Kręciła się pod "Pewexem", oferując zagraniczną walutę. Nagle zniknęła. Tajemnicza zbrodnia z Podkarpacia poprzedziła tragiczną katastrofę, w której 30 lat temu zginęło 10 osób.
Dołżyca k. Cisnej, 25 listopada 1990 roku
W całej Polsce odbywają się wybory prezydenckie. To pierwsze powszechne wybory po upadku PRL. O fotel prezydenta ubiegają się Roman Bartoszcze, Włodzimierz Cimoszewicz, Tadeusz Mazowiecki, Leszek Moczulski, Stanisław Tymiński i Lech Wałęsa.
Jeden z mieszkańców wsi Dołżyca w Bieszczadach oddał swój głos w lokalu wyborczym w Cisnej. Wracając do domu, spostrzegł leżącą nieopodal drogi wielką drewnianą skrzynię. Zwykła ludzka ciekawość nakazała mu zajrzeć do środka. Uderzając kamieniem otworzył wieko, zajrzał do skrzyni i oniemiał. Jego oczom ukazał się makabryczny widok. W skrzyni znajdowało się ciało kobiety.
Na miejsce wysłano ekipę dochodzeniowo-śledczą z Komendy Rejonowej Policji w Lesku. Wiek ofiary wstępnie oszacowano na 50-55 lat. Ślady na ciele wskazywały na uduszenie.
Dołżyca k. Cisnej, 10 stycznia 1991 roku
Śmigłowiec Mi-8 należący do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z ekipą telewizyjnego magazynu kryminalnego wylądował w pobliżu miejsca, w którym znaleziono zwłoki. Dziennikarze mieli przygotować program dotyczący tej zbrodni.
Dla niewielkiej Cisnej była to olbrzymia atrakcja. Nie dość, że pojawiał się znany wszystkim ze szklanego ekranu dziennikarz, to jeszcze przylatywali maszyną, jaką rzadko się tu widywało, o ile w ogóle.
- Przylot takiego "potężnego gada", wręcz "latającego autobusu" i jego przelot nad Cisną to było wydarzenie! - mówi tvn24.pl Krzysztof Antoniszak, były policjant z Cisnej.
Śledztwo tymczasem utknęło w martwym punkcie. Co udało się ustalić? Niewiele. Wiadomo, że ofiara to Alfreda K. 57-letnia mieszkanka Rzeszowa. Po raz ostatni widziano ją 8 listopada na placu obok "Pewexu" przy alei Lenina w Rzeszowie. Zajmowała się handlem dewizami. Od 10 listopada kobiety szukała policja. Tożsamość kobiety potwierdził mąż.
W jakich okolicznościach zginęła? Kto ją zabił? Na te pytanie wciąż próbowali odpowiedzieć śledczy.
Podejrzanych było wielu
Do napadów na cinkciarzy w okolicy dochodziło już wcześniej. W latach 1988-1990 było ich kilkanaście. Sprawców jednak nie wykryto. Policja początkowo łączyła te sprawy. "O poszczególnych napadach i ich sprawcach sporo mogą wiedzieć również postronni świadkowie, którzy jednak dotychczas milczeli w obawie przed krwawym odwetem" - pisała na początku stycznia 1991 roku gazeta "Nowiny", informując o wyznaczeniu przez komendanta policji nagrody w wysokości 50 milionów złotych za wskazanie sprawców.
Następnie podejrzenia padły na męża ofiary, który zaginięcie zgłosił dopiero po dwóch dniach. To wystarczająco dużo czasu, by zdążyć zatrzeć ślady. Podczas przeszukania, w jego domu znaleziono listewkę, podobną do tej, z jakich zbudowano skrzynię w której ukryto zwłoki.
Mężczyznę zatrzymano, ale śledczy szybko wykluczyli, by to on mógł stać za zbrodnią.
W międzyczasie napadnięta została kolejna cinkciarka. Kobieta zmarła w szpitalu, ale zdążyła przed śmiercią opisać policjantom wygląd napastnika. Jego portret pamięciowy pokazywały media. Sprawcy jednak wciąż nie udawało się namierzyć.
W rozwikłaniu zagadki śmierci Alfredy K. mogło pomóc nagłośnienie sprawy.
Zapadła "potworna cisza"
10 stycznia do Dołżycy dotarła grupa realizująca program "997". Plan był prosty: najpierw rekonstrukcja zdarzeń, potem rozmowy z funkcjonariuszami zajmującymi się sprawą. Około godziny 10 dziennikarze mieli już praktycznie wszystko, czego potrzebowali do materiału. Dogrywano jeszcze jedno ujęcie - odlatujący śmigłowiec. Wykonano je przy okazji tak zwanego oblotu technicznego.
- Te śmigłowce trzeba było co jakiś czas włączyć, rozgrzać silniki. Przed właściwym lotem odbywał się oblot techniczny, który trwał trzy-cztery minuty. I tyle to miało trwać - mówi Antoniszak.
W oblocie zwykle bierze udział tylko załoga. Ale dla miejscowych policjantów nawet krótki lot tym śmigłowcem i możliwość zobaczenia gór z lotu ptaka był niemałą atrakcją. Dowódca maszyny zgodził się zabrać ich na pokład. Wsiadło sześciu policjantów i jeden pracownik cywilny policji. W środku miało być jeszcze dwóch funkcjonariuszy, ale jeden z nich gorzej się poczuł i zrezygnował z lotu, drugi z kolei, Ryszard Krężałek wyskoczył do samochodu po papierosy, te jednak mu się gdzieś zapodziały. "Gdy je wreszcie znalazł Mi-8 był już w górze" - pisały 11 stycznia "Nowiny".
Na pokładzie, w innych okolicznościach, byłby także Krzysztof Antoniszak. Ale w tym czasie był na zwolnieniu lekarskim, z nogą w gipsie. - Nogę zwichnąłem o godzinie 1.13 w Nowy Rok, jak tańczyłem z pewną młodą dziewczyną. Żona mi to wypominała, ale gdyby nie ta dziewczyna, to razem z sześcioletnim synem byłbym w tym śmigłowcu - wspomina.
Start śmigłowca, jak wspomina, oglądał z okna w kuchni. - Czwartek w telewizji był dniem sensacji i kryminałów. Od rana leciał "Gliniarz i prokurator" (popularny amerykański serial kryminalny emitowany na początku lat 90. - przyp. red.) - opowiada.
Odcinek zaczynał się o 9.45. Śmigłowiec wystartował dwie-trzy minuty wcześniej.
Antoniszak: - Parzyłem sobie kawę. W kuchni mieliśmy okno na szkołę. Widziałem, jak śmigłowiec leci wzdłuż Solinki, po czym nad szkołą skręcił w lewo, w chmurę i zniknął z pola widzenia. Za chwilę wyleciał z tej chmury ze śmigłami do dołu, spadał na grzbiet. I po chwili walnęło. W Cisnej w jednej chwili zapanowała potworna cisza. Nawet ptaków nie było słychać.
Zapomniał, jak mówi, o kawie, serialu i nodze w gipsie. Wsiadł do swojego GAZ-a-69 i ruszył na miejsce wypadku.
Antoniszak: - Droga była zalodzona, dotarłem inną. Byłem na miejscu chyba jako czwarta osoba.
Jak opowiada, siła uderzenia była tak wielka, że elementy śmigłowca wbiły się po 4-5 metrów w grunt. Leżały porozrzucane dookoła miejsca tragedii.
Antoniszak: - Wszystko się paliło, nie dawało się podejść.
Jak opowiadał, około siedmiu minut po nim na miejsce dotarli pierwsi strażacy, z OSP Cisna.
Antoniszak: - Było ich czterech czy pięciu. Wyciągnęli to, co mieli na grzbiecie wozu, rozciągnęli węże i od razu wylali, ale to było mało. Oni mieli zbiornik z wodą na 2,5 tysiąca litrów. A tyle to paliwa miał śmigłowiec. To nie było gaszenie, to było rozcieńczanie paliwa.
Po 20 minutach przyjechali strażacy z Baligrodu, a potem dwa wozy z Leska.
Antoniszak: - Dopiero jak ci z Leska zaczęli pianą gasić, to ten pożar przytłumili. Ale w międzyczasie nasi strażacy z Cisnej zdążyli dwa razy obrócić do punktu czerpania wody i wylać to na śmigłowiec.
W podobnym czasie co strażacy z Leska, na miejsce dotarła ekipa telewizyjna, GOPR-owcy, pogotowie i miejscowa ludność.
Antoniszak: - Po 20 minutach było ze 100 osób. Ludzie z okolicy rzucali wszystko i biegli na ratunek.
Ale nie było kogo ratować. "Ludzie przeszukiwali teren, łudzili się nadzieją, że może w ostatniej chwili ktoś wyskoczył, że może siła wybuchu kogoś wyrzuciła, że gdzieś w pobliżu może ktoś żyć, być rannym i potrzebować pomocy. Okazało się, że to były płonne nadzieje - opowiadała po zdarzeniu dziennikarzowi "Nowin" Teresa Frycz-Ziomko, pielęgniarka z miejscowej przychodni, która była na miejscu tragedii.
Pamięta to doskonale Antoniszak, bo z miejsca tragedii, jak twierdzi, się nie ruszał. Spędził tam całą noc. - Zostaliśmy tam, pilnowaliśmy miejsca zdarzenia. Nocą rodziny z latarkami szukały swoich po okolicy, wierząc, że wyskoczyli i przeżyli - mówi.
Około godziny 23 pożar wybuchł na nowo.
Antoniszak: - Zjechaliśmy moim gazikiem na dół, do Cisnej i zbieraliśmy z wszystkich możliwych instytucji gaśnice. Z nogą w gipsie biegałem i pakowałem je do samochodu. Zebraliśmy chyba z 30 gaśnic i sami ugasiliśmy ten pożar.
Bilans wypadku był tragiczny: życie straciło 10 osób - załoga i siedmiu pracowników policji. "Nie są znane przyczyny katastrofy. Trwa intensywne dochodzenie" - donosiły 11 stycznia "Nowiny".
Zginęli: * podkomisarz Marek Pasterczyk z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krośnie, * aspirant Zdzisław Marciniak z Komendy Rejonowej Policji w Lesku, * starszy sierżant Roman Górecki z Komendy Rejonowej Policji w Lesku, * sierżant Bogusław Szuba z Komendy Rejonowej Policji w Lesku, * posterunkowy Jacek Typrowicz z Komendy Rejonowej Policji w Krośnie, * posterunkowy Marek Buda z Komendy Rejonowej Policji w Krośnie, * Kazimierz Wajda, pracownik Komendy Wojewódzkiej Policji w Krośnie, * kapitan pilot Paweł Prorok, dowódca załogi śmigłowca, * starszy chorąży pilot Roman Pakuła, drugi pilot śmigłowca, * młodszy chorąży Jacek Główka, technik pokładowy.
Reklama pomogła rozwiązać zagadkę
Mimo katastrofy śledztwo w sprawie zabójstwa Alfredy K. trwało dalej.
Antoniszak: - Pamiętam, że Romek Pasterczyk, którego brat zginął w śmigłowcu, po katastrofie mówił: "Dorwę tego sku*****na!". I prowadził prywatne śledztwo.
Po 10 stycznia zatrzymano kolejnego podejrzewanego. Mężczyzna przypominał osobę z portretu pamięciowego sporządzonego na podstawie relacji napadniętej cinkciarki, która zmarła w szpitalu.
Na jego osobę wskazywało to, że pracował w Rzeszowie, czyli tam, gdzie zabito Alfredę K. Dodatkowo handlował drewnem, więc miałby z czego zbić skrzynię. Ponadto jego zakład miał ośrodek wypoczynkowy w Cisnej, czyli nieopodal Dołżycy, gdzie znaleziono zwłoki. Wreszcie - gdy doszło do zabójstwa, nie było go w pracy.
Ale i to był fałszywy trop.
O rozwikłaniu zagadki zadecydowała dopiero spostrzegawczość policjantów. Ich uwagę przykuła reklama bufetu w pobliżu "Pewexu", przy którym ostatni raz widziano Alfredę K.
– Naszą uwagę zwróciły kawałki miękkiej płyty pilśniowej, którą nadbudowano skrzynię, by zmieściły się w niej zwłoki. Zauważyłem, że tak samo pomalowana jest reklama bufetu w rzeszowskim Zakładzie Doskonalenia Zawodowego, tuż obok Pewexu, gdzie zamordowana kobieta handlowała walutami. Młody człowiek prowadzący ten bufet szybko przyznał się do popełnienia zbrodni – wspominał w 2011 r. portalowi supernowosci24.pl Krzysztof Guzik, prowadzący tamto śledztwo.
Antoniszak: - On, razem z Romkiem Pasterczykiem i Ryszardem Krężałkiem działali razem. To był najlepszy zastęp dochodzeniowców w Europie, mieli wykrywalność sto na sto. Oni byli stworzeni do tej roboty.
Zatrzymany to 23-letni wówczas Piotr W. Śledczym szczegółowo opisał zabójstwo kobiety.
"Piotr W. wyjaśnił, iż do zbrodni popchnęła go bardzo trudna sytuacja materialna, rodzinna i mieszkaniowa. Chciał się usamodzielnić finansowo, więc zaproponował znanej z widzenia Alfredzie K. (waluciarze z giełdy często zaglądali do jego bufetu, aby się ogrzać, wypić herbatę, odpocząć) dokonanie intratnej transakcji walutowej" - informowały 31 stycznia "Nowiny".
Umówili się na nią właśnie na 8 listopada. Mężczyzna miał zamówić u cinkciarki 5 tysięcy dolarów. Wówczas za 1 dolara płacono 9500 ówczesnych złotych. Suma, którą chciał wymienić na dolary to niespełna 50 milionów starych złotych (średnia pensja w 1991 r wynosiła 21 240 000 zł).
Kobieta przyszła do bufetu już po godzinach jego otwarcia. Piotr W. po upewnieniu się, że ma ze sobą obiecane pieniądze, uderzył ją w głowę a następnie udusił. Ciało ukrył w chłodni.
"Przez cały tydzień normalnie pracował obok miejsca, w którym spoczywały zwłoki zamordowanej, aż wreszcie od jednego z członków rodziny udało mu się pożyczyć malucha z górnym bagażnikiem (na dachu), którym zamierzał przewieźć ciało w ustronne miejsce" - donosiły "Nowiny" 31 stycznia.
Jak opisywała lokalna gazeta, z płyt wiórowych zbił skrzynię, do której zapakował zwłoki kobiety. Nieświadomi tego, co jest w środku, uczniowie Zakładu Doskonalenia Zawodowego pomogli Piotrowi W. umieścić skrzynię na dachu fiata 126p. Pod osłoną nocy mężczyzna wywiózł ją i wyrzucił przy drodze w Dołżycy.
Mężczyzna za skradzione pieniądze kupił poloneza, planował też kupno mieszkania.
Czy plan był realny? Trudno oszacować. W Polsce walczono wtedy z hiperinflancją i ceny potrafiły radykalnie podskoczyć z miesiąca na miesiąc.
Biorąc pod uwagę średnie ceny poloneza z salonu na przełomie 1990 i 1991 roku, z pewnością możemy stwierdzić, że Piotr W. nie zdecydował się na kupno nowego samochodu, a używanego. Bo suma skradziona cinkciarce nie starczyłaby mu na egzemplarz z Polmozbytu. A do mieszkania i tak musiałby sporo dołożyć ze swoich.
Sąd skazał go na 25 lat więzienia.
Antoniszak: - Wyszedł na wolność zdaje się, że po 15 latach.
***
O katastrofie śmigłowca sprzed 30 lat przypomina pamiątkowy obelisk. Wznieśli go, rok po tragedii, policjanci i mieszkańcy Cisnej.
Antoniszak: - Ważący półtorej tony kamień sami stargaliśmy z grupą chłopaków po gałęziach. Zasypaliśmy dziurę, która powstała po uderzeniu śmigłowca o ziemię, a znaleziony złom wrzuciliśmy pod głaz. Do dzisiaj, co jakiś czas, turyści znajdują w okolicy jakieś blachy i zanoszą je pod obelisk. Za tablicę nic nie płaciliśmy, dogadaliśmy się z hutą na zasadzie "coś za coś".
Każdego roku, 10 stycznia, 1 listopada i w dniu Święta Policji przyjaciele, znajomi i krewni składają na nim kwiaty.
Antoniszak: - W niedzielę też idziemy do góry. Z racji obostrzeń, dwie piątki, jedna po drugiej, pójdą złożyć wieńce. A uroczystości przełożyliśmy na lipiec, na święto policji.
Przyczyny katastrofy z 10 stycznia 1991 roku wyjaśniała wojskowa komisja lotnicza. Raport został utajniony.
Autorka/Autor: Filip Czekała
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Policja