Iść po omacku w dół, poczynając od lasu, na przykład z Wilczego Parowu. Z Doliny Siedlisko. Albo z Owczej Doliny. Z miejsc opisywanych na pożółkłych mapach sprzed stu lat jako Wolfsschlucht, Schidlitztal, Schäfertal. Nieistniejących już w tym Sopocie, który chwiejnym krokiem pijanego turysty, nie oglądając się za siebie, nagle wkroczył w XXI wiek, pozbywając się niepotrzebnego bagażu.
Tymczasem w lesie, jak to w lesie – zięby. Świergolą, jakby turlały swoje butelki po schodach. Jeszcze przed świtem, więc turlają nieśmiało, może nie butelki na razie, a małe flakoniki. Połączyły się już w stada, roje, ptasie szarańcze i nim wzejdzie słońce, zahałasują wszystkie tutejsze bukowiny. Ale przecież nie samymi ziębami festiwalowy las żyje, bo do miana Bursztynowego Słowika pretendują także kosy. Soliści, próżni, tak mocno łaknący poklasku. Próbują skupić na sobie uwagę, wejść na antenę, by nie dać się z niej strącić. Oprócz antenowych czarnych śpiewaków, wymalowanych scenicznie na żółto wokół oczu, także: sikory, rudzik, drozd śpiewak, kopciuszek.
Anteny i piorunochrony, kominy i poręcze balkonów – to już ulica Żeromskiego, na mapie z 1909 roku bezimienna ścieżka na skraju pól i lasów. Stoi tu Diabelski Kamień, tym bardziej diabelski, że wyryte w nim zostały litery w obcym języku. "Herrn Otto Gerike 1924 - 1933 Zoppote Stadtverordneter". Wśród liter, które jako dzieci próbowaliśmy odczytać, nie kryje się jednak imię diabła, tylko krajoznawcy, miejskiego radnego i szefa Towarzystwa Upiększania Miasta. Obelisk był tu w latach siedemdziesiątych, gdy tuż obok niego nasi ojcowie, w czynie społecznym, budowali garaże na małe fiaty, syreny i trabanty. Miałem pięć lat, kiedy pytałem dorosłych: dlaczego ci Niemcy postawili tu ten kamień, nie mogli gdzieś u siebie, w Niemczech postawić, musieli u nas?
Rwetes
Zamknąwszy oczy, nasłuchuję z uwagą.
Cały ten zgiełk. To wszystko podane na talerzu w sosie własnym, w szalonej aranżacji. Królestwo krzaczastych, zagajnikowych ogrodów i dokazujących tu pierzastych maluchów rozciąga się w całej górnej połaci miasta, poczynając od lasu, mniej więcej do ulicy Armii Krajowej. A może Armii Czerwonej, a może Königstrasse – trudno powiedzieć, zdecydować się ostatecznie na którąś z tych nazw, jakby wszystkie zachowały pełne prawa do istnienia. Ptasi rwetes obejmuje więc z czułością wszystkie sopockie doliny, Świemirowską, Owczą, Siedlisko, Prątki, Gołębiewską, Babi Dół, Kamienny Potok i Swelini. To przestrzenie, w których jeszcze wciąż więcej jabłoni i autochtonicznych lip niż tui i hybrydowych samochodów, gdzie niejednokrotnie zaciera się granica między bukowym lasem a owocowym sadem. Gdzie las wkracza do miasta, a miasto do lasu. Trwają ze sobą w objęciach.
Demokratyczny harmider, jaki czynią w tych okolicznościach te maleństwa, z których każde może dojść do głosu, jest teraz wprost imponujący, oszołamiający, i dla kogoś, kto zwykł spać o piątej rano - zaskakujący. Zresztą zaskoczeni wydają się być wszyscy uczestnicy tego wydarzenia – zarówno człowiek, jak i zwierzę. Para kosów, doskonale znająca swoje prawa i właśnie je egzekwująca. On wypomadowany, z żółtym dziobem i otokiem wokół ślepia; ona szarobura jak, nie przymierzając, mysz. Elegant bezczelnie mi się przygląda z niskości oszronionego trawnika, dziób zadzierając po ptasiemu, łypiąc na mnie, wprost w moje spojrzenie kierując swoje, niby beznamiętne i ptasie, a pełne wyrazu przecież. I za blisko, za blisko, niemalże na wyciągnięcie ręki teraz te stworzenia prowokują mnie, tylko nie bardzo wiem, do czego. Coś demonstrują, o coś im chodzi, żebym sobie już poszedł najpewniej. To idę, stąpając najciszej, jak potrafię, po skutym porannym przymrozkiem, wilgotnym i śliskim jeszcze chodniku.
A wszystko wokół zatopione w dyskusji żarliwej, w jakiejś szalonej muzyce, którą nie sposób z siebie strząsnąć, zresztą nie ma potrzeby tego czynić, idzie człowiek dalej, jak to się mówi w tym mieście – w dół. Czyli ku morzu.
Brygady
Coś się zmienia. Nastroje coraz bardziej stonowane. To nie tak, że od razu, że można wytyczyć granicę, linię demarkacyjną, gdzie jedno królestwo się kończy, a drugie zaczyna. Wyraźne podziały na strefy wpływów to ludzki wynalazek, nie ptasi. Ale słychać to wyraźnie - rozkrzyczane, rozpolitykowane kosy coraz częściej dokazują gdzieś z tyłu, za plecami, a od przodu inny dźwięk teraz dobiega, coraz głośniejszy, wyraźniejszy, natarczywy. Dobrze znany, tak dobrze, że często wręcz niesłyszalny, jak szum samochodów.
Gołębie. Jeszcze przed Aleją Niepodległości... A może Danzigerstrasse, a może Adolf Hitler Strasse, Generalissimusa Stalina czy 20 Października? Tutaj otoczone ogrodami wille coraz częściej ustępują miejsca kamienicom. Popielate wszędobylskie ptasie chwasty fundamentują ochryple swoje władanie nad budynkami. Drewniane werandy, ceramiczne dachówki, drzwi - ciężkie, skrzypiące, stoją na straży tajemnic, jakby po drugiej stronie nie mieszkali przybyli ze Lwowa i Warszawy Kowalscy i Malinowscy, tylko wciąż Schmidtowie i Müllerowie. Spoglądają z mroku klatek schodowych, stoją w brunatnych koszulach i opaskach na rękach ze znakiem, o którym wspominać dzisiaj już nie wypada i nie należy. Gołębie dobrze o tym wiedzą.
I takie też ponure opowieści snują pochowane w dziurawych dachach. Są dobrze zorganizowane. Dzielą się obowiązkami. Gołębie gruchające to przyczajeni strażnicy, mający ptasie oko na wszystko dokoła, nic nie ujdzie ich uwadze, żaden okruch, skórka od chleba, pozostałość po kebabie. Autorytarne oko widzi wszystko, nawet jeśli samo jest niedostrzegalne. Bo porządek ważna rzecz, wiadomo - Ordnung muss sein. Ale są także gołębie patrolujące swoje strefy ostrzału. Tak, brudzą, nie widząc w tym nic niestosownego, wręcz przeciwnie, to znak, że władza nie śpi i daje sygnał poddanym. Biały ślad na parapecie, znak może dyskretny, ale wyraźny.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam