Było upalne lato 1959 roku, gdy Frank Herbert stanął po raz pierwszy na wydmach w pobliżu miasta Florence w stanie Oregon. Krzepki, brodaty mężczyzna o jowialnym sposobie bycia, ubrany w wojskowy strój z demobilu i okulary ray-ban aviators, patrzył na góry piachu, które - spychane przez silny wiatr znad Pacyfiku - przesuwały się, grzebiąc wszystko, co napotkały na swej drodze. Pochłaniały nawet domy, zagrażały autostradzie. Departament Rolnictwa USA, chcąc chronić wydmy, zamierzał je ustabilizować, sadząc na 300 akrach europejskie trawy plażowe. Herbert miał napisać artykuł na temat tego programu.
Przyszły autor "Diuny" wynajął mały samolot, aby obejrzeć zjawisko z powietrza. Patrzył z fascynacją, ale i zgrozą. "Te fale mogą być równie niszczycielskie jak fala przypływowa, powodują nawet śmierć" - pisał do przyjaciela. Wkrótce spod jego pióra wyszedł specjalistyczny artykuł "Zatrzymali ruchome piaski", ale myśl o ruchomych wydmach nie dawała mu spokoju.
Pomysł na historię o pustynnej planecie
Zbliżający się do czterdziestki Herbert próbował swoich sił jako pisarz, odkąd skończył dziewiętnaście lat. Bez większego powodzenia. Przywykł jednak do tego, że w życiu nic nie przychodziło mu łatwo.
Urodzony w 1920 roku, dzieciństwo spędził w małej nadmorskiej miejscowości w stanie Waszyngton, łowiąc ryby, snując się wśród zacumowanych łodzi i opiekując się młodszym o 13 lat rodzeństwem. W domu rodzinnym był poważny problem z alkoholem i przemocą. W 1938 roku, bojąc się o bezpieczeństwo swojej pięcioletniej siostry, Frank zabrał ją autobusem do Salem w stanie Oregon, gdzie znaleźli schronienie u wujostwa. Jako dwudziestolatek pracował dla regionalnych gazet, próbując sprzedawać opowiadania do czasopism. Trafił na wojnę - przez osiem miesięcy służył jako fotograf w marynarce wojennej, ale któregoś dnia potknął się o linkę od namiotu, doznał urazu głowy i został zwolniony.
Był chronicznie spłukany, zatrudniając się dorywczo jako operator, komentator radiowy, dziennikarz freelancer, a nawet poławiacz małży i degustator wina. Na pewien czas zaczepił się w Waszyngtonie, by pisać przemówienia dla republikańskich senatorów. Według "Guardiana" brał nawet udział w przesłuchaniach słynnej komisji McCarthy'ego, polującej na komunistów. Senator Joseph McCarthy był jego dalekim krewnym, którego w rodzinie nazywano "kuzynem Joe".
Jako początkujący autor Herbert z ironią komentował głodowe honoraria, żartując, że stereotyp pisarza ledwie wiążącego koniec z końcem w klitce na poddaszu został stworzony przez wydawców pragnących wykręcić się niewielkimi zaliczkami.
Jego przyjaciel, pisarz Bill Ransom, wspominał:
Jedyną walutą, na której naprawdę mu zależało, był czas na pisanie.
Teraz chodził mu po głowie pomysł na powieść o planecie, której klimat czyni ją niemal niemożliwą do życia. Pełnej niebezpieczeństw, ale i kuszących bogactw. Zainteresował się pustyniami i kulturą ludów je zamieszkujących. Projektował świat, w którym każda kropla wody jest na wagę złota. Wymyślał plemię ludzi twardych i dumnych, w którym surowość środowiska kształtuje etykę wspólnoty i wzajemnej pomocy. Wreszcie snuł wizje o odległej przyszłości lat dziesięciotysięcznych, gdy ludzkość ma już za sobą etap ulepszania maszyn i technologii, a najbardziej rozwijanym narzędziem staje się umysł człowieka.
Jakim cudem uda nam się sprzedać tę książkę?
Wiosną 1963 roku Herbert przedstawił swojemu agentowi Lurtonowi Blassingame'owi wstępny szkic powieści i pierwsze rozdziały. Odpowiedź przyszła błyskawicznie: "Drogi Franku! Gratulacje, powieść jest wielka!". Blassingame chwalił pomysł, historię, świetnie nakreślone sylwetki bohaterów i dopytywał, kiedy dostanie ciąg dalszy. Ale kiedy go otrzymał, pojawiła się poważna wątpliwość: "jakim cudem uda nam się sprzedać tę książkę, skoro jest taka długa?".
Wśród wydawców panowało wówczas przekonanie, że czytelnikom literatury science fiction podobają się wyłącznie krótkie historie. Herbert próbował kompromisu - stworzył dwie minipowieści, opublikował je w odcinkach "Analog Science Fact & Fiction", jednym z bardziej prestiżowych magazynów gatunkowych. Sam autor nie był jednak zadowolony. Przerobił swoje dwie historie, dopisał trzecią, połączył je w jedną pokaźnych rozmiarów epopeję i rozpoczęło się szukanie wydawcy dla blisko 900-stronicowej powieści o pustynnej planecie.
CZYTAJ TEŻ: "DIUNA: CZĘŚĆ DRUGA" W REŻYSERII DENISA VILLENEUVE'A. ARCYDZIEŁO, KTÓRE PRZEKRACZA GRANICE >>>
Akcja "Diuny" rozgrywa się w odległej przyszłości, gdzie walczące ze sobą rody są trzymane pod butem bezwzględnego Imperatora. Wskutek politycznej intrygi szlachetny książę Leto, głowa rodu Atrydów, zostaje zmuszony do przeniesienia swojego księstwa z rajskiej planety Kaladan na pustynną planetę Arrakis, potocznie zwaną Diuną. Na Diunie panuje ekstremalny klimat. Wody jest tak mało, że mieszkańcy chodzą ubrani w filtraki, obcisłe ubrania, które wychwytują wilgoć z ciała i przetwarzają ją na płyn zdatny do picia.
Śmiertelnym wrogiem Atrydów jest ród Harkonnenów, banda sybarytów, nikczemników i chciwców, siejących strach i terror. Harkonnenowie nie zamierzają opuścić Diuny. Mimo skrajnie nieprzyjaznego klimatu piaszczysta planeta jest bowiem źródłem bajecznych bogactw. To jedyne miejsce w galaktyce, gdzie wydobywa się bezcenną "przyprawę". Narkotyk ma wiele przydatnych właściwości, m.in. zwiększa percepcję czasoprzestrzeni u pilotów statków kosmicznych, a bez tego cały system komunikacji i transportu w Imperium przestałby istnieć. Wydobywanie "przyprawy" jest niebezpieczne nie tylko ze względu na burze piaskowe i ataki nomadów, ale także dlatego, że hałas maszyn przyciąga gigantyczne czerwie piaskowe, długie na setki metrów stworzenia, które przemieszczają się po wydmach jak wieloryby w oceanie i są potężnym zagrożeniem dla ludzi i ich sprzętu. Głównym bohaterem Diuny jest 15-letni Paul Atryda, książęcy syn, co do którego zachodzi podejrzenie, że może być mesjaszem przepowiadanym w starożytnych proroctwach. Jego matka, Jessica, to członkini kobiecego zakonu Bene Gesserit. Siostry od tysiąclecia zajmują się programowaniem eugenicznym, którego kulminacją może być właśnie Paul. "Przesiewamy ludzi, by wyłowić człowieka" - słyszy 15-latek od mentorki swojej matki.
Dwadzieścia razy nie
Ponad dwadzieścia razy Herbert i jego agent usłyszeli odmowę publikacji "Diuny". W wydawnictwie Doubleday powiedziano im, że "nikt nie byłby w stanie przebrnąć przez pierwszych sto stron bez narastającego uczucia irytacji i dezorientacji". Ktoś inny odesłał tekst, wskazując na "dłużyzny", "nużące dialogi" i "nagłe napady melodramatu". New American Library odrzuciło powieść jako "prezentującą się mało nowocześnie".
Odsiecz nadeszła nieoczekiwanie z najmniej spodziewanej strony. Na początku 1965 roku do Herberta odezwał się wydawca z Chilton Books, znanego głównie z publikowania instrukcji obsługi samochodów. Sterling Lanier przeczytał fragmenty "Diuny" w czasopiśmie "Analog" i bardzo go to zainteresowało. Proponował Herbertowi wydanie całości w jednym tomie, w twardej okładce, oferując siedem i pół tysiąca dolarów honorarium. Blisko 60 lat później magazyn "Esquire" dostrzeże w tym coś symptomatycznego:
Od 1965 roku do chwili obecnej "Diuna" przeistoczyła się z interesującej powieści science fiction, opublikowanej przez wydawcę instrukcji naprawy samochodów, w książkę, która stała się instrukcją naprawy całej planety.
"Przykro mi, nie ma już dla was świata"
Chociaż "Diuna" zdobyła prestiżowe nagrody literackie Nebula i Hugo, nie od razu zyskała popularność. Przełom nastąpił w 1968 roku, gdy nieoczekiwanie dla samego autora stała się kultową lekturą wśród mieszkańców squatów, hippisów i studentów czasów kontrkultury. Młodzi ludzie odrzucali konsumpcjonizm. Stawiali na indywidualną wolność i pogłębioną duchowość. Popularne stało się eksperymentowanie z narkotykami w poszukiwaniu nowych doznań i możliwości poszerzania świadomości. Lata sześćdziesiąte były też okresem narodzin ruchu ekologicznego w Stanach Zjednoczonych. W "Diunie" to wszystko było, trafiła w swój czas. "Po Zachodnim Wybrzeżu niesie się wieść o epickiej powieści science fiction" - donosił felietonista "Boston Globe". Herbert odbierał mnóstwo telefonów od osób, które wydawały się być pod wpływem substancji psychoaktywnych i opowiadały mu, że czytają na głos jego powieść przy dźwiękach psychodelicznej muzyki. On sam zażywał pejotl i czytał Junga. W 1960 roku kumpel z żeglarstwa przedstawił go pisarzowi i filozofowi Alanowi Wattsowi, który mieszkał na łodzi w Sausalito. Długie rozmowy z Wattsem, dzięki któremu buddyzm zen przenikał do kontrkultury Zachodniego Wybrzeża, sprawiły, że książka, która mogła być przygodową, stała się powieścią filozoficzną, eksplorującą zagadnienia czasu, granic tożsamości i związku umysłu z ciałem. Widziano w niej też istotny tekst ekologiczny. Była czytana i analizowana przez działaczy na rzecz ochrony środowiska i globalnej transformacji. "Nie pozwolę się postawić w sytuacji, w której powiem moim wnukom: przykro mi, nie ma już dla was świata, wyczerpaliśmy wszystko" - deklarował Frank Herbert. "Diunę" nazywał "podręcznikiem dotyczącym świadomości ekologicznej". Ale też wątek mechanizmów władzy padał na podatny grunt. Odnosząc się do bohaterów swojej powieści, Herbert mówił podczas wykładu na Uniwersytecie Kalifornijskim: - Charyzmatyczni liderzy powinni nosić na czole naklejkę "może być groźny dla twojego zdrowia". Myślę, że jednym z najbardziej niebezpiecznych prezydentów, jakich mieliśmy, był Kennedy, bo ludzie mu ufali, mówili: "tak jest, panie prezydencie, co jeszcze możemy dla pana zrobić". I tak znaleźliśmy się w Wietnamie. A najbardziej wartościowym był Nixon, bo nauczył nas nie ufać władzy. To najlepszy rodzaj nauki.
"Wierzył, że pokona i tę przeszkodę"
Herbert powtarzał, że najbardziej fascynującą rzeczą jest dla niego to, jak człowiek wpływa na świat wokół siebie. Sam starał się nie przykładać ręki do niszczenia planety i zużywania jej zasobów. Żył zawsze w bliskim kontakcie z przyrodą, bez ekstrawagancji, na które z czasem mógł już sobie pozwolić. Na półwyspie Olympic w północno-zachodniej części stanu Waszyngton zbudował dom, który uważał za "ekologiczny projekt demonstracyjny". Sam skonstruował kolektor słoneczny (używając do tego m.in. materiału, z którego robione są torby na zakupy, i puszek po piwie), elektrownię wiatrową i generator na paliwo metanowe, wytwarzane z nawozu pozyskiwanego od własnych kur. W 1970 roku, przemawiając w Filadelfii do 30 tysięcy ludzi z okazji pierwszego Dnia Ziemi, zachęcał, aby wszyscy "rozpoczęli romans z naszą planetą" i przyłączyli się do niego, nigdy więcej nie kupując nowego samochodu. Sam tego postanowienia dochował.
Nadal dużo pisał. Wspierała go w tym żona, którą ich wspólny przyjaciel Bill Ransom nazywał "aniołem stróżem". Jak opowiadał, Beverly
przez niemal czterdzieści lat wszelkimi dostępnymi sposobami chroniła zarówno Franka, jak i czas potrzebny mu na pisanie.
O tym, że jej małżonek jest człowiekiem niesztampowym, przekonała się już podczas miesiąca miodowego, który spędzili w przeciwpożarowej wieży obserwacyjnej - na większe luksusy nie było go stać. Gdy już mieli dzieci, spakowała rodzinę do vana i zamieszkali w meksykańskiej wiosce, by nikt nie przeszkadzał jej mężowi w pisaniu.
W latach 70. rozwijał się kult "Diuny". Została przetłumaczona na 14 języków, do dziś sprzedano ponad 12 milionów egzemplarzy powieści. Herbert tymczasem nie spoczywał na laurach, tworzył serię sequeli, podążając za potomkami Paula, którzy wypełniali kosmiczne przeznaczenie linii Atrydów. Zmarł w 1986 roku, mając zaledwie 65 lat, niedługo po tym, jak zdiagnozowano u niego raka trzustki. Jego przyjaciel Bill Ransom wspominał, że "w typowy dla siebie sposób cały czas wierzył, że pokona i tę przeszkodę, tak jak udało mu się pokonać tyle innych. Równie typowy był sposób, w jaki umarł: pisząc na komputerze opowiadanie".
Film, jakiego świat nie widział
Tak jak początkowo do wydawców, tak i do ekranizacji "Diuna" długo nie miała szczęścia. Mogła stać się wielkim filmem, przez dekady jednak to się nie udawało. W połowie lat 70. realizacji podjął się słynny awangardowy reżyser z Chile, Alejandro Jodorowsky. W jego zamyśle miał to być film, jakiego świat nie widział. Planowany czas trwania - czternaście godzin. Orson Welles miał zagrać barona Harkonnena, Salvador Dali - Imperatora. Skomponowanie i wykonanie muzyki powierzono zespołowi Pink Floyd, projekty plastyczne przygotowali Hans Ruedi Giger (dostanie Oscara za efekty w filmie "Obcy - ósmy pasażer Nostromo") oraz słynny rysownik Jean "Moebius" Giraud. Statki kosmiczne projektował angielski ilustrator Chris Foss. Prace przygotowawcze trwały jednak bardzo długo, w dodatku pochłonęły ponad dwa miliony dolarów, a to wystraszyło ludzi, którzy mieli projekt sfinansować. "Diuna" Jodorowsky'ego przeszła do historii jako "najsłynniejszy film, który nie powstał".
Na początku lat 80. za powieść Franka Herberta zabrał się z kolei David Lynch. Poświęcił na to trzy i pół roku, budżet przekroczył 45 milionów dolarów. Za efekty specjalne odpowiadał m.in. Albert Whitlock ("Ptaki"), przerażające gigantyczne czerwie pustyni stworzył Carlo Rambaldi ("King Kong", "Obcy", "E.T."). Film w 1984 roku został ukończony, ale Universal znacznie okroił reżyserską wersję. Lynch był z efektu tak niezadowolony, że zażądał usunięcia swojego nazwiska z napisów końcowych. Nie pomógł Kyle MacLachlan w roli Paula Atrydy, Sting w obsadzie i ścieżka dźwiękowa stworzona przez zespół Toto. Pod względem dochodów ze sprzedaży biletów produkcja zaliczyła spektakularną klapę.
"Guardian" zauważa z ironią, że właściwie świetny film o "Diunie" powstał, a miał tytuł "Gwiezdne wojny". "Wszechświat Gwiezdnych Wojen zapełniają wszelkiego rodzaju zapożyczenia z 'Diuny', od mocy umysłowych Jedi podobnych do Bene Gesserit po wydobycie i hodowlę wilgoci na (pustynnej planecie - red.) Tattooine. Herbert wiedział, że został wykorzystany, widział swoje pomysły w hitowej, przynoszącej miliony serii Lucasa. W odpowiedzi wraz z kilkoma kolegami założył organizację o gorzko-żartobliwej nazwie We're Too Big to Sue George Lucas Society (Stowarzyszenie Ludzi Zbyt Wielkich, by Pozwać George'a Lucasa).
Nic dziwnego, że tak czekano na "Diunę" w reżyserii kanadyjskiego reżysera Denisa Villeneuve'a (film to produkcja Warner Bros. Discovery, właściciela TVN24). Choć w nowej ekranizacji scenarzyści znacząco uprościli świat Herberta, a kwestie polityczne, ekologiczne czy religijne są często sprowadzane do aluzji, pierwsza cześć, która miała premierę w 2021 roku, wzbudziła entuzjazm. Zrealizowane z rozmachem sceny walki. Imponujące efekty specjalne. Bezbłędna obsada aktorska (chwalony zwłaszcza Timothée Chalamet jako Paul Atryda). Pełna mocy muzyka Franza Zimmera. "Skala tego filmu sprawia, że opada szczęka" - stwierdził w recenzji Alex Flood z portalu NME. Steve Pond z "The Wrap" pisał o "budzącym podziw filmowym osiągnięciu, filmie opartym na nastroju, którego mroczne piękno porywa". Część druga, która do polskich kin weszła 29 lutego, też zbiera znakomite oceny. Film, który "od przeciętnego hollywoodzkiego hitu dzielą lata świetlne" (BBC), "oszałamiająco widowiskowy" ("Guardian"), z "wciągającą narracją" ("The Hollywood Reporter") - to tylko kilka cytatów z pierwszych recenzji.
Czy "Diuna" może uratować świat
Herbert nie należał do optymistów, jeśli chodzi o przyszłość ludzkości. Zresztą ponury maltuzjanizm - czyli przekonanie, że niekontrolowany przyrost ludności doprowadzi świat do katastrofy - był bardzo modny w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. W 1968 roku książka "The Population Bomb" ("Bomba populacyjna") Paula Ehrlicha stała się bestsellerem, przepowiadając masowy głód, jeśli wzrost populacji nie zostanie ograniczony. Autor "Diuny" uważał, że pytaniem, jakie należy stawiać, nie jest: ilu ludzi może przetrwać, ale: jaki rodzaj egzystencji jest możliwy dla tych, którzy przeżyją.
Magazyn "Esquire" we wrześniu 2023 roku pytał w tytule artykułu: "Czy 'Diuna' może uratować świat? Czy powieść, w której pojawiają się starodawne walki na noże i gigantyczne kosmiczne robale, może przekonać ludzi, aby poważnie podeszli do kwestii zmian klimatycznych?". Uderzające, jak mainstreamowa jest dziś większość poglądów Franka Herberta. W odbiorze współczesnych czytelników obok wyzysku środowiska naturalnego rezonują takie tematy, jak bezwzględna wojna o bogactwa naturalne, imperialistyczne ambicje, podszyte korupcją machinacje polityczno-biznesowe, ideologiczna demagogia, fanatyzm religijny, nierówności społeczne, wreszcie dezinformacja, która w "Diunie" uruchamia wiele dramatycznych w skutkach wydarzeń. Fakt, że przywódca okrutnego ludu Harkonnenów, stanowiącego największe zagrożenie dla planety, to baron o imieniu Vladimir, brzmi przy tym jak ponury żart.
"Esquire" zwraca też uwagę, że zarówno w książce, jak i w filmie Villeneuve'a ważna jest wewnętrzna walka człowieka, aby nie poddać się strachowi: "W świecie XXI wieku liczba lęków wydaje się większa i bardziej nieubłagana niż kiedykolwiek wcześniej. Zdrowie psychiczne każdego człowieka na świecie jest jak tama powstrzymująca falę chaosu. I 'Diuna' pomaga. Trochę. Jak powiedział Herbert w 1970 r., 'to tylko słowa'. Ale uczył też, że strach jest zabójcą umysłu, a walka o lepszy świat zaczyna się w każdym człowieku".
Autorka/Autor: Anna Zaleska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Niko Tavernise/Warner Bros. Pictures