy. Raz był świadkiem, kiedy po ataku moździerzowym na placu gry zostało sześć ciał małych chłopców.
- Kiedy budzisz się rano, myślisz tylko o jednym: żeby przeżyć. Nie masz w głowie innych myśli. Moja galeria znajdowała się przy tej samej ulicy, przy której mieszkałem, to była ulica Kralja Tomislava. Codziennie snajper zabijał tam ludzi, nawet jak chciałem wyjść z mieszkania i przejść na drugą stronę do galerii, było zbyt niebezpiecznie. Jednej nocy 36 granatów spadło na moje mieszkanie i budynki obok, w tym galerię. Byłem wtedy w domu z dwiema córkami. Jedna miała tylko rok, druga cztery lata - opowiada.
Predrag trochę się jąka, wyraźnie wypowiada każde słowo. Jakby szukał na swoim twardym dysku słownika języka angielskiego. Raczej jednak włączył program odzyskiwania usuniętych danych.
Tłumaczy: - Dwa i pół roku wszyscy żyliśmy w piwnicy. W tamtym czasie młodsza córka nauczyła się chodzić. Swoje pierwsze kroki stawiała pod ziemią. To niesamowite, że udało nam się to przeżyć, znaleźć jedzenie, wodę. Kiedy wojna się skończyła, wyciąłem ten czas z głowy tak, jak wycina się na montażu scenę z filmu. Nie chciałem do tego wracać ani o tym mówić.
"Pytanie: co jutro mama zrobi do jedzenia z niczego?” - Amira, ur. 1986
Jest takie zdjęcie Toma Stoddarta z 1993 roku przedstawiające Dobrinję, przedmieścia Sarajewa. Pod ścianą kilkadziesiąt worków z piaskiem, na pierwszym planie żołnierz z karabinem. Mija go kobieta, może czterdziestoletnia, nazywa się Meliha Vareshanović, o czym informuje podpis pod fotografią, ale tak naprawdę mogłaby się nazywać jakkolwiek. Jest w sukience, czarnych rajstopach i butach na obcasie. Ma na sobie naszyjnik z pereł, bransoletkę, pełen makijaż, ma też dobrze zrobioną fryzurę. A na twarzy dumę. Sarajewo przeżyło wojnę dzięki kobietom, bo mężczyźni byli zajęci wojną. Kobiety przeżyły wojnę dzięki sile, odwadze i zawziętości.
DZIENNIKARZ TVN24.PL ADAM SOBOLEWSKI SZUKA I ZNAJDUJE MELIHĘ VARESHANOWIĆ >>>
- Tak, makijaż i ładne ubranie to był trochę taki ruch oporu. Pamiętam, że podczas wojny miałam naprawdę bardzo długie włosy i stałam w kolejce sześć godzin, żeby dostać trochę wody i je umyć. Wiem, że to brzmi surrealistycznie, bo obok spadały bomby. Czasem musiałam uciec na chwilę na bok i się schować, a potem wracałam na swoje miejsce. Chciałam tylko poczuć się czysta. Nigdy mocno się nie malowałam, więc nie miałam na twarzy makijażu, ale zawsze miałam czyste włosy i używałam perfum. Przed wyjazdem z Sarajewa zagraniczni dziennikarze zawsze mnie pytali: "Boba, co chcesz? Co ci przywieźć?". Odpowiadałam że nic. Potrzebowałam tylu rzeczy, że nigdy nie mogłam się zdecydować. Więc sami decydowali i przywozili mi książki, magazyny i perfumy. Podczas wojny miałam więc w domu mnóstwo perfum, najdroższych, Diora, Channel - opowiada nam Slobodanka (Boba) Lizdek, która w czasie oblężenia pracowała jako tłumaczka i koordynatorka produkcji dla zagranicznych ekip telewizyjnych.
Z Bobą spotkaliśmy się w kawiarni Wiedeńskiej, w położonym blisko Baščaršiji hotelu Europa. Boba to piękna kobieta, mówi spokojnie, pyta nas o znaki zodiaku. Do Sarajewa wróciła jako dwudziestotrzylatka tuż przed wojną, po dwóch latach studiowania literatury i języków obcych w Madrycie. Świetnie się uczyła, we wrześniu 1992 roku miała lecieć na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Pamięta, że kiedy akurat w domu był prąd i oglądała w telewizji igrzyska olimpijskie w Barcelonie, myślała - jak wszyscy - że wojna zaraz się skończy. Po igrzyskach zorientowała się jednak, że coś jest nie tak, napisała do Stanów, że nie przyjedzie. Obiecali, że poczekają.
W domu przez kilka miesięcy było jeszcze jedzenie, ale później przyszła zima, a zimy w Sarajewie są naprawdę mroźne i ciężkie. Kiedy lodówka była już pusta, a pieniądze się skończyły, Boba podjęła ważną decyzję. Postanowiła zrobić wszystko, żeby przeżyć. Była tłumaczką, później z różnymi ekipami telewizyjnymi pracowała jako producentka, sama także była dziennikarką. Nigdy za biurkiem, zawsze na pierwszej linii frontu, non stop na ulicach. Zagraniczni dziennikarze czasami siedzieli tylko w hotelu, bo bali się wyjść na zewnątrz. To Boba wychodziła z operatorem kamery i szukała historii. Miała kontakty w policji, w kwaterze ONZ. Dziennikarzowi dostarczała surowy materiał, który przygotowywano zgodnie z oczekiwaniami jego redakcji. Z relacjami było już różnie. Czasami centrala w Paryżu, Madrycie czy Londynie wysyłała informację do Sarajewa: "To zbyt drastyczne! Ludzie przy śniadaniu nie mogą słuchać takiej historii jak twoja, jest pełna przemocy!". Jednym z tych, którzy nie pozwalali ingerować we własne relacje, był Francuz Paul Marchand. Odpowiadał: "Nie, nie, ludzie właśnie przy śniadaniu mają dowiedzieć się dokładnie, co dzieje się w Sarajewie, bo to jest koszmar". Boba zakochała się w Paulu, byli parą.
- Gdy jesteś na wojnie, to każdego dnia myślisz, że umrzesz. W każdej sekundzie zastanawiasz się, czy to nie twoja ostatnia. Musisz być na to przygotowana: czysta i schludna. Bo kiedy snajper zastrzeli cię na ulicy i będziesz tam tak leżała na środku, a ktoś będzie później przechodził, to musisz dobrze wyglądać. Ja do tego chciałam jeszcze ładnie pachnieć. Na początku buntowałam się przeciwko rzeczywistości, a później zobaczyłam, że do wszystkiego można się przystosować. Moja przyjaciółka urodziła dziecko w piwnicy podczas bombardowania. Kompletnie sama.
W szpitalach w tamtym czasie i tak nic nie mieli, nie było wody, prądu, niczego. Wiecie co? Moja misja polegała na tym, by przeżyć. I mieć trochę pieniędzy, żeby kupić jedzenie albo drewno i ogrzać dom - opowiada Boba.
W 1993 roku w Sarajewie odbyły się wybory miss. A jakże - w piwnicy. Reżyser Bill Carter, korzystając z amatorskich nagrań, zrobił o tym wydarzeniu film dokumentalny.
Najpiękniejszą mieszkanką miasta wybrano Inelę Nogić, która odbierając koronę, powiedziała, że nie ma planów dotyczących jutra, bo jutro może nie żyć. Wszystkie finalistki konkursu na koniec imprezy rozwinęły transparent z napisem: "Don’t let them kill us" (Nie pozwólcie im nas zabić). To miało być wołanie o pomoc do społeczności międzynarodowej. Nogić jeszcze w trakcie wojny wyjechała do Holandii, ma dwójkę dzieci. W rozmowie z magazynem "The Record" sprzed ośmiu lat stwierdziła, że wybory miss w tamtym czasie były jak mechanizm obronny przed tym, co działo się w mieście, stanowiły próbę wyparcia codzienności i pokazania, że życie może toczyć się swoim biegiem.
Do wzięcia udziału w wyborach 17-letnią wówczas Inelę namówiła mama. Dużo czasu musiało minąć, zanim Missz 1993 roku zrozumiała, że stała się symbolem.
Miss Oblężonego Sarajewa weszła do świata popkultury także dzięki zespołowi U2, który wspólnie z Brianem Eno nagrał piosenkę do filmu Cartera. W tekście Bono pytał, czy to czas na tusz i szminkę, czas, żeby iść do fryzjera, żeby biegać po sklepach, żeby wybrać właściwą sukienkę. W nagraniu wziął udział także Luciano Pavarotti.
Kiedy U2 w 1997 roku przyjechało na koncert do Sarajewa, Bono witany był jak bojownik o wolność. Rzeczywiście, był pierwszą rozpoznawalną postacią z Zachodu, która w czasie wojny dała Bośniakom znak, że ich widzi. Koncert, nie charytatywny, ale z biletami znacznie tańszymi niż na pozostałe koncerty trasy PopMart, był wydarzeniem dla całych Bałkanów. Na jeden dzień odblokowano połączenia kolejowe, które mimo końca wojny były nieczynne - na stadionie Koševo pojawiło się ponad 50 tysięcy ludzi z całego kraju, ale też z Chorwacji, Serbii, Macedonii czy Słowenii. Na nagraniach widać także bawiących się żołnierzy z misji pokojowych.
To właśnie na tym koncercie Miss Sarajevo zabrzmiało po raz pierwszy na żywo - i chociaż zabrzmiało średnio, dla tłumu zgromadzonego na płycie boiska było czymś więcej niż piosenką. Bono przyznał nawet, że zespół nie umie porządnie zagrać tego utworu, ale nikogo to nie obchodziło, publiczność była w ekstazie. Lider U2 wyszedł na koncert w płaszczu bokserskim, krzycząc: "Pieprzcie przeszłość, całujcie przyszłość. Viva Sarajewo!". W wywiadach po występie powtarzał, że wizyta zespołu w Bośni nie ma nic wspólnego z litością, bo Sarajewo tętni życiem i potrzebuje normalności. Dzisiaj mieszkańcy miasta dzielą się na tych, którzy na koncercie byli, i tych, którzy nie dostali na niego biletów. W Cafe Bar Code u Arifovicia bilet wisi na ścianie przy pierwszym stoliku, oprawiony w ramkę.
Cała rodzina Boby Lizdek przeżyła wojnę, ale Boba musiała później zapłacić za to wysoką cenę. Praca, którą wykonywała, nie była pracą dla młodej dziewczyny.
- Siedziałam w samochodzie z Paulem, kiedy został bardzo poważnie ranny i musiałam ratować mu życie. Kule snajperów przelatywały mi kilka razy przez włosy. Kiedy zaszłam w ciążę, obok mnie wybuchł pocisk i straciłam dziecko, bo znalazłam się zbyt blisko detonacji. Ale podczas wojny, kiedy pracowaliśmy w pobliżu spadających bomb, byliśmy napompowani adrenaliną. I nagle wojna się skończyła, a adrenalina gwałtownie spadła do poziomu zero. Uzależniłam się od mocnych wrażeń, niektórzy moi znajomi pojechali szukać wojny gdzieś indziej. Ja poszłam do lekarza, bo czułam się źle, ale lekarz powiedział, że wszystko jest ze mną w porządku. Nie było - opowiada.
Wyjechała do Paryża, wyszła za mąż i miała piękne życie.
Wydawało się, że wszystko sobie ułożyła, któregoś dnia jednak oznajmiła, że wraca do Sarajewa dokończyć swoją pracę. Wiedziała, że jeśli nie zrzuci z siebie wojennego bagażu, będzie go nosiła do końca życia. Rozstała się z mężem, choć bardzo się kochali, wróciła do Bośni i zaczęła pracę nad sobą. Szukała pomocy psychologicznej, próbowała każdej możliwej metody. Twierdzi, że się jej udało.
- W Paryżu tak naprawdę nie byłam szczęśliwa, nie czułam wewnętrznego spokoju. Miałam koszmary, reagowałam impulsywnie, dziwnie. Człowiek musi być pogodzony sam ze sobą, żeby umieć spokojnie i szczęśliwie żyć. Ja nie byłam. Siedziało we mnie całe to zło, które widziałam, o które się otarłam, przez które musiałam się przedrzeć, żeby przeżyć. Do Sarajewa wróciłam piętnaście lat temu. Przez długi czas nie byłam w stanie nic robić. Byłam wtedy jak roślina. Nie potrafiłam wyjść z domu, z nikim się nie spotykałam - wspomina.
Boba pracuje teraz dla brytyjskiej korporacji jako ekspert do spraw komunikacji i zarządzania kryzysowego. Śmieje się, że wciąż kocha kryzysy. Dba o emocje. Tłumaczy: - Wielu ludzi w Sarajewie bardzo ciężko choruje. To jest także efekt nieleczonych emocji. Dlatego potrzebowałam się od nich uwolnić. Bardzo pomogła mi rozmowa. Nie odmawiałam żadnej osobie, która pytała mnie o wojnę.
(...)
Fragment pochodzi z książki Anity Werner i Michała Kołodziejczyka "Mecz to pretekst. Futbol, wojna, polityka", która ukazała się nakładem Wydawnictwa SQN.
Autorka/Autor: Anita Werner, Michał Kołodziejczyk
Źródło: "Mecz to pretekst"
Źródło zdjęcia głównego: "Mecz to pretekst"