"Brudne, pomięte niczym szmaty, poprzerywane, wielokrotnie klejone. Jaka gospodarka - taki pieniądz" - skarżyła się w 1990 roku redakcja "Przekroju". Mógłbym dorzucić do tego cytatu garść wskaźników gospodarczych i napisać, że na przełomie lat 80. i 90. inflacja sięgała w Polsce tysiąca procent. Ale lepsza będzie anegdota mojego teścia.
Naprzeciw Dworca Zachodniego w Poznaniu działał sklep RTV o wdzięcznej i zgodnej z duchem epoki nazwie Wizex. W magnetowidy i telewizory zaopatrywali się tam mieszkańcy ościennych województw, więc każdego dnia utarg wynosił dobrych kilkadziesiąt milionów. Teść spytał kiedyś właściciela salonu, czy nie boi się wieczorami nosić reklamówek z pieniędzmi do zaparkowanego w pobliżu auta. Mężczyzna wzruszył tylko ramionami i odpowiedział:
Torby i tak są dla złodzieja. Nie ma miesiąca, żeby ktoś mi ich nie wyrywał. Ale tam są same setki. Miliony trzymam w plecaku pod płaszczem.
Owsiak z żelazkiem
Określenie "stare pieniądze" pokoleniu Z kojarzy się z nabzdyczonymi influencerami, którzy opowiadają o zasadach noszenia smokingów. Tymczasem skojarzenia milenialsów wędrują w stronę plików różnokolorowych banknotów. Może i zajmowały dużo miejsca w portfelu, ale nie można było za nie wiele kupić. Dobrze pamięta to antropolożka kultury i badaczka polskiej transformacji Olga Drenda.
- Gdy byłam w podstawówce, bardzo podobał mi się słownik polsko-angielski Disneya. Kolorowy, pełen znanych postaci z kreskówek, po prostu marzenie każdego dzieciaka - wspomina Drenda. - Wydawnictwo nie należało do tanich, więc odkładałam sobie kieszonkowe. Gdy uzbierałam potrzebną sumę, okazało się, że pan handlujący na bazarku książkami tylko bezradnie rozłożył ręce. Przez miesiąc ceny poszły w górę tak bardzo, że za zawartość mojej skarbonki mogłabym kupić co najwyżej pół słownika - śmieje się autorka "Duchologii polskiej".
Płacono nie tylko dużą ilością banknotów, ale na dodatek były one bardzo różnorodne. W obiegu znajdowało się aż kilkanaście nominałów.
- Zawsze trzeba było zarezerwować sobie tę godzinkę na wieczorne liczenie utargu - wspomina Marcin Kręglicki, który pod koniec lat 80. założył przy ul. Wspólnej w Warszawie kultową azjatycką restaurację Mekong. - Ludzie zatrudnieni w handlu i gastronomii mieli zanikłą już chyba dziś zdolność do "cinkciarskiego" przeliczania pieniędzy, czyli szybko, spod kciuka. Na dodatek były to czasy, gdy paragony wypisywało się przez kalkę. Jeden dla klienta, jeden dla kuchni z zamówieniem i wreszcie ten trzeci dla fiskusa. Zawsze trzeba było też trzymać zapas gotówki na wypłaty i niespodziewane zakupy, gdyby odwiedziła nas baba z cielęciną - śmieje się restaurator.
Wśród Polek i Polaków na popularności zaczęły zyskiwać duże portfele oraz inne wynalazki do przenoszenia pieniędzy.
- Niektórzy pliki banknotów owijali gumkami recepturkami - wspomina Olga Drenda. - Moda na neonowe torebki "paszportówki" na szyję pomagała dzieciom trzymać w jednym miejscu legitymację szkolną i kilka "Koperników" (stare 1000 zł z wizerunkiem Mikołaja Kopernika – red.). Z poprzedniej dekady przydawały się męskie torebki-saszetki na nadgarstek w stylu cinkciarskim, które określano niezbyt poprawną nazwą "pederastek". Rekwizytem sprzedawcy z targu była "nerka" noszona na brzuchu, a nie jak dzisiaj na ukos, zaś biznesmena w garniturze - neseser - wylicza autorka "Duchologii…".
Podczas finałów Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy nikt nie potrząsał puszką, w której brzęczały monety. Nie tylko dlatego, że gotówkę zbierano do plastikowych toreb i reklamówek.
- Po prostu nie było już w obiegu monet z powodu ich niskiej siły nabywczej - wspomina producent i reżyser Walter Chełstowski, który razem z Jerzym Owsiakiem prowadził pierwsze finały WOŚP. - Do worków trafiały banknoty, które potem rozłożone do liczenia zajmowały całą podłogę telewizyjnego studia. Nie mieliśmy wielu liczarek, a te, co były, ciągle się zacinały, bo banknoty były niemiłosiernie wymiętoszone. Ktoś wpadł na pomysł prasowania ich żelazkiem, ale to była syzyfowa praca - wyjaśnia Chełstowski.
Wolontariusze WOŚP przeliczali wprawdzie olbrzymie kwoty, ale jednak od święta. Za to księgowi musieli mierzyć się z urokami inflacji na co dzień.
- Pan wie, co to jest amerykanka? - pyta mnie Teresa Fołta, ekspertka Stowarzyszenia Księgowych w Polsce, a ja milczę, bo ta nazwa kojarzy mi się z rozkładaną sofą albo ciastkami amerykanami.
- To rodzaj księgi handlowej, prowadzonej tabelaryczną techniką w sposób ręczny, w której zapisywano wszystkie operacje gospodarcze danego przedsiębiorstwa dotyczące roku obrotowego - wyjaśnia biegła rewident. - Pracę zaczynałam w drugiej połowie lat 80. w rolniczej spółdzielczości, tam nie było komputerów. Pamiętam, że czasami to była męczarnia, żeby te wszystkie zera zmieściły się w wąskich tabelkach amerykanki - wspomina Teresa Fołta.
- A nie myliły wam się te zera? - dopytuję.
- Jak się na co dzień operowało milionami, to nie było problemu, ale gdy ktoś z małej firmy przechodził do dużego biznesu, gdzie operowało się miliardami, to wtedy faktycznie musiał się bardziej pilnować - wyjaśnia księgowa.
Przestań zgrywać milionera i odetnij cztery zera
Jedną ze słodko-gorzkich zabaw schyłkowego PRL było zginanie banknotów w harmonijkę. Robiono to w taki sposób, by napis na tylnej stronie "są prawnym środkiem płatniczym w Polsce" zamienił się w "są niczym w Polsce".
Emitowano coraz większe nominały, sięgając po wizerunki Sienkiewicza, Reymonta i Paderewskiego. Dwumilionowy banknot z wirtuozem nie był ostatnim słowem Narodowego Banku Polskiego, bo powstał niezrealizowany projekt pięciomilionówki z marszałkiem Piłsudskim. Polska Ludowa przepoczwarzała się w III RP i było to widać także w systemie pieniężnym. Na jednym banknocie pogromca bolszewików, a na innym (stare 100 zł) hasło "Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się".
Trzeba było jakoś ten mętlik uporządkować. Poza tym uznano, że jeśli Rzeczpospolita ma być poważnie traktowana na świecie, to jej waluta nie powinna rozśmieszać absurdalną liczbą zer. Po 1991 r. kosztowne społecznie reformy zaczęły przynosić skutek i udało się inflację opanować. Prywatyzowano duże przedsiębiorstwa, wprowadzono podatek VAT i kasy fiskalne oraz przywrócono wymienialność złotego na zachodnie waluty. Polska gospodarka rynkowa nadal cierpiała na choroby wieku dziecięcego, ale jednak już nieco okrzepła.
Prowadzone od 1990 r. prace związane z reformą walutową weszły w decydującą fazę w 1994 roku. 7 lipca Sejm przegłosował ustawę o ekwiwalentnej denominacji i emisji nowych banknotów z wizerunkami polskich władców oraz monet. Podstawową zasadą było dzielenie przez 10 tysięcy. Gdy na jednym z wieców Lech Wałęsa mówił, że każdy Polak powinien dostać czek na sto milionów, to w przeliczeniu na nowe pieniądze byłoby to dziesięć tysięcy. Stawka popularnego teleturnieju "Miliard w rozumie" zamieniłaby się w sto tysięcy, a jeśli znaleźlibyśmy w paczce z czipsami zafoliowany banknot z Kopernikiem, to mieliśmy w garści 10 groszy.
Operacja kciuk
- Pamiętam tego chomika - mówi Olga Drenda.
- To był przecież bóbr - protestuję nieśmiało.
- Nie, to był chomik. A właściwie chomikolud. Dorobiono mu ludzkie dłonie i czerwone szelki maklera - przypomina antropolożka.
Mowa o rysunkowym gryzoniu w okularach, który z telewizyjnego ekranu tłumaczył, jak należy przeliczać nominały ze starych na nowe. Wygłaszał przy tym slogan:
Zakryj kciukiem zera cztery, będzie pieniądz nowej ery.
Kontrowersje dotyczące jego statusu gatunkowego brały się być może stąd, że od początku 1995 r. nadawano teleturniej dla dzieci "Szalone liczby". Oprócz Januarego, który blefował, i Dusi, która zawsze miała rację, występował tam bóbr o imieniu Plusik. W pierwszych odcinkach Plusik wyjaśniał denominacyjne zawiłości i być może w moich wspomnieniach skleił się z chomikiem o ludzkich rękach. Animowane zwierzaki były oczywiście elementem kampanii informacyjnej NBP, która swój początek miała niemrawy.
"Rzecznik prasowy NBP zapewniał, że będzie prowadzona szeroko zakrojona kampania informacyjna. Tymczasem wszystko sprowadza się właściwie do rysu historycznego i prezentacji ustawy w prasie. We wszystkich miejscach związanych z obrotem pieniężnym powinny być ulotki i plakaty informujące o tym, jakie będą przeliczniki starych i nowych pieniędzy" - niepokoił się w październiku 1994 redaktor "Echa Krakowa". I trudno się dziwić tej nerwowości.
- Denominacja kojarzyła się Polakom źle - mówi właściciel Gabinetu Numizmatycznego Damian Marciniak. - W 1950 r. komunistyczne władze wprowadziły bandycki przelicznik 3 złotych nowych za sto starych. Reforma została przeprowadzona z zaskoczenia, a na wymianę ludzie mieli zaledwie kilka dni, więc wiele osób straciło gigantyczne oszczędności - przypomina.
Trzeba jednak przyznać, że gdy kampania NBP wreszcie ruszyła, to realizowana była z rozmachem i w nowoczesnym jak na owe czasy stylu.
Bank gra Vabank
- Pomysł był prosty. Ubrany w białą koszulę i czerwone szelki wchodziłem do taksówek, restauracji, na targowiska - wspomina aktor Krzysztof Janczak, znany lepiej jako Pan Yapa - Gdy przychodziło do płacenia, wygłaszałem slogan "Zasłoń kciukiem zera cztery, będzie pieniądz nowej ery". Część tych sytuacji była ustawiana, ale niektóre scenki graliśmy na żywca z prawdziwymi ludźmi - dodaje satyryk.
Pan Yapa był wówczas u szczytu popularności dzięki występom w programie "5-10-15" oraz teleturnieju "Czy wydra wygra?". Jego charakterystyczne zawołanie "Witka, witeczka" było równie rozpoznawalne co owsiakowe "Siema!". Spoty emitowane na przełomie '94 i '95 roku miały dla Janczaka pewne nieoczekiwane konsekwencje.
- Zaczepiały mnie na ulicach różne osoby i pytały, czy wymienię im pieniądze na nowe, albo czy można 50 zł wymienić na pół grosza - wspomina z rozbawieniem Krzysztof Janczak, któremu na ekranie towarzyszył niekiedy rysunkowy Królik Denomi. Wspólnie z Panem Yapą mieli za zadanie ocieplić wizerunek technokratów z NBP.
- Casting wygrałem w przedbiegach. Telewizja dysponowała ponoć badaniami, z których wynikało, że budzę sympatię na podobnym poziomie co Kubuś Puchatek - śmieje się Pan Yapa. - Gdyby obsadzili na przykład Bogusława Lindę kojarzonego wówczas z filmami takimi jak "Psy", to ludzie mogliby się przerazić - kończy pół żartem, pół serio aktor.
Postaci byłych esbeków i gangsterów faktycznie nadawały się do promocji reformy dość słabo. Co innego dowcipni przedwojenni kasiarze o nienagannych manierach. Wybrana przez NBP agencja Andrzeja Pągowskiego zaproponowała, by kampanię informacyjną oprzeć na motywach z niezwykle lubianych filmów "Vabank".
- Było to fajne doświadczenie, bo spotkała się stara ekipa z "Vabank" i dobrze się przy tym bawiła - wspomina kręcenie spotu Juliusz Machulski. - To były piękne czasy, gdy reklamodawcy nie wtrącali się jeszcze w kreację i dawali artystom wolną rękę - wyjaśnia reżyser, któremu wtóruje grafik Andrzej Pągowski.
- Z perspektywy lat podziwiam odwagę zarówno prezes NBP Hanny Gronkiewicz-Waltz jak i ministra zdrowia Ryszarda Żochowskiego. Prezes banku zgodziła się na wyluzowany i żartobliwy spot o poważnej reformie, a minister w tym samym czasie klepnął nam hasło i plakaty do akcji "Papierosy są do dupy". Myślę, że dziś coś takiego by nie przeszło - śmieje się słynny grafik, który zupełnym przypadkiem stał się także autorem pierwszego polskiego "zdenominowanego" znaczka pocztowego.
Denominacyjna etiuda à la "Vabank" zaczyna się od wyjścia Kramera z więzienia. Przestępca grany przez Leonarda Pietraszaka dysponuje tajnymi notatkami przedwojennego króla fałszerzy i chce zająć się podrabianiem pieniędzy. Okazuje się jednak, że jest to równie możliwe co filmowe ucho od śledzia. Nowe pieniądze są zbyt dobrze zabezpieczone. Duńczyk i Kwinto z politowaniem przyglądają się desperacji Kramera, bo sami grają już czysto. Kwinto jest nawet dyrektorem Mennicy Państwowej, w której rozgrywa się jedna ze scen.
- Ze względów bezpieczeństwa producenci nie mogli zrobić wcześniej dokumentacji planu i gdy przyjechaliśmy na miejsce, to okazało się, że na prasach bijących monety widnieje wielka nazwa "Schuler", co po polsku brzmi dość dwuznacznie. Bardzo nas to rozbawiło i zamiast usuwać napis z kadru, postanowiliśmy go ograć - wspomina Juliusz Machulski.
W ten sposób powstał zabawny dialog między Janem Machulskim i Witoldem Pyrkoszem.
"- Ty, nie boisz się? - Czego? - Szuler! - No to co! Ty się nazywasz Duńczyk, a jesteś ze Lwowa".
- Za zgodą NBP i telewizji zastosowaliśmy pewien fortel. Zaprosiliśmy na plan dziennikarzy, którzy byli przekonani, że kręcimy sequel popularnej komedii - wspomina Andrzej Pągowski. - W "Panoramie" i "Wiadomościach" poszły o tym nawet jakieś materiały, a programy telewizyjne w gazetach zapowiadały emisję naszego spotu jako premierę "Vabank 3". Dzięki temu wieczorem 29 grudnia 1994 pół Polski zasiadło przed telewizorami, a wiele osób pewnie odpaliło nawet magnetowidy, by nagrać sobie nowy film - opowiada artysta.
Filmowcy za reklamę otrzymali honoraria jeszcze w starych złotych, ale Juliusz Machulski wspomina szczególny prezent od pracowników mennicy.
- Dostałem wielki arkusz nowych niepociętych 50-złotówek z Kazimierzem Wielkim. One nie były pełnoprawnym środkiem płatniczym, bo były drukowane na potrzeby reklamy. Oprawiłem sobie ten arkusz w ramkę i przez wiele lat wisiał u nas w domu.
D-Day
Nowe banknoty wydrukowane w londyńskiej wytwórni De La Rue przylatywały do Polski partiami. Tajemnicze hangary wypełnione pieniędzmi, których na lotnisku w Modlinie pilnowali komandosi, to jedynie miejska legenda. Ale żołnierze żandarmerii faktycznie pomagali konwojować ciężarówki z banknotami, które jeszcze przed końcem 1994 r. ruszyły w Polskę. Obstawa była niezbędna, bo w owych czasach gangsterzy działali ze szczególnym rozmachem.
Nowe pieniądze najszybciej trafiły do rąk pracowników budżetówki w miastach, gdzie znajdowały się oddziały NBP. Już trzeciego stycznia moja klasowa koleżanka przyniosła do szkoły komplet monet i dwa banknoty "pożyczone" z wypłaty ojca, wykładowcy akademickiego. Wspaniały to był dzień, nie zapomnę go nigdy, bo nauczycielka matematyki skróciła nam lekcję o kwadrans, żebyśmy mogli dokładnie obejrzeć te cuda. Nie pamiętam natomiast, na co wydałem swoje pierwsze PLN, ale pewnie na to samo, co moja koleżanka po fachu.
- Na początku podstawówki pojechałam na obóz tenisowy - wspomina Olga Sokal, redaktorka portalu lubimyczytac.pl. - Wtedy po raz pierwszy zabrałam kieszonkowe w nowych złotych i za dychę z Mieszkiem kupiłam w kiosku dwie wielkie butle napojów gazowanych. Pewnie jeszcze wydali mi resztę. Pamiętam, że się szybko wygazowały, bo nie miałam siły ich dokręcać - mówi dziennikarka.
Wypada mieć tylko nadzieję, że to samo nie spotkało butelek chłodzących się w banku BGŻ w Bydgoszczy.
"Jak poinformowała nas główna księgowa banku Jadwiga Piniarska, prace trwać będą w sylwestrową noc i w Nowy Rok. Czy będzie szampan? Chyba tak, ale w minimalnych ilościach, bo rachunki muszą się zgadzać" - donosił w przededniu sylwestra '94 lokalny "Tygodnik Pałuki".
W bankach już wtedy działały systemy komputerowe, które pozwalały szybko "przewalutować" rachunki klientów, ale i tak pracy nie brakowało. Kłopoty były z rozmaitymi drukami ścisłego zarachowania, na których widniały stare kwoty, oraz znaczkami skarbowymi. W Polsce rozgorzała dyskusja: niszczyć, poprawiać czy używać ich do wyczerpania zapasów? Drukarki do biletów na dworcach kolejowych nie były przystosowane do zapisywania nowych cen, podobnie jak liczniki dystrybutorów na stacjach benzynowych. Skomplikowane było także dostosowanie bankomatów. W całej Polsce tych urządzeń było zaledwie 120, ale wymiana podajników i kaset do przechowywania banknotów i tak zajęła pół roku.
Biegła rewident Teresa Fołta pracowała wówczas w fabryce opon w Dębicy. Zakład zatrudniał tysiące osób i swoją księgowość od dawna opierał na komputerach. Początkowo były to wielkie odry na karty perforowane, które obsługiwali informatycy w białych kitlach, ale w 1994 funkcjonowały już pecety.
- Już pod koniec 1994 zostały przygotowane zmiany w programach księgowych, które zainstalowano w pierwszych dniach stycznia - wspomina Teresa Fołta. - Wynagrodzenie za pracę w grudniu pracownicy umysłowi otrzymali przed końcem roku w starych złotych. Natomiast pracownicy na stanowiskach robotniczych w styczniu 1995 roku w nowych banknotach, bo był czas na ich pobranie z banku. Pracownicy z ciekawością czekali na otrzymanie wypłaty w "nowych pieniądzach". Więcej czasu zajęło sprawdzenie prawidłowości ustalenia wartości środków trwałych i ich umorzenia na 1 stycznia 1995 r., ponieważ na ten dzień poza denominacją była także przeprowadzona urzędowa aktualizacja ich wartości. W tak dużym przedsiębiorstwie produkcyjnym było kilkaset tysięcy środków trwałych: budynków, budowli, maszyn, urządzeń, wyposażenia - wspomina biegła rewident.
Ile to będzie na stare?
"Szok", "Chaos", "Godzina czterech zer"… pod koniec roku 1994 gazety prześcigały się w dramatycznych nagłówkach. Nawet kończąca już swój żywot Kronika Filmowa głosem lektora Jerzego Rosołowskiego żartowała:
Jeśli tylko kasjerki nie zwariują, obejdzie się bez ofiar.
Wieszczono szturm na banki, kolejki w sklepach i dantejskie sceny przy wydawaniu reszty.
Witold Polus, który za sklepową ladą stoi nieprzerwanie od epoki Gierka i do dziś prowadzi sklep ogólnospożywczy "U Witka" przy ulicy Świt w Poznaniu, uważa, że reforma nie stanowiła dla niego żadnego problemu.
- Może by pan napisał artykuł o moich podróżach motocyklem i pielgrzymce do Santiago de Compostella? Tysiąc kilometrów pieszo przeszedłem - proponuje pan Witek, rozładowując ciężarówkę z warzywami. - Ta denominacja to na miękko weszła - przekonuje. - Mieliśmy oczywiście przez pewien czas podwójne ceny w starych i nowych złotych i były też ściągawki, jak i co liczyć. Pamiętam, że starszym klientom trzeba było czasem pomagać przy obliczeniach, bo oni się gubili. Dawali mi portfele i mówili, żebym zabrał tyle, ile trzeba, i wydał im tyle, ile trzeba - podsumowuje Witold Polus.
Wtóruje mu były kioskarz Dariusz Blachnierek. - Szczerze mówiąc, spodziewałem się większego zamieszania - wspomina mężczyzna, który 30 lat temu z ojcem prowadził kiosk Ruchu. - Chociaż pamiętam zabawną sytuację przy wydawaniu reszty. Klient nie chciał przyjąć nowej dwuzłotówki, bo wydawała mu się dziwna. Domagał się starej, takiej PRL-owskiej - śmieje się Blachnierek.
Jadą ksera kolorowe
- Mało osób wie, że podczas prac nad denominacją powstały także banknoty przedstawiające wizerunki polskich miast projektu Waldemara Andrzejewskiego o nominałach od 1 do 500 złotych - mówi właściciel gabinetu numizmatycznego Damian Marciniak. - Jednak z uwagi na słabą jakość druku i niski poziom zabezpieczeń trafiły na przemiał. Nowe wzory z władcami Polski autorstwa Andrzeja Heidricha były już technologicznym skokiem w XXI wiek - wyjaśnia znawca pieniędzy.
We wspomnianym spocie Kwinto i Duńczyk komentują zabezpieczenia nowych banknotów. Składały się na nie różne znaki wodne, mikrodruk, metalowe nitki, efekty kątowe, znaki widoczne pod lampą UV i wreszcie znaki recto-verso. "Wymówić trudno, a co dopiero podrobić" - kwituje z podziwem Witold Pyrkosz. Lęk przed fałszerstwami był jednak obecny, bo przez kilka pierwszych miesięcy nadgorliwi sprzedawcy często wzywali policję do podejrzanych banknotów. Prawie wszystkie okazywały się... autentyczne.
W moim osiedlowym sklepie pojawiła się lampka emitująca promieniowanie ultrafioletowe i rzecz jasna wzbudzała moje wielkie zainteresowanie. Kilka razy wspólnie z kolegami prosiłem umęczoną sklepową, żeby pozwoliła nam popatrzeć na fosforyzujące w filetowym świetle banknoty. Pamiętam też plotkę, że ktoś podrabia monety dwu- i pięciozłotowe. By znaleźć podróbkę, trzeba było mocno nacisnąć na rdzeń, który w fałszywce powinien wypaść.
- To nieprawda - mówi prywatny detektyw Maciej Szuba, który w latach 90. był szefem pionu kryminalnego poznańskiej policji. - Nie mieliśmy do czynienia ze spektakularnymi fałszerstwami. Były za to pojedyncze przypadki rozmaitych cwaniaków, którzy dorwali się do kolorowego ksera i robili złej jakości kopie banknotów. To działało na małą skalę i mogło udać się tylko przez pierwszych kilka tygodni, gdy ludzie nie byli jeszcze opatrzeni z nowymi banknotami - wyjaśnia były policjant.
Zdarzyły się także próby "przewiezienia" naiwnych zagraniczniaków. Tych, rzecz jasna, najłatwiej było upolować w stolicy.
- Wówczas wymianą pieniędzy zajmowały się oczywiście kantory, ale przecież cinkciarze jeszcze w naturze występowali - mówi restaurator Artur Jarczyński, który na początku lat 90. założył dwie słynne restauracje "U Szwejka" i "Der Elefant". - Zdarzało się, że znęceni lepszym kursem turyści wymieniali zachodnią walutę u cinkciarzy, którzy wciskali im stare pięćdziesiątki ze Świerczewskim, wmawiając, że to nowe pieniądze. Pamiętam kilku takich gości, którzy orientowali się, że zostali oszukani dopiero, gdy przyszło im zapłacić za zamówiony obiad - podsumowuje warszawski restaurator.
W kieszeni grosze noszę
W książce "Pamiętam" urodzony w 1983 r. filozof Piotr Stankiewicz wraca do okresu dzieciństwa. Siłą rzeczy nieco miejsca poświęca starym i nowym złotym. Wspomina na przykład, że napis "żywią y bronią" na starym banknocie 500-złotowym z Kościuszką czytał w narzędniku i nie potrafił pojąć, czym, u licha, jest owa tajemnicza "żywia". Poza tym fascynował go bilon, który również dla większości Polaków stał się nowym pieniądzem "pierwszego kontaktu".
Pamiętam, jak pojawiły się monety. Mama specjalnie dała mi kilka, żebym mógł zaszpanować w szkole. I że kupiłem za nie słodycze w sklepiku, a dziewczyny, które tam sprzedawały, aż podskoczyły z wrażenia.Piotr Stankiewicz, "Pamiętam"
Grosze i złotówki bite były w Polsce już w 1990 roku i czekały na swój moment w skarbcach NBP, a krótko przed denominacją ruszyła produkcja bimetalicznych dwójek oraz piątek. Autorką rewersów wszystkich tych nominałów jest artystka Ewa Tyc-Karpińska, która na swoim koncie ma ponad 200 zrealizowanych projektów monet okolicznościowych i medali.
- Dzisiaj pieniądze można projektować za pomocą programów komputerowych, wówczas robiłam to ręcznie, zarówno rysunki, jak i modele gipsowe. Warstwa gipsu ma przy takich modelach półtora milimetra i trzeba było w tym dokładnie wyryć wszystkie detale. Poza tym przygotowywało się kilka wariantów, żeby komisja miała w czym wybierać - wspomina pracę nad nowymi monetami artystka.
- To było ekscytujące tworzyć coś, co trafi do rąk milionów ludzi? - dopytuję medalierkę.
- Tak, ale to nie były projekty łatwe. W przypadku emisji obiegowych trzeba schować swoje ego, stworzyć coś przejrzystego i bardzo czytelnego. W zasadzie jedyną dekoracją są elementy roślinne, chociaż w przypadku groszówek wolałam najbardziej minimalistyczną wersję z samymi cyframi. To bank zdecydował, że listki pozostaną - tłumaczy Tyc-Karpińska.
Roślinne motywy, z pozoru niewinne, potrafiły budzić kontrowersje. Na przykład jeden z projektów Tyc-Karpińskiej bankowa komisja odrzuciła, bo uznała wieniec okalający jedynkę na złotówce za zbyt "rozwichrzony". Problemy były też z liśćmi dębu na groszówkach.
- Podnoszono argumenty, że dąb szypułkowy jest zbyt "niemiecki", listki brzozy niebezpiecznie kojarzyły się Rosją, więc ostatecznie zaproponowałam liście dębu czerwonego - wspomina artystka. - Pojawiły się później głosy, że to dąb z Ameryki i na dodatek gatunek inwazyjny. A ja lubię powtarzać, że to najbardziej żywotny z dębów, a jego liście nierzadko potrafią przetrwać aż do wiosny - tłumaczy Tyc-Karpińska.
Bilon dla pianistów
Nowe monety gdzieniegdzie przezywano "waltzówkami", od nazwiska prezes NBP, ale była to moda przelotna. Za to modę galanteryjną denominacja zmieniła na stałe. W 1994 wszyscy wiedzieli, co mają kupić cioci pod choinkę.
"Już teraz klienci pytają o portmonetki z biglem i przegródkami na monety oraz o męskie podkówki. Portfel z tapiru, tworzywa trwalszego od naturalnej skóry, włoskiej firmy Pollini kosztuje prawie 3 mln zł. Importerzy, którzy dostrzegli dobry interes, już od połowy tego roku sprowadzają z Singapuru i Hongkongu 50 wzorów bigli do portmonetek. Do łask wrócą zapomniane skarbonki" - przekonywał w grudniu 1994 tygodnik "Wprost".
Powrócił też zwyczaj obsypywania nowożeńców bilonem, sklepowe znów mogły być "dłużne grosika", a producenci gazowanych napojów zacierali ręce. Powód? Wcześniej w Polsce praktycznie nie było automatów vendingowych, bo ich obsługa przy użyciu banknotów byłaby nieopłacalna. Z kolei większość sklepowych kas trzeba było wyposażyć w przegródki na monety, bo przez minioną dekadę w szufladach lądowały tylko banknoty.
1-, 2- i 5-groszówki były bite w mosiądzu manganowym (od 2014 r. jest to stal mosiądzowana). Fakt przywrócenia w obiegu monetarnym stopów miedzi wykorzystywał w swoich reklamach KGHM, który prezentował się jako dumny dostawca tego surowca.
Dla odmiany Telekomunikacja Polska zachwycona nie była. Okazało się, że pięciogroszówki mają wagę zbliżoną do żetonów telefonicznych, więc dawało się za ich pomocą dzwonić z budek telefonicznych za pół darmo.
Niektórzy narzekali też na ich rozmiar. 5 stycznia redakcję "Gazety Lubuskiej" odwiedził pewien niezadowolony budowlaniec. "Pokazał swoje spracowane dłonie i nowy bilon. - Będzie mi przeciekał między grubymi palcami. Grosiki są tak malutkie i delikatniutkie, że ich nie wyczuwam. To bilon dla pianistów - narzekał".
Temat nie dla filmowca
"Na kolana, chamy, śpiewa Lucjan Pavarotti! Święcicki kopsnął mu parę moich nowych złotych" - deklamował Kazik w piosence "12 groszy", której - nawiasem mówiąc - zabraniano mi słuchać podczas szkolnych wycieczek.
To jeden z nielicznych tekstów popkultury, w którym występuje wątek nowych pieniędzy.
- W połowie lat 90. nie mieliśmy jeszcze polskiej telenoweli, która na bieżąco komentowałaby rzeczywistość - mówi kulturoznawca dr Michał Piepiórka. - Denominacja nie pojawia się także w filmach. Trzeba podkreślić, że polskie kino tego okresu było bardzo prorynkowe i prokapitalistyczne. Jeśli dostrzegano w ogóle jakieś mroczne strony przemian, to była to kwestia panoszących się gangów. A że denominacja miała dość bezproblemowy przebieg i techniczny charakter, to nie stała się nośnym tematem dla filmowców - tłumaczy Piepiórka.
Wyjątkiem od tej reguły był Juliusz Machulski. Obserwując proces reformy walutowej od kuchni, wpadł na pomysł napisania sztuki dla Teatru Telewizji pod tytułem "Jury". Denominacja stanowiła oczywiście tylko pretekst i tło dla właściwej akcji. Sztuka jest o politykach, którzy spierają się i targują o to, którzy wielcy Polacy powinni trafić na nowe banknoty, demonstrując przy tym swą małostkowość, głupotę i cynizm.
Reforma walutowa pojawiła się w jednej z piosenek Wojciecha Młynarskiego czy słynącej z czarnego humoru audycji "Rodzina Poszepszyńskich". Także w telewizyjnym "Kabarecie Olgi Lipińskiej" można było posłuchać, jak Hanna Śleszyńska i Jacek Wójcicki śpiewają:
Denominacja, denominacja. Mniejsze pieniądze, mniejsza frustracja/ Wreszcie się spełnią plany premiera, żeby nam z długu ubyły zera.
Wodewilowy numer zaczyna się niczym pean na cześć denominacji, ale już po minucie wiadomo, że tego tekstu nie zamówił nikt z Ministerstwa Finansów.
Denominacja tak nas upieści, że pod obcasem naród się zmieści. No bo na szczęście nie zmniejszą nic się - niekompetencja oraz ambicje.
Operacja wymiany pieniędzy (skądinąd przeprowadzona wzorowo) stała się dla autorów pretekstem do wyrażenia ogólnego niezadowolenia z sytuacji gospodarczej i braku zaufania do klasy politycznej.
Pieniądz w galerii
W latach 80. szczęśliwy posiadacz kawy mógł położyć dwa ziarenka na oczach generała Świerczewskiego. Po takiej operacji wojskowy z 50-złotowego banknotu przypominał noszącego ciemne okulary Wojciecha Jaruzelskiego.
Równie dobrze nadawał się do tych figli łysawy generał Józef Bem z 10-złotówki. Środki płatnicze były wdzięcznym obiektem działalności wywrotowej. Podziemna Solidarność w czasie stanu wojennego drukowała fantazyjne banknoty z Janem Pawłem II czy Lechem Wałęsą. Stemplowano także prawdziwe pieniądze takimi napisami jak "Precz z komuną" albo "Uwolnić więźniów politycznych". Po podobne metody sięgnął w 1994 r. Andrzej Dudek-Dürer, wrocławski artysta sztuk wizualnych i performer.
- Pewnego lipcowego dnia odwiedził mnie znajomy biznesmen. Taszczył ze sobą walizkę wypchaną pieniędzmi, bo nie zdążył jeszcze zanieść utargu do banku. Wpadłem na pomysł, by te banknoty ostemplować pieczątką z moją sylwetką wraz z datownikiem, którą wykorzystywałem do różnych działań artystycznych. W zasadzie zrobiła to sekretarka kolegi, która potem pieniądze zaniosła do banku. W okienku ich nie zakwestionowano i poszły sobie w świat - wspomina Dudek-Dürer, który pracy nadał wymowny tytuł "Denominacja".
Prace z wykorzystaniem pieniędzy wrocławski artysta realizował już wcześniej. Motyw związany z projektami unikatowych pieniędzy pojawiał się również w pracach, które artysta realizował w kontekście ruchu Mail Artu oraz Fluxusu. Banknoty przywożone z licznych podróży przekształcał w elementy kolaży, a w latach 70. spalił nawet kilkadziesiąt dolarów.
- Oczywiście wówczas ludzie patrzyli na mnie jak na szaleńca, który zniszczył całkiem dobre dolary - śmieje się performer. - Część krytyków odbierała przesłanie pracy jako bardzo antykapitalistyczne, wymierzone w komercję. Niewątpliwie, aspekt antykonsumpcjonistyczny był ważnym elementem tej pracy w tym czasie. Po latach ważniejsze wydaje się pytanie, czy to działanie nie podniosło nominalnej wartości dolarów poprzez przetworzenie ich w unikatowe dzieło sztuki? To samo dotyczy banknotów z serii "Denominacja". Gdy po latach wypływają na rynku aukcyjnym, osiągają cenę o ponad 100 procent wyższą - mówi Andrzej Dudek-Dürer.
Wspomina jeszcze inną "pieniężną" pracę o kilka lat młodszą. To obraz Jerzego Truszowskiego, który namalował tylną stronę starego banknotu stuzłotowego. Artysta napis "Proletaryat" zamienił na "Krwiopijcy", a nominał na trzydzieści srebrników. Emitentem była "Polska Bola i Ola". Praca celowała w "uśmiechniętą" III RP i wyrażała silnie antyestablishmentowe emocje, które później wyniosły Samoobronę i PiS do władzy.
Banknoty inspirowały także działania Poli Dwurnik. Malarka, będąc jeszcze na studiach, wykonała oleje na płótnie przedstawiające między innymi polskie banknoty sprzed denominacji w powiększonej skali.
- Na banknotach mieści się historia sztuki w miniaturze - mówi Pola Dwurnik. - Znajdziemy tam portret, pejzaż, typografię, heraldykę, a nawet motywy z zabezpieczającego mikrodruku, które powiększone mogą być traktowane jak geometryczna abstrakcja. Do tego mamy cały bagaż znaczeń politycznych oraz ideologicznych - wylicza artystka. - Ja nie tyle banknoty kopiowałam, co je interpretowałam, wydobywając na światło dzienne ich bardzo skomplikowany mikrokosmos, który nam umyka podczas codziennych zakupów w sklepie, gdy jesteśmy skupieni na nominałach - podsumowuje malarka. Nie kryje, że jej prace były także hołdem złożonym wybitnym grafikom, takim jak Henryk Tomaszewski czy Andrzej Heidrich, którzy projektowali powojenne banknoty.
Wernisaż "pieniężnego" cyklu miał miejsce w 2002 roku, czyli w momencie, gdy nowe pieniądze były już opatrzone, jednak to nie im swą uwagę poświęciła Dwurnik.
- Przez cały okres liceum i studiów zbierałam banknoty i znaczki pocztowe z różnych zakątków świata. Lubiłam pieniądze afrykańskie czy z Ameryki Południowej, na których jest dużo kolorów i zwierząt. Ale jednocześnie te nasze stare banknoty także były dla mnie niezwykle fascynujące i piękne. Tych obiegowych bym nie portretowała, chyba dlatego, że były takie… zwykłe. Te wycofane miały już w sobie minioną historię, były czymś na zawsze utraconym - tłumaczy artystka.
Czy to coś warte?
To ulubione pytanie właścicieli sklepów numizmatycznych, które zadają im osoby przynoszące pozawijane w gazety pieniądze okresu transformacji. Zazwyczaj odpowiedź brzmi: nie!
- Jak zwykle ważny jest stan zachowania - mówi Damian Marciniak. - Banknot, bo mówimy praktycznie tylko o banknotach, który jest pozaginany, wymięty, będzie bez wartości. Te w stanach idealnych będą już coś warte, ale mówimy raczej o kilkudziesięciu, góra kilkuset złotych. Oczywiście droższe będą banknoty z pierwszych serii, z błędami druku albo wzory, których nakłady były z zasady bardzo niskie - wyjaśnia zawiłości kolekcjonerskiego rynku Marciniak.
Kiedyś bardzo ceniono dwa miliony z Paderewskim. Wysoki nominał nie zdążył się na dobre rozgościć w portfelach Polaków, a już został wycofany. Jednocześnie mało kto odkładał go do szuflady, bo jednak reprezentował sporą wartość. W efekcie po denominacji stał się pożądanym walorem kolekcjonerskim. Do czasu.
- Kilka lat temu NBP wystawił na sprzedaż całe paczki tych banknotów, które przez dekady leżały w skarbcach. W efekcie podaż wzrosła i ceny dwumilionówek znacznie spadły - wyjaśnia Marciniak i wymienia jeszcze jedną kategorię ciekawych banknotów. To falsyfikaty z epoki na szkodę emitenta. Niestety kolekcjonerów tej kategorii pieniędzy jest niewielu, więc płytki rynek nie oferuje zawrotnych cen.
Wreszcie nie można zapomnieć o nowych złotych. W przypadku banknotów warto zwracać uwagę na rocznik czy nietypowe numery seryjne, którą mogą być atrakcyjne dla kolekcjonerów. To samo dotyczy monet.
- Złotówka z 1990 w stanie zbliżonym do menniczego warta jest około tysiąca złotych - mówi Damian Marciniak. - Tutaj zadziałała ta sama zasada co przy PRL-owskich złotówkach z 1957 albo piątkach z rybakiem. To wszystko były monety wysokonakładowe i obiegowe. Nikt nie traktował ich z pietyzmem, nie wkładał do szuflad, więc efekt jest taki, że po latach obijania się w naszych kieszeniach naprawdę trudno o dobre stany - konkluduje właściciel Gabinetu Numizmatycznego.
Nowa era
Transformacja ustrojowa była czasem chaotycznym, kolorowym i jednocześnie wciąż zanurzonym w starym systemie. Gdyby szukać daty wyznaczającej jej symboliczny kres, to rok 1995 jest mocnym kandydatem i to nie tylko za sprawą denominacji. Warszawa doczekała się wówczas metra, Legia rozegrała pierwsze spotkanie w Lidze Mistrzów, powstały pierwsze polskie gry komputerowe, a Liroy nagrał płytę "Alboom". Rok później za sprawą popiskujących modemów w polskich domach pojawi się internet, w telewizji kultowy serial "Przyjaciele", a do sprzedaży trafią komórki w standardzie GSM.
- Dodałabym do tej wyliczanki jeszcze ustawę o prawie autorskim, która zakończyła złotą erę pirackich kaset i płyt CD. Tworzy się nowa polska popkultura niekopiująca wprost zachodnich formatów. Niebawem wstąpimy do NATO i zaczną się negocjacje akcesyjne przed wstąpieniem do Unii Europejskiej. Odbudowywane jest zaufanie do polskich produktów spożywczych czy odzieżowych, rusza akcja "Dobre, bo Polskie". W tym sensie hasło o pieniądzu nowej ery okazało się wyjątkowo trafne - mówi antropolożka kultury Olga Drenda.
Wtóruje jej kulturoznawca dr Michał Piepiórka: - W świecie kinematografii widać zwrot w kierunku produkcji lżejszych i komediowych, tak jakby twórcy chcieli zostawić za sobą mroczny świat "Psów" czy "Samowolki". Juliusz Machulski kręci "Kilera", czuć w powietrzu dystans, ironię i optymizm.
Minimalistyczne monety oraz banknoty podkreślały, że wkraczamy w świat zglobalizowany, cyfrowy i zupełnie inny od tego, który znaliśmy do tej pory.
- W ich stalorytniczej precyzji jest jakaś suchość i chłód - mówi Pola Dwurnik. - To są oczywiście wciąż znakomite projekty Heidricha, ale odbieram je jako bardziej techniczne.
- Do tego te wypukłe znaczki dla niewidomych - przerywam artystce. - Romb, krzyżyk, trójkąt, koło i tak dalej. Kojarzą mi się z "Matrixem" albo "Piątym elementem".
- Swoją drogą to bardzo dobre i inkluzywne udogodnienie, ale w sensie estetycznym to jest już właśnie ta nowa era. Stare pieniądze miały dla mnie zdecydowanie więcej ludzkiego ciepła, były bardziej malarskie - przekonuje artystka.
W 2017 r. do dobrze znanych nominałów dołączyła pięćsetka. Pierwotnie Andrzej Heidrich umieścił na niej wizerunek św. Jadwigi, jedynej polskiej kobiety króla. Za sprawą delikatnego welonu okalającego głowę królowej banknot budzi skojarzenia z przedwojennymi monetami w typie "Polonia - głowa kobiety". Władze NBP zdecydowały jednak, że na pięćsetce ma widnieć Jan III Sobieski. Na ironię losu zakrawa fakt, że św. Jadwiga podzieliła los Skłodowskiej-Curie, którą Heidrich pół wieku temu także umieścił na "starej" pięćsetce i także ona została odrzucona przez PRL-owskich decydentów. Spekuluje się, że św. Jadwiga trafi na tysiąc nowych złotych, bo takie deklaracje padły z ust samego prezesa NBP Adama Glapińskiego.
Jednak oficjalnie nie toczą się żadne prace nad emisją "tysiączki". Banknoty i monety z 1995 r. doczekały się pewnych modernizacji, ale nadal są to te same projekty, które towarzyszą nam już trzydzieści lat. I zapewne towarzyszyć będą przez kolejne dekady, o ile nie wejdziemy do strefy euro i o ile nadal będziemy używać gotówki.
Zamiast zakończenia
Bohater rapowanego kawałka autorstwa Holaka i Taco Hemingwaya znajduje w kieszeni marynarki wymiętolone dziesięć złotych, które uruchamiają lawinę wspomnień. Spytałem więc moich rozmówców, jaki "stary" banknot chcieliby znaleźć w marynarce, której już nie noszą.
- Setki! - mówi dziennikarka Olga Sokal. - Za sprawą brody, włosów i okularów mój tata był podobny do Ludwika Waryńskiego. I na serio uważałam, że na banknocie stuzłotowym jest portret mojego ojca, w ogóle mnie to nie dziwiło - śmieje się Sokal.
- Milion z Reymontem. To był taki sokół maltański albo walizka z "Pulp Fiction", każdy go pożądał, mało kto widział - śmieje się dr Michał Piepiórka. - Przynajmniej gdy się było dzieckiem jak ja.
- Setkę, bo mam z nią związane śmieszne wspomnienia - mówi Andrzej Pągowski. - W towarzystwie pytałem, czy ktoś miał stówę. Zawsze ktoś miał. Brałem ją do ręki i mówiłem, że teraz sprawdzimy, czy jest prawdziwa, czy podrabiana. Zaginałem ją na pół i uderzałem z całej siły w krawędź stołu. Jak okulary Waryńskiemu się zbiły, to znaczy że fałszywka - śmieje się grafik.
- Zamiast całego banknotu mogę wymienić dwie tylne strony. To sto złotych z pięknymi, powiewającymi sztandarami oraz dziesięć tysięcy, czyli pastel Wyspiańskiego - mówi Pola Dwurnik. - No i dwadzieścia tysięcy z Marią Skłodowską-Curie, bo to jedyna kobieta w tym towarzystwie. Bardzo żałuję, że nie zachowałam sobie obrazu z 20 tysiącami. To mały format, wykonując go, użyłam świecących farb fluorescencyjnych. Taki żarcik pod adresem noblistki - śmieje się malarka.
- Dziesięć tysięcy z Wyspiańskim - mówi Olga Drenda. - To był nominał, który często trafiał do dziecięcych rąk pod postacią kieszonkowego i można było za niego kupić coś więcej niż drożdżówkę. Fascynująca była nieco psychodeliczna zielono-różowa kolorystyka i secesyjne ornamenty - wylicza powody swojego sentymentu antropolożka, której wtóruje kolekcjoner Damian Marciniak.
- To był faktycznie ciekawy banknot. Pamiętam, jak pierwszy raz tata przyniósł go z wypłatą i dał nam obejrzeć to dziwo - wspomina Marciniak. - Ale ja zdecydowanie wolałem 10 zł z Bemem czy 20 zł z Trauguttem. Chyba dawała już znać o sobie kolekcjonerska żyłka, bo te niskie nominały były rzadziej spotykane i dlatego interesujące. Lubiłem też dwa tysiące z podwójnym portretem Mieszka I i Bolesława Chrobrego - dodaje kolekcjoner.
- Tysiąc złotych z Kopernikiem - mówi Andrzej Dudek-Dürer. - To banknot świetny pod względem kompozycyjnym i graficznym. Poza tym utkwiła mi w pamięci historia z lat 80. z Łodzi. Jakiś facet przerysował ten tysiąc ręcznie w tak doskonały sposób, że zapłacił nim w kiosku. Ten mężczyzna nie był fałszerzem, ale jakimś genialnym samoukiem, który chciał się popisać - mówi artysta.
- Też tysiąc złotych. Banknot szybko i łatwo policzalny - przekonuje restaurator Marcin Kręglicki.
- 10 złotych z Bemem, w końcu ten banknot pojawia się w filmie "Kingsajz" - mówi Juliusz Machulski.
- Pół miliona z Sienkiewiczem. W wolnym czasie lubię czytać, w tym powieści historyczne, więc autor Trylogii miło mi się kojarzył - mówi Teresa Folta.
- 1000 marek "z łysym" [chodzi o niemieckiego astronoma i matematyka Johannesa Schönera - red.]. Był wielki i piękny pod każdym względem. Nikt nie powiedział, że to ma być polski banknot - śmieje się restaurator Artur Jarczyński.
A ja spośród starych banknotów najbardziej lubiłem 5 tysięcy z Chopinem. Zielony kolor i charakter portretu kompozytora upodabniał go w moich dziecięcych oczach do dolara. Poza tym za 4 tysiące można było kupić w osiedlowym sklepie najtańsze lody wodne. Jak się miało Chopina w kieszeni, zawsze został jeszcze tysiąc na gumę turbo albo oranżadę.
Autorka/Autor: Aleksander Przybylski / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Radosław Pietruszka/PAP