Premium

Dzieci, żeby grać, nie mogły dać się zabić. "Mecz to pretekst", czyli jak sport pomagał leczyć wojenną traumę

Zdjęcie: "Mecz to pretekst"

Dzieci, żeby dostać się na trening, musiały najpierw nie dać się zabić. Dookoła spadały bomby i granaty, a pod dachem hali czuło się radość. - Sport to najlepsza terapia - przekonywał Anitę Werner i Michała Kołodziejczyka Predrag Pašić, kapitan mistrzowskiej drużyny FK Sarajevo z 1985 roku.

Mówił, że gra w piłkę była dla dzieciaków jak wychodzenie z koszmaru. Dla tych, którzy na wojnie stracili bliskich, "jeden z nich stał niedaleko swojego taty, kiedy nadleciał granat i zabił go na jego oczach". Byłemu piłkarzowi też dawała siłę. Wychodził na boisko z piwnicy, gdzie z rodziną chronił się przed pociskami - jego młodsza córka pod ziemią nauczyła się chodzić. Wtedy treningi i mecze z najmłodszymi go niosły. Gdy myśli o tym z perspektywy lat, przyznaje, że jest przerażony.

Toczona w latach 1991-1995 wojna w Bośni była dotychczas najkrwawszym konfliktem w Europie od zakończenia II wojny światowej. Relacje są wstrząsające: kiedy przez ulicę przechodził ojciec z małym synkiem, od kuli ginęło tylko dziecko, ojcu serce miało wykrwawić się samo. Zginęły tysiące ludzi.

Ale życie też toczyło się w oblężonych miastach. W 1993 roku w Sarajewie odbyły się nawet wybory miss. A jakże - w piwnicy. Najpiękniejszą mieszkanką miasta wybrano Inelę Nogić, która odbierając koronę, powiedziała, że nie ma planów dotyczących jutra, bo jutro może nie żyć.

Slobodanka (Boba) Lizdek rozumie: - Gdy jesteś na wojnie, to każdego dnia myślisz, że umrzesz. W każdej sekundzie zastanawiasz się, czy to nie twoja ostatnia. Musisz być na to przygotowana: czysta i schludna. Bo kiedy snajper zastrzeli cię na ulicy i będziesz tam tak leżała na środku, a ktoś będzie później przechodził, to musisz dobrze wyglądać. Ona tak wybrała.

O tym, jak sport, choć nie tylko, pomagał leczyć traumę na Bałkanach, piszą w swojej książce "Mecz to pretekst" Werner i Kołodziejczyk. Publikujemy fragment z rozdziału o Bośni i Hercegowinie.

***

Chce się spotkać jak najwcześniej rano, bo później jedzie na południe łowić ryby. Na morzu spędza teraz sporo czasu. W Sarajewie pada deszcz, a dach tej części restauracji Pod Lipom przykryty jest plastikiem, słychać każdą kroplę. Przeprasza, że słabo mówi po angielsku, a mówi dobrze. Mówi, że nie zrobił niczego wielkiego. A zrobił.

Ma na sobie zielone spodnie, kolorowy sweter i okulary w czerwonych oprawkach. W ogóle nie podnosi głosu, opowiada tym samym tonem o radości i śmierci. Zaraża spokojem. Pali papierosy, kilka na godzinę - palenie to pamiątka z czasów wojny. Na mieście mówią o nim "Paja", najlepsza lewa noga w starej Jugosławii, ale ludzie wiedzą, że jeszcze lepsze od lewej nogi ma serce. Kelner poza espresso przynosi mu dodatkowo stały zestaw: dobre słowo i uśmiech.

Bośnia i Hercegowina - spotkanie z Predragiem Pašiciem"Mecz to pretekst". Anita Werner, Michał Kołodziejczyk

Predrag Pašić rzeczywiście był świetnym piłkarzem, kapitanem mistrzowskiej drużyny FK Sarajevo z 1985 roku, ale dzieła życia nie wykopał na ligowych boiskach. Kiedy wybuchła wojna, otworzył szkółkę piłkarską i zaprosił do niej dzieci z całego miasta. Głównie po to, żeby udawać, że jest normalnie. Szkółkę nazwał Bubamara, czyli "Biedronka". "Biedronka" to piłka w biało-czarne łaty, jaką grało się, zanim wymyślono wszystkie te kosmiczne modele. Bubamara to też tytuł piosenki, którą znało z telewizji każde sarajewskie dziecko. Bubamara przylatywała do ciebie, a ty mówiłeś do niej: "Leć i pokaż wszystkim szczęście". Predrag chciał, żeby wszyscy chłopcy z jego szkółki umieli je znaleźć.

- Gra w piłkę to broń przeciwko wojnie. Prowadzenie treningów dawało mi siłę. Kiedyś dziennikarz z Austrii podszedł i zapytał, czy może zrobić wywiady z dziećmi, które akurat grały. Jednym z nich był dziewięcioletni Sanin. Dziennikarz zapytał go, czego z wojny nigdy nie zapomni, a chłopiec odpowiedział: "Nigdy nie zapomnę, jak strzeliłem gola w ostatniej minucie i wygraliśmy mecz". Dziennikarz pyta dalej: "A jest coś jeszcze?", a Sanin mu odpowiada: "Tak, jak wygraliśmy ostatnio z naszym największym rywalem". Zobaczyłem wtedy, jak te dzieciaki dzięki pasji do futbolu wygrywają ze wszystkim, co je otacza, zapominają o tym, co straszne - opowiada.

Predrag dosyć wcześnie zakończył karierę. Mając 30 lat założył galerię, bo życie w świecie sztuki dawało mu olbrzymią radość. Kochał malarstwo, chociaż sam nigdy profesjonalnie nie malował. Kiedy piłka przestała go cieszyć, bez żalu kopnął ją w kąt. Znajomi mówili, że robi głupio, bo mógłby jeszcze sporo zarobić, sam też czuł, że spokojnie dałby radę grać przez jakieś sześć kolejnych lat, ale zwyczajnie mu się nie chciało. Do futbolu stracił serce, zaczął nowe życie z drugą miłością - pamiętał, że zawsze był utalentowany artystycznie, ale piłka pochłaniała tak wiele czasu, że nie pozwoliła mu zostać artystą

To, że Predrag przestał o sobie myśleć jako o piłkarzu, nie oznaczało, że ulica zapomniała o tym, jak grał. "Paja" miał szacunek w mieście nie dlatego, że prowadził galerię, ale dlatego, że wcześniej prowadził zespół z Sarajewa do zwycięstw. Kojarzył się z sukcesem, bo sezon zakończony w 1985 roku mistrzostwem Jugosławii był jednym z tych wyjątkowych w całej historii ligi, kiedy tytuł nie trafił do Belgradu ani Zagrzebia. Był też ostatnim mistrzostwem dla FK Sarajevo, zanim rozpadł się kraj.

- Sport to jedna z najbardziej ludzkich rzeczy na świecie. Są w nim wszystkie emocje, ma w sobie mnóstwo człowieczeństwa. Kiedyś byłem zwykłym chłopakiem, nie byłem sławny, ludzie nie patrzyli na mnie jak na kogoś wyjątkowego. I nagle zacząłem grać, zacząłem grać dobrze i okazało się, że jednak jestem wyjątkowy. Nie czułem się z tym dobrze, bo dopiero jako utalentowany piłkarz zyskałem uznanie w oczach ludzi. Zdałem sobie jednak sprawę, że futbol ma niesamowitą moc. Przez lata widziałem, jaką pasję ludzie mają do piłki nożnej, a kiedy wybuchła wojna, otworzyłem Bubamarę. Bo w oczach ludzi byłem jednak przede wszystkim piłkarzem i zdawałem sobie sprawę, że tylko jako były piłkarz mogę się przydać. Widziałem dzieci, które znalazły się w naprawdę w trudnej sytuacji, i postanowiłem użyć mocy futbolu, żeby coś dla nich zrobić - wspomina.

Na pierwszych zajęciach w hali sportowej zebrało się 200 chłopców. Pašić do dziś ma ten obraz przed oczami. To były dzieci z różnych części miasta, które, żeby dostać się na trening, musiały najpierw nie dać się zabić. Hala sportowa podczas wojny była pięknym miejscem, bo wypełniały ją marzenia dzieci. Dookoła spadały bomby i granaty, a pod dachem czuło się radość. Kiedy Éric Cantona, słynny kiedyś francuski piłkarz między innymi Manchesteru United, a później także aktor i malarz, postanowił zrobić o Pašiciu film dokumentalny z serii Buntownicy Futbolu, przedstawił go jako człowieka, który ryzykował życie, żeby dzieci się uśmiechały. W filmie Cantony Pašić nikogo nie udaje. Mówi, że kiedy wspomina treningi Bubamary, drżą mu kolana. Wtedy wydawało mu się to normalne, a teraz jest przerażony.

Predrag odpala papierosa, zamawia kolejną kawę. Z tą normalnością to nie do końca tak. To kwestia przyzwyczajenia. A może bardziej motywacji.

Mówi: - Nigdy nie myślałem, że doświadczę życia na wojnie. Kiedy nagle znajdujesz się w takiej sytuacji, nie zachowujesz się tak jak zawsze. Boisz się wszystkiego, nagle patrzysz na świat inaczej: nie masz wody, nie masz prądu, możesz umrzeć, więc twoja perspektywa się zmienia. Złość na tę sytuację i nienawiść zaczynają wypełniać ci serce. Nienawidziłem wtedy wszystkich, a wcześniej było mi to kompletnie obce uczucie. Tutaj to Serbowie zabijali ludzi takich jak ja, ale na przykład w Mostarze to muzułmanie zabijali Chorwatów. W różnych miejscach kraju różni ludzie zabijali się nawzajem. Praca z dziećmi podczas wojny była dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Zobaczyłem, jak sport może pomóc wyjść z traumy. Niektórzy z tych chłopców stracili na wojnie braci, jeden z nich stał niedaleko swojego taty, kiedy nadleciał granat i zabił go na jego oczach. Ale dla nich wszystkich gra w piłkę była jak wychodzenie z koszmaru. To był powolny proces, ale przynosił efekty. Widziałem, jak na twarzach dzieci zaczynają pojawiać się uśmiechy. Sport to najlepsza terapia.

"Snajper zabił mojego brata. Zabił też moje dzieciństwo" - Dzemil, ur. 1983

Gdy jesteś w Sarajewie pierwszy raz i akurat pada deszcz, myślisz, że pada tu zawsze. Liczysz lata w pamięci. Kiedy to się działo, uczyłeś się w szkole podstawowej i jedynym twoim zmartwieniem na warszawskim Targówku było to, że trzeba się przygotować do sprawdzianu z polskiego. Kiedy to się działo, byłaś nastolatką i zaczynałaś w Łodzi karierę modelki, myśląc, że zarobisz na kieszonkowe i przeżyjesz fajną przygodę. Próbujesz znaleźć coś ładnego wokół, jest przecież ładnie. Ale nie uciekniesz od dziur w ścianach budynków stojących przy ulicy. Nawet jeśli spojrzysz na otaczające miasto góry, nie możesz przestać myśleć, jak łatwym było się tu celem dla snajpera. Niby ludzie siedzą w kawiarni i czytają gazety, ale tuż przed wejściem pomalowana na czerwono wyrwa w chodniku przypomina ci, że na Sarajewo w czasie oblężenia spadało średnio 300 pocisków artyleryjskich dziennie. Tych czerwonych, poszarpanych fragmentów chodnika w mieście jest ponad 150, czerwoną farbą zamalowano każdą wyrwaną część, tworząc sarajewskie róże - miejsca pamięci naznaczone przez moździerze.

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam